To nasza kolejna podróż po Afryce. Tym razem zabierzemy Was do Zambii, Malawi i Mozambiku oraz na kilka dni do Zimbabwe i wspaniałego Parku Mana Pools, od którego rozpoczniemy naszą "ekspedycję". Zapraszamy do czytania i obejrzenia zdjęć w wyjazdu który zrealizował się w listopadzie 2014.

 

 

Naszą podróż zaczynamy od Zimbabwe choć na początek samolot ląduje w Lusace w pobliskiej Zambii.

 

- Poproszę chleb i kilogram ogórków.
- To wszystko?
- Tak, dziękuję. Ile płacę?
- To będzie…2 miliardy 220 milionów i 140 tysięcy dolarów.

 

Jeszcze do końca 2008 roku takie rozmowy można było usłyszeć w Zimbabwe, a na zakupy chodziło się z torbami pieniędzy.
Zimbabwe, dawniej Rodezja to kraj znany z Wodospadów Wiktorii i przepięknego środowiska naturalnego. Liczne Parki Narodowe i bajeczne ukształtowanie terenu w połączeniu z bardzo otwartymi ludźmi sprawiają, że zawsze wracamy tam podekscytowani.
Niegdyś Rodezja nazywana była spichlerzem Afryki i nosiła miano, obok RPA, najbogatszego kraju kontynentu. Dzięki żyznym glebom, zdolnym do zaopatrywania sąsiednich państw we wszelkie produkty rolne, Zimbabwe odgrywało także ogromną rolę na międzynarodowym rynku żywności.
Jednak komunistyczne rządy Roberta Mugabe, militarne zaangażowanie i niepohamowane wydatki doprowadziły do gigantycznych deficytów, a siłowe rekwizycje prywatnych farm do zapaści niemal całego rolnictwa. W obliczu gospodarczej katastrofy Zimbabwe wkroczyło w fazę hiperinflacji, co w 2009 roku doprowadziło w efekcie do wycofania narodowej waluty i zastąpienia jej dolarem amerykańskim. 

 

Banknot o nominale 100 bilonów dolarów można dziś kupić w Zimbabwe jako pamiątkę za niewiele ponad 30 złotych.

 

 

 

Wizyta w Parku Narodowym Mana Pools 

Noc spędziliśmy w niewielkim sierocińcu prowadzonym przez siostry misjonarki.

 

 

Z samego rana wypoczęci z apetytem na kolejny dzień wrażeń ruszyliśmy do Mana Pools – Parku Narodowego w Zimbabwe, położonego nad niezwykle urokliwą rzeką Zambezi. Mana w języku Shona znaczy cztery, zatem Mana Pools to cztery baseny. Ich obecny kształt jest wynikiem zmieniającego się na przestrzeni milionów lat i na nowo ukształtowanego koryta rzeki. Wraz z nastaniem pory suchej, kiedy wysychają okoliczne sawanny na obszarze Mana Pools wciąż utrzymuje się wilgoć, do rezerwatu przybywają ogromne stada zwierząt z terenów całego północnego Zimbabwe, głównie słoni i bawołów ale również kilku rzadko spotykanych w innych częściach kraju, grup antylop jak eland i kobuz. Podczas pory deszczowej tereny parku zamieniają się w szeroki pas jezior, dlatego żyje tu największa w całym Zimbabwe populacja hipopotamów i krokodyli. Mana Pools oprócz wspaniałych zwierząt to imponujący las buszowy, urzekający różnorodnością gatunków drzew jak akacjowce, mopani, rodezyjskie teaki, jackelberry, hebanowce, mahonie, baobaby czy figowce o niespotykanych nigdzie indziej rozmiarach. Nie dziwi zatem fakt, że Park Narodowy Mana Pools wpisano w 1984 r na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Stanowi on ostoję dla wielu zagrożonych wyginięciem gatunków dzikich zwierząt. Ochroną objęte jest około 2500 km2 obszaru równiny zalewowej rzeki Zambezi.

 

 

My również zakosztowaliśmy uroków tego niezwykłego miejsca. To co zapewniło najwięcej emocji to niewątpliwie walking safari, które daje możliwość bezpośredniego kontaktu i obcowania z dziką przyrodą, to co zazwyczaj oglądamy z perspektywy auta teraz było w zasięgu ręki… rośliny, owady, gady, zwierzęta… dzikie, silne, nieprzewidywalne ale przede wszystkim żyjące w swym naturalnym środowisku.

 


Już po niecałej godzinie naszej wędrówki, znaleźliśmy się w centrum wydarzeń jako świadkowie wspaniałego widowiska z udziałem wygłodniałych likaonów polujących na płochliwe impale. Nieco dalej zza krzaków wyskoczyła cętkowana hiena, tym razem skutecznie strasząc naszą ekipę. Z każdym krokiem odkrywaliśmy piękno i urok chwili i miejsca w którym się znaleźliśmy. Podczas naszej wędrówki udało nam się zaobserwować wiele wspaniałych gatunków zwierząt – słonie, bawoły, antylopy eland, guźce, zebry, impale, koby śniade, hipopotamy ,koczkodany to tylko niektóre z nich. Wieczorem nasz obóz rozbiliśmy tuż nad rzeką Zambezi, pełnej krokodyli i hipopotamów, które w każdej chwili mogły wyjść na spacer w pobliże naszych namiotów, to dopiero prawdziwa adrenalina…

 

Przy kolacji skupieni wokół ogniska czuliśmy na plecach oddech hien, antylop i rateli, które nie pozwalały zapomnieć, że to my jesteśmy tu gośćmi i tylko na chwilę. Nad ranem ruszyliśmy dalej, tym razem autem, które w wyniku awarii (urwany przewód hamulcowy) musieliśmy niezwłocznie naprawić. Podczas naprawy, która odbywała się w najdzikszym warsztacie świata, wydarzyła się rzecz dość niecodzienna, nagle za plecami wyrósł ogromny samiec słonia, który w poszukiwaniu jedzenia, spokojnie przechadzał się między nami i samochodami. Ze zdumieniem obserwowaliśmy jak niczym z gracją motyla końcówką trąby obwąchuje to co mogłoby być przysmakiem. Staliśmy jak wryci, czekając, aż pan sytuacji zrobi co trzeba i odejdzie. Wow! To było coś! Tych chwil już nie zapomnimy… ale przed nami kolejne przygody. Następnym naszym celem był Park Narodowy South Luangwa w Zambii

 


 

 

Z Mana Pools do South Luangwa mieliśmy 800 km czyli jakieś dwa dni jazdy. Trasa jednak nie nużyła, karmieni afryką z każdym kilometrem, dążyliśmy do kolejnego punktu na naszej mapie - granicy Zimbabwe – Zambia w Chirundu. Dotarliśmy tam jednak po zmroku, więc jeszcze w Zimbabwe rozbiliśmy obóz tuż przy brzegu Zambezi. Z samego rana przeprowadziliśmy 3 godzinny atak na granicę. Zupełny brak kolejki wcale nie oznaczał łatwej przeprawy. Cały ten proces porównać można do strategiczno-przygodowej gry komputerowej, w której trzeba dwa razy porozmawiać z krasnalem, udać się do kowala po podkowę a z nią do czarnoksiężnika po klucz do bramy. Z tym wszystkim znów powrócić do krasnala, aby wręczyć mu złoty eliksir, po wypiciu którego w obecności elfa będziemy mogli przejść do kolejnego etapu, którym jest wypisanie kilku kartek A4 i oczywiście uiszczenie stosownych opłat wg „afrykańskiego taryfikatora” czyli płacisz tyle na ile wyglądasz …. Wreszcie udało nam się przekroczyć granicę. Nie ukrywam, że można w tym znaleźć swojego rodzaju rozrywkę, ale pod warunkiem, że zostawi się w domu europejskie przyzwyczajenia, pośpiech i brak cierpliwości, schowa zegarki, wyłączy telefony – wtedy to jest naprawdę ciekawe i niecodziennie doświadczenie. 

 


Przed nami już prosta do Parku, po drodze obowiązkowy przystanek na serwis opony i przewodu hamulcowego oraz wizyta na pobliskim targu w celu uzupełniania zapasów zimnego piwka, wody i czegoś na ząb. Przy okazji zakupiliśmy kolejne 3 pary klapek, bo te zabrane z Polski zjadły nam hieny w Mana Pools.

 

 

Tego dnia udało nam się dojechać do rzeki Luangwa i tam rozbiliśmy nasz obóz. Nazajutrz ruszyliśmy dalej. Żegnając się z asfaltem, wbijamy się w prawdziwy busz, przed nami góry i off-road, jakiego wielu z nas wcześniej nie doświadczyło, ekscytujący, często ciężki. Wbici w fotele w naszych blaszanych puszkach, niczym mała łajba na rozszalałym sztormem oceanie, napieraliśmy przez kolejne koleiny, szutrowe wyrwy, ostre podjazdy i zjazdy, góra-dół, lewo-prawo – uff, pokonaliśmy górski szlak a nie on nas! Z kolejnymi kilometrami teren łagodniał, za oknem nadal bajeczne widoki, jak grzyby po deszczu wyrastały małe wioseczki z uśmiechniętą lokalną ludnością, kolorowe krzewy, okazałe mangowce, których wiotkie gałęzie ledwo utrzymywały ciężar owoców. Chłoneliśmy Afrykę każdym zmysłem, każdy z nas chciał ją poczuć jak najbliżej, dlatego ani chwili nie zastanawialiśmy się kiedy po drodze zatrzymała nas „starsza” Afrykanka, obładowana tobołkami, wydawały się niepozorne ale łącznie ważyły ok 60 kg, a przed nią trasa 25 km w pełnym słońcu. Wyglądała przepięknie, odziana w barwną afrykańską sukienkę, z fikuśną fryzurą, taką jaką nosił słynny raper Coolio, z lśniącym bielą uśmiechem, usadowiła się na przednim siedzeniu, z niepohamowaną wręcz radością raczyła nas swoją osobą przez te 30 min wspólnej przejażdżki. Jej zapłatą był radosny uśmiech i nauka kilku zwrotów w lokalnym języku, prawdopodobnie Nyanja, jednym z 6 plemiennych języków z rodziny bantu używanych w Zambii

 

Po tej przygodzie do przyrodniczego raju za jaki uznaje się Park South Luangwa dotarliśmy wieczorem. Kolejny dzień zapowiadał się wspaniale, od bladego świtu po ciemną noc obcowanie z naturą w najczystszej postaci, na wyciągniecie ręki - walking &drive safari. Rankiem podzielono nas na dwie 4 osobowe grupy, z przewodnikiem i strażnikiem wyposażonym w broń palną. Każda z grup przeżyła coś fascynującego i absolutnie nieprzewidywalnego. Czy widziałeś słonia na drzewie? Nieee? No pewnie, że nie! bo słonie nie chodzą po drzewach…a my widzieliśmy pewnego grubego łakomczucha, który wdrapał się po termitierze na pień i zajadał pachnące i chrupkie liście drzewa Jackel Berry. Innym razem jadąc autem, nagle zatrzymaliśmy się i zadzierając głowy wysoko do góry, ujrzeliśmy leniwie wyciągniętego na gałęzi okazałego lamparta. Na naszych nosach niemal poczuliśmy aksamit lamparciego ogona, patrzył głęboko w nasze oczy a my ogłuszeni biciem naszych serc, trwaliśmy w tej chwili, która zdawała się być wiecznością. To było coś, przebiliśmy piątkę z jednym z wielkiej piatki 
Tymczasem kolejne widowisko przed nami nad rzeką Luangwe, gdzie w Hippo Pool naliczyliśmy blisko 100 opasłych osobników hipopotamów w bliskim sąsiedztwie krokodyli nilowych. W pewnym momencie z wody po przegranej walce o dominację wyszedł samiec hipopotama, wyczerpany i sflustrowany utratą samicy i terytorium . Woleliśmy zejść z drogi niż być łakomym celem na pocieszenie. 

 


Park jest piękny i mimo, że może mniej dziki, bo bardziej zorganizowany niż Mana Pools, to serwuje równie ciekawą ucztę dla oczu. Jest przepełniony zwierzętami jak antylopy, zebry, żyrafy, słonie, lwy czy lamparty. Cały dzień przygód zakończyliśmy pysznym lunchem i orzeźwiającym piwkiem spoglądając na obłędny zachód słońca i czekając na to co przyniesie wieczorne safari. Kiedy zapadł zmrok, uzbrojeni w mocne latarki, przemierzaliśmy autem park, który za dnia tętnił życiem a po ciemku wydawał się tajemniczy i mało przyjazny. Nasz przewodnik doskonale znał te okolice i zwyczaje zwierząt, udaliśmy się więc na przełaj w miejsce polowania sporego stada lwów. Podjechaliśmy na tyle blisko, że te dzikie zwierzęta ocierały się niemal o nasze auto, przestraszeni ale piekielnie ciekawi, nieruchomo obserwowaliśmy sytuację podczas gdy adrenalina w żyłach robiła swoje. Tak blisko tych wielkich kotów jak tym razem nie byliśmy nigdy wcześniej. W końcu odjechaliśmy, aby nie zakłócać ich rytuału i nie prowokować losu… Skupieni przy ognisku, wymienialiśmy się wrażeniami. Tej nocy zasnęliśmy w mig, a,że namioty ustawiliśmy włazem w kierunku rzeki, ranek przywitał nas bajecznym widokiem rodziny słoni, która przyszła do wodopoju. Opuszczaliśmy to miejsce zadowoleni i podekscytowani. Czas jechać dalej, czekało na nas przecież bajeczne Malawi…Gorące serce Afryki….

 


 

Do Malawi dotarliśmy koło południa. Kraj zwany „ciepłym sercem Afryki” bije dla swoich mieszkańców i wszystkich, którzy go odwiedzają. Powodów jest wiele, ale o nich za chwilę. 


Wczesna pora skłoniła nas do wizyty w stolicy - Lilongwe, gdzie uzupełniliśmy zapasy i zjedliśmy obiad w jednej z lokalnych restauracji. Z pełnymi brzuchami i nową energią, ruszyliśmy na spotkanie z jeziorem. Szlak prowadził przez malownicze i urokliwe wioski i właściwie od samego początku naszej wędrówki towarzyszyli nam ludzie. Powód pierwszy - ludzie Malawi. Jadąc wzdłuż drogi często zajmowali każdą wolną część pobocza. Ze szczerą radością i obowiązkowym uśmiechem witali nas, serdecznie zapraszając w swe podwoje.


Kiedy dotarliśmy na miejsce do Senga Bay, kolejny raz dali wyraz swej niewymuszonej sympatii. Kiedy trafiliśmy do najlepszego klubu w mieście, zabawom, tańcom i przebijaniem piątek nie było końca. Właściwie ich imprezy od naszych nie różni nic nadzwyczajnego. Tańce zakrapiane alkoholem, przeplatane rozmowami a wszystko dokładnie w tym samym celu – aby uwolnić emocje i pozyskać dobrą energię. Na jedno się tylko nie odważyliśmy – wypicie lokalnego sfermentowanego przysmaku, który nazywali piwem, przerosło nasze możliwości  Tym razem wygrał zdrowy rozsądek. Nad ranem czekał nas rejs na urokliwą wyspę Lizard Island, położoną na jeziorze Malawi, licznie zamieszkałą przez jaszczurki monitor z rodziny waranowatych. 


Powód drugi – Jezioro Malawi (zwane również Niasa). Niezwykle imponujące, ogromne, przejrzyste i ciepłe. Stojąc na brzegu właściwie można odnieść wrażenie, że to bardziej morze, a to za sprawą dość pokaźnych rozmiarów. Długość zbiornika to 640 km, to jak odległość z Sopotu do Zakopanego! szerokość 26 - 80 km, a maksymalna głębokość to 704 m, co klasyfikuje je na 9 miejscu wśród jezior świata. Błękitna barwa już z daleka zdradza, że jezioro jest bardzo czyste. Przejrzystość sięga 17 m, a w niektórych miejscach nawet 20 m. Pozwala to na obserwację niezwykle bogatej fauny i flory z brzegu czy z łodzi. A niewątpliwie jest co podziwiać. Takiego skupiska pielęgnic nie spotkamy już nigdzie na świecie. Ogromne ławice kolorowych ryb w które z łatwością można wpłynąć zdają się zupełnie nie przejmować naszą obecnością , delikatnie łaskoczą po brzuchu i plecach jakby zachęcały do zabawy. Jeśli będziesz przygotowany z chęcią poczęstują się kawałkiem chleba prosto z dłoni. Wracając do wyspy… doskonały relaks i snorkeling pośród ciepłych fal, pozwoliły nam odkryć uroki tego miejsca, ale również zaciekawiły zwyczajami tamtejszej ludności. Po przybiciu do brzegu zainteresowały nas licznie zgromadzone na plaży łodzie rybackie i zgromadzeni wokół nich ludzie. Sanga Bay to rybackie miasteczko. Jego mieszkańcy praktycznie cały dzień spędzają na plaży, ich życie toczy się wokół jeziora a rytm dobowy wyznaczają połowy. O 19 wyruszają rybacy. Cały proces jest dość prosty. Jedna ekipa to trzy łodzie, dwie duże rozciągają sieci podczas gdy mała przy pomocy lamp naftowych zagania ławicę w ich stronę, gdy ryby są już na miejscu, duże łodzie zamykają koło, naganiacz odpływa a sieć jest pełna. Nad ranem rybacy cumują do brzegu, tam już czekają ich kobiety i inni poławiacze, którzy tej nocy odpoczywali. Cały połów przenoszą na ogromne, długie stoły, tam następuje segregacja i osuszanie. Pojawiają się pierwsi handlarze. Praktycznie w ciągu całego dnia wyprzedają cały połów. Wieczorem rytuał się powtarza i tak 7 dni w tygodniu dzień po dniu, kiedy noc miesza się z dniem a dzień z nocą. To praca bardzo ciężka, ale zapewnia byt. Godny jak na afrykańskie warunki.

 


 

Nasze podróże to smakowanie nowego, odkrywanie , poznawanie i uczenie się tego co w naszym kraju, kulturze i obyczajowości jest zupełnie obce. 
Tym razem „FREE LANCER GUIDE” – zawód wykonywany przez każdego szanującego się Afrykanina. Tak było w przypadku naszego skippera, który zaraz po zejściu z łodzi porzucił swą profesję i z naturalną wręcz ochotą na dalszy zarobek postanowił uruchomić restaurację. Oprócz pomysłu i dostępu do ryb nie miał nic. I to nas właśnie przekonało. Na szczęście zastawę i przyprawy znaleźliśmy we własnych zasobach, jednak nadal brakowało stołów i krzeseł. To był jednak świetny wybór miejsca. To co początkowo wyglądało zniechęcająco okazało się mocną stroną. Stoły i krzesła wyrysowaliśmy na piasku, nasz „zawodowy” kucharz przygotował obłędną 20 kg świeżą rybę, okoliczności przyrody niepowtarzalne a lokal po naszym odejściu zakończył swoją działalność. Tak pięknie rozpoczętym wieczorem nabraliśmy apetytu na coś więcej. Kawałek tego pięknego kraju chcieliśmy zabrać nie tylko we wspomnieniach, ale w ciekawych lokalnych pamiątkach. Po naszej sutej kolacji umówiliśmy się na drobne zakupy. Z nieco zuchwałym luzem czekaliśmy na swoich parterów handlowych. Przecież każdy z nas to watażka, guru, arcymistrz biznesu. Z oddali w naszym kierunku podążały dwa chodzące stragany. Panowie nieco śmiesznie od szyi po kostki obwieszeni wyrobami z hebanu i sandałowca, zasiedli do negocjacji. Niewinne przymiarki do rozmów przerodziły się w 4 godzinne ostre targowanie. Zakupy okazały się być jedną z najlepszych lekcji handlu jaką kiedykolwiek, którykolwiek z nas dostał. Role między nimi były dokładnie podzielone, jeden był prawdziwym artystą, w naszym towarzystwie rzeźbił, tworzył pamiątki na zamówienie drugi pilnował aby w kasie wszystko grało. A my płaciliśmy wszystkim. Najpierw oczywiście gotówką, dolary i kwachy malawijskie, potem latarki czołówki, okazały się być dobrą moneta dla rzeźbiarza, wykonującego swoją pracę siedząc na piasku w egipskich ciemnościach, skończyliśmy na koszulkach spodniach i klapkach…

 


Zakupy zakończyliśmy kiedy w sklepie zabrakło towaru. Teraz to my wyglądaliśmy jak chodzące stragany…. Obie strony jednak bardzo zadowolone, panowie zarobieni, my obłowieni w unikatowe pamiątki i podarki dla bliskich i przyjaciół. Swoją drogą, czy ktoś z Was ostatnio próbował może targować się w centrum handlowym i w rozliczeniu zostawić element własnej garderoby?  


Nad ranem ruszyliśmy w stronę Parku Narodowego Lake Malawi. Po drodze udało nam się odwiedzić malawijskie przedszkole pełne uradowanych naszym widokiem maluchów. Za każdym razem wyjeżdżając z Polski, planujemy spotkanie z dziećmi, bo dają przede wszystkim nam ogromną dawkę radości i niezłą lekcję pokory. Na szczęście nasze polskie dzieciaki chętnie dzielą się swoimi zabawkowymi zasobami. Nic nie cieszy bardziej od szczerego uśmiechu obdarowanego brzdąca, były piątki, żółwiki i obowiązkowe przytulasy. Naładowani pozytywną energią, uzbrojeni w świetne humory dojechaliśmy do Cape McClear. Na plaży czekało nas wesołe powitanie w akompaniamencie muzyki lokalnego bandu. Kilku młodzieniaszków wyraźnie ożywiało okolicę, wystukując rytmy o zbiorniki po oleju czy wodzie. Byli uroczy i grali znakomicie!

 


Tego dnia udaliśmy się w rejs na kolejną bajeczną wyspę na rzece Malawi - Mumbo Island. Prosto z łodzi wskakiwaliśmy do orzeźwiającej wody, odziani w ABC podziwialiśmy bogactwo tego jeziora. Małe rybki dosłownie same wskakiwały w nasze dłonie, wiec każdy z nas wypowiadając w myślach swoje złote życzenie zwracał im wolność. Dla nas było jasne…zawsze móc tu wrócić.


Wracając podziwialiśmy polowanie Bielików Afrykańskich, te majestatyczne, wielkie ptaki żyją w parach ich łupem padają głownie ryby dlatego żyją w pobliżu wody, jezior, rzek czy brzegu morza. Ze łzą w oku żegnamy się z malowniczym jeziorem Malawi, ale na szczęście nie z samym krajem. Kolejnym naszym celem był Park Narodowy Liwonde z dziką, zachwycającą Shire river oraz góry Mulanje i niekończące się plantacje herbaty….

 


 

Od 2 tygodni jesteśmy w drodze, za nami 2/3 trasy i czas spędzony głównie w narodowych parkach południowej Afryki. Codzienne obcowanie z dziką i mejestatyczną przyrodą to pakiet nowych doświadczeń, przeżyć i emocji, które tkwią już głęboko w nas. Za chwilę przed nami nowy etap tej wyprawy – Mozambik i zupełnie inne oblicze Afryki. Z niecierpliwością wyczekujemy szumu fal oceanu Indyjskiego i ciepła piasku pod stopami…


Tymczasem jednak docieramy do Parku Narodowego Liwonde, aby pożegnać się z krajobrazami parków w takim wydaniu i doświadczyć naszym zdaniem, najlepszego rejsu - safari po dzikiej rzece Shire . Jej koryto z wodą o błotnistym zabarwieniu przedziera się przez intensywną zieleń traw malowniczego Malawi i tworzy niepowtarzalny pejzaż. Niezwykłość rejsu tkwi w bogactwie wód tej magicznej rzeki, bowiem obfituje ona w ogromną ilość hipopotamów, których łby unoszą się nad taflą wody niczym zanurzone, osadzone na dnie ogromne głazy. I tylko na pozór te opasłe ssaki zdają się być pociesznymi fajtłapami z nadwagą. Podczas, gdy nasza łódź omija kolejne stada, raz po raz jakiś samiec, otwartą paszczą zaznacza kto jest panem tego miejsca, a kto tolerowanym gościem. Kolejnymi mieszkańcami rzeki są ogromne krokodyle nilowe, gady te bezgłośnie penetrują wody bądź wylegują się przy brzegu, samym wyglądem wzbudzając w nas ogromny respekt. Nasz rejs trwał 2 godziny, podczas, których żadne z nas nie odważyło się nawet na chwilę zanurzyć ręki w wodzie. Nasze dłonie skupiliśmy na aparatach uwieczniając widoki, które mijaliśmy. W towarzystwie hipopotamów, krokodyli, antylop, orłów i wszystkich odgłosów przyrody, które nam towarzyszyły, obserwowaliśmy kolejne widowisko jakie serwowała nam Afryka. Po rejsie wróciliśmy do naszego obozu, aby przy ognisku i zimnym piwku podzielić się wrażeniami z minionego dnia. Nasz nieogrodzony camping, między nami a zwierzętami nie było żadnej granicy, dawał nam poczucie, że jesteśmy bliżej Afryki, a ona bliżej nas. Nazajutrz wyruszyliśmy w długą drogę ku granicy z Mozambikiem. Trasa prowadziła przez góry Mulanje z ich najwyższym szczytem w tle (Sapitwa 3002 n.p.m.) Jadąc wzdłuż masywu przed nami rozpościerał się zapierający dech widok. Zielone po horyzont plantacje herbaty to ogromny dywan bujnej, soczystej trawy. Musieliśmy zatrzymać się choć na chwilę i każdym zmysłem wchłonąć tę mieszanką zapachu herbaty i świeżego górskiego powietrza i zamknąć na długo w naszych nozdrzach. Dzięki temu pisząc to nadal doskonale pamiętam ten aromat…

 

 

Kolejny dzień przed nami. Niestety te uciekają już przez palce i nieuchronnie zbliżamy się do chwili o której nikt głośno nie mówi ale każdy wie, że nastąpi. Póki co, jeszcze TU jesteśmy. Mimo, że słońce już wysoko poranek jest rześki, wskakujemy do aut i ruszamy dalej w dół Mozambiku. Pod nosami nucimy melodie wczorajszej imprezy a nogi bezwiednie podskakują do rytmu, jesteśmy nieco skołowani ale szczęśliwi i naładowani super energią. Za oknami wyrastają kolejne rolnicze wioski, powciskane w górskie wąwozy. Jak oni tu żyją? To kompletne odludzie. Z czego? Bez prądu, lodówki.. a gdzie szpital, szkoła dla dzieci? I mimo, że sporo już widzieliśmy, wciąż nas dręczą te same kwestie… Zatrzymujemy się więc w jednej z miejscowości na wysokości Beiry, jak zwykle z ciekawości a przy okazji by wrzucić coś na ząb. Przemiła Pani wita nas w swoich podwojach, trochę to sklep, trochę restauracja a tak naprawdę ani jedno ani drugie… na środku wyklepana beczka po ropie z rozpalonym pod spodem ogniskiem, tam waśnie trafiają na głęboki olej kolejne kawałki kurczaka a za nimi pocięte na frytki ziemniaki. Smakuje wybornie wszystkim bez wyjątku, nie analizujemy więc co właśnie oprócz jedzenia trafiło do naszych żołądków. Najedzeni ruszamy dalej byle do oceanu. Nasza terenówka to tymczasowy dom na kółkach, jesteśmy na siebie skazani na bardzo małej przestrzeni. Najczęściej czas wypełniamy śmiechem i rozmową, poruszamy tematy błahe i te bardziej poważne, czasami milczymy, często upajamy się widokami za oknem, nierzadko też dopada nas głupawa, tak jak tym razem śmiejemy się i śpiewamy do rytmów afrykańskich przebojów z lat 80 jak „Ramaya” Africa Simone, nie mogąc doczekać się pierwszego plusku w ciepłych falach Oceanu Indyjskiego. W końcu docieramy do Inhassoro – małego kurortu ciągnącego się wzdłuż plaży. Rozbijamy obóz na campingu pośród palm z widokiem na bezkresny ocean. Nie może być lepiej! Jest cudownie, jest błogo, na to czekaliśmy, to nasza nagroda za cierpliwe pokonywanie kolejnych kilometrów po bezdrożach Afryki. Odpoczywamy, pływamy, ścigamy się po plaży z niepohamowaną radością beztroskich dzieciaków. Po całodziennych harcach powoli zapada zmrok, czekamy na kolację. Przed nami prawdziwy festiwal owoców morza…23kg barracuda, langusty, kalmary, krewetki i inne cuda zaledwie chwilę wcześniej wyłowione z wody. Obżeramy się bez pamięci, bez pohamowania, wpychamy w siebie jakby na zapas nieprzyzwoite ilości owoców morza. Kochamy ocean!!!

 

 


 

 

Kolejny dzień w Inhassoro. Wstajemy o poranku by nie tracić cennego już czasu. Pośpiesznie jemy zdrowe śniadanie - kokos, mango, ananas… Boże jak to smakuje! Pakujemy lodówkę turystyczną zimnym piwkiem, colą i spritem, do tego siatka owoców, aparat, dwa obiektywny krem z filtrem i już siedzimy w motorówce. Cały świat zostawiamy na brzegu, płyniemy na opuszczoną wyspę Santa Carolina. Nie może być lepiej! Jesteśmy w raju. Niepowtarzalny klimat wyspy porusza każdego z nas. Zwiedzamy i podziwiamy niegdyś luksusowy resort dla dygnitarzy , dziś jego ruiny. I aż dziw bierze, że wyspa była kiedyś kolonią więzienną, dla nas to wyśnione miejsce na relaks w zjawiskowej scenerii, której uzupełnieniem jest opuszczona kaplica. Robimy kilka zdjęć i po cichu żałujemy, że nasze sakramentalne tak nie wybrzmiało właśnie tutaj ,

 


Dziś każdy robi co chce, bez planu, bez presji czasu, totalna swoboda, której czasami brakowało podczas mocno napiętego grafiku wyprawy. Tym bardziej z tego korzystamy, snorklujemy w przejrzystej i ciepłej wodzie, a tutejsza rafa jest niezwykle bogata. Jej ogrody koralowe zdają się nie mieć końca. Opalamy się na lśniącym białym piasku, bawimy w berka z krabami, które wprost uciekają spod naszych stóp. Jest bosko, czy może być lepiej? Pod wieczór wracamy w cudownych humorach, czeka na nas powtórka kulinarnej rozpusty, dziś główne skrzypce na stole odgrywa 22kg kingfish w towarzystwie kalmarów i langust. To trio to wyśmienita kwintesencja smaku oceanu. Nieprzyzwoite obżarstwo zapijamy kilkoma butelkami miejscowego rumu, noc upływa nam na rozmowach głównie o Afryce, jak piękne oblicze nam pokazała, jak wspaniałych ludzi spotkaliśmy podczas naszej wyprawy i jak trudno będzie stad wyjechać. Około północy idziemy nad ocena, który oddalił się o jakiś kilometr, czy to efekt tych kilku butelek? Uff , odpływ przesunął linię brzegową, tak że brocząc po kostki kilkaset metrów zdaje się jakbyśmy stąpali po wodzie. Ten kraj nie przestaje nas zadziwiać .


Tuż po przebudzeniu czeka na nas kucharz, który dziś okazał się sprzedawcą. Dzięki turystom, miejscowi bardzo sprawnie przebranżawiają się, żeby nie tracić okazji na kolejny zarobek. Pełni podziwu dla ich zaradności stwierdzamy, że niejeden z tym skromnych, niewykształconych ludzi mógłby prowadzić w Polsce szkołę biznesu.

 

 

Jedziemy dalej, marząc o kawie. W końcu trafiamy do małej knajpki na plaży w Vilanculos, oprócz kawy z widokiem na ocean pijemy najlepszą pinacoladę w życiu!


Świeże zmiksowane owoce to zapachowy i smakowy majstersztyk. Nie może być lepiej!


Zaopatrujemy się w co najmniej 2 kg świeżo palonych ziaren, dzięki czemu w mrozne zimowe popołudnie intensywny aromat napoju przeniesie nas choć na chwilę na tę rajską plażę. Ot co! Koło południa docieramy do Morrungulo, które jest przystankiem do naszego nurkowego celu. Miejsce magiczne i idealne dla tych, którzy kochają ciszę i spokój. Niekończące się puste plaże, lasy palmowe to właśnie wizytówka tego zakątka. Logujemy się w bajecznym domu na skarpie, z którego wieczorny widok na ocean zapiera dech w piersiach. Poranna kąpiel w oceanie i joging po plaży okazał się świetnym lekarstwem na kaca, tylko jedno nie zgadzało się w tej scenerii…ciekawskich kierujemy do fotorelacji.

 


Niestety czas nas goni i ochota bo przed nami Tofo – centrum nurkowe, bardzo profesjonalne ze świetnie przygotowanymi przewodnikami wodnymi, którzy wiedzą gdzie popłynąć aby sporo zobaczyć. Już trochę rozpieszczeni kwaterujemy się w domu nad oceanem. Nad ranem wyruszamy łodzią motorową na prawdziwą nurkową przygodę, mamy nadzieję, że podwodny świat odsłoni swoje bajkowe oblicze. Jesteśmy potwornie podekscytowani bo stawką są rekiny wielorybie. Schodzimy pod wodę, jest jasno i ciepło, pod nami przepiękne ogrody koralowców mieniące się ferią barw, ogromne ławice ryb, których nazw nawet nie znamy i dorodne okazy głębinowych stworów jak napoleonfish, stonefish, mureny czy płaszczki. Jednak cały czas niecierpliwie wypatrujemy tych największych ryb… w końcu udaje się, widzimy je w oddali, jak majestatycznie i mimo kilkunastu ton niezwykle lekko poruszają się w wodzie. To niesamowity widok, jak ogromny respekt budzą i uświadamiają jak mali jesteśmy w obliczu matki natury. Ech…chciałoby się zostać tu dłużej jednak puste butle gonią na górę. Jesteśmy bardzo szczęśliwi, zrelaksowani i spełnieni. Wracamy do brzegu w towarzystwie dzikich delfinów, które płyną tuż przy burtach figlarnie wyskakując z wody. Czy gdzieś może być lepiej? W kółko to powtarzamy jednak docierając do kolejnego miejsca zawsze jest lepiej, piękniej, smaczniej. Czy to rzeczywiście możliwe? Właśnie taka jest Afryka… Różnorodna, nieprzewidywalna, zaskakująca… Ta mieszanka powoduje, że każde nowo odkryte miejsce wydaje się być najlepszym! 

 

Nad ranem wyjeżdżamy do Maputo, tu kończy się nasza wspaniała, afrykańska przygoda…Jemy ostatnią, lokalną, pyszną kolację. Żegnamy się z tobą Afryko, zostawiłaś trwały ślad naszych sercach, będziemy tęsknić i na pewno wrócimy !

 

Jeszcze raz dziękujemy wszystkim współuczestnikom tej wyprawy Anecie, Adze, Adamowi, Piotrkowi, Kubie i Michałowi – to dzięki Wam ta przygoda była tak wyjątkowa i zapadnie na długo w naszej pamięci!

 

Tekst: www.adventrue.pl

Zdjęcia:  uczestnicy wyprawy.

 

 Zapraszamy na profil FB Adventrue

gdzie przeczytacie o nowych planowanych wyjazdach...

 

 

ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ