LandCruiserAdventureClub - Ameryka Pld https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld Sun, 28 Apr 2024 21:40:09 +0200 Joomla! - Open Source Content Management pl-pl klub@landcruiser.pl (LandCruiserAdventureClub) Hiluxem przez Boliwię https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/799-hiluxem-przez-boliwie https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/799-hiluxem-przez-boliwie

 

Podróże maja we krwi. Wojek jeszcze jako nastolatek okiełznał siodełko motoroweru marki “Komar” i na tym skromnym, dwukołowym pojeździe napędzanym małym silniczkiem o mocy 1,5 KM przejechał prawie pół Polski. Razem z Wiolą od lat zwiedzają świat na motocyklu. Jednak wiele ze swoich wielkich wypraw dokonali również autem terenowym. Do przemierzania świata wybrali Toyotę Hilux. Pierwsza wersja auta była zwykłym pikapem z podwójną kabiną, przystosowanym do terenowych wypraw. Kolejna odsłona to specjalnie zbudowany pojazd wykonany na zamówienie z na stałe zamocowana przestrzenia mieszkalną, opisywany na naszych stronach. Co daje auto w podróży? Więcej swobody w poruszaniu się po bezdrożach i terenach trudno dostępnych, a w szczególności, gdy przez wiele dni nie mamy kontaktu z cywilizacją i możliwością uzupełnienia zapasów, wody i paliwa.

Zapraszamy, na relację z ich podróży przez Boliwię, jeszcze ich pierwszym Hiluxem, która była cześcią wiekszej wyprawy przez Amerykę Południową.

 

img 0152 

 Tekst i zdjęcia: Wojtek i Wiola, www.wojtektravel.pl 

26.01.10

Rankiem po godzinie ósmej wstawiamy się na chilijskie przejście graniczne (nocą jest nieczynne), by z grupą turystów, którzy z tego samego biura (Xpediciones Strella Del Sur) pojadą wynajętą Toyotą wraz z kierowcą do Boliwii. Po odprawie boliwijskiej umiejscowionej na przełęczy 2750 m.n.p.m., ruszamy już dwoma Toyotami na trzydniową przygodę. Ponieważ „drogi”, czyli nieskończona przestrzeń w każdą stronę, nie są ani określone, ani oznakowane, trzymamy się skrupulatnie naszego boliwijskiego przewodnika. Trudno koncentrować się na wyboistym terenie, jak również podążać za nim, który to zna każdy kamień i każdą dziurę, jadąc jak szalony. Z tego też powodu nazwaliśmy naszego Edgara „rappido Gonzalez”, gdyż nawet znikając nam z oczu, znaliśmy jego kurs po potężnym unoszącym się tumanie kurzu oraz dymie, gdyż jego Land Cruiser to stary i dość zużyty sprzęt. Poruszamy się po terenie Reserva Nacional Eduardo Avaroa (wjazd 30 bolivianos od os., 1$ USD = 6.90 bolivianos). Obszar rozległych płaskowyżów rozpiętych pomiędzy andyjskimi szczytami usiany jest wieloma lagunami, my rozpoczynamy od Laguna Blanca i Laguna Verde. Przy następnej o nazwie Aquas Calientes, zażywamy termalnych kąpieli w wodzie o temp 37ºC. Dojechaliśmy również do niesamowitych gejzerów położonych na wys. 4850 m.n.p.m., więc te chilijskie El Tatio nie są umiejscowione najwyżej na świecie. Wyglądem przypominały gotujące się kremowe zupy, a każda w innym kolorze.

 

img 0060

img 0135

 

Całość przejazdu odbywa się w słonecznej aurze, a jedyną uciążliwością są przeróżne rodzaje terenu i kolorowy kurz, wdzierający się dosłownie wszędzie. Odprawę celną naszej Toyoty dokonujemy na terenie kopalni boraksu, 100km od granicy na wysokości 5045 m.n.p.m., i choć każdy ruch jest okupiony wielkim wysiłkiem i zawrotami głowy, to z wielkim zdziwieniem widzimy, że tu na tej wysokości, dla górników, w ramach relaksu po pracy wybudowano boisko piłkarskie, kto wie może ulokowane najwyżej na świecie. Po dotarciu do miejsca noclegu usytuowanego nad Laguną Colorata, Edgar wraz z kilkoma miejscowymi kobietami przygotowuje kolację, po czym na stół lądują różne wspaniałości, wino oraz łagodząca dolegliwości wysokościowe mate de coca. Ponieważ przebywamy na wysokościach oscylujących około 5000 m n.p.m, jest więc zrozumiałe, iż reakcje organizmu będą przeróżne. Przed kolacją udajemy się na spacer, by popatrzeć na tą niespotykanie kolorową lagunę z góry, czyli z pobliskiego wzniesienia. Powrót okupiony jest wielkim wysiłkiem, gdyż idziemy pod wiatr o sile huraganu, więc szarpie nami na wszystkie strony i zatrzymuje oddech w piersiach. Gdy już jesteśmy w naszym miejscu noclegowym, urządzamy posiedzenie przy winku z naszymi towarzyszami podróży, parą Francuzów i trzech Hiszpanistów, by następnie udać się ślizgiem na spoczynek, gdyż podłoga z płytek w ramach dezynfekcji była ślicznie napastowana olejem napędowym.

img 0504

 

27.01.10

Startujemy wcześnie rano zaczynając drugi dzień wspólnej wyprawy pod dowództwem szybkiego Edgara. Podziwiamy pięknie wyrzeźbione skalne twory, z tym najciekawszym o nazwie Arbol de Piedra, o kształcie płomienia olimpijskiego, a który to według naukowców ma runąć za około 20 lat. Odwiedzamy kolejne laguny, również tą o nazwie Flamengos, gdzie niezliczona ilość flamingów pozuje do fotek. Przy każdym postoju, kiedy my chłoniemy te wszystkie zadziwiające obrazy fauny i flory, Edgar leży pod swoją Toyotą i ciągle coś naprawia, po czym donośnym okrzykiem „vamos”, przywołuje nas wszystkich do dalszej jazdy. Mamy również możliwość popołudniowych przekąsek w jego wykonaniu, który to po zbadaniu kolejny raz stanu swojego auta, niekoniecznie myjąc ręce, podaje nam do stołu, czyli tylnej otwartej klapy jego Toyoty.

 

img 0390

 

Następnie udajemy się w stronę małej wioski usytuowanej na skraju Salar de Uyuni 3660m.n.p.m., by tam zanocować w solnym, skromnym pensjonaciku. A tam jedliśmy na solnych stołach, siedzieliśmy na solnych klockach, spaliśmy na łóżkach z soli, chodziliśmy po solnym podłożu, ale jedliśmy już zupełnie coś innego. Jak zwykle Edgar wykazał się wielkim kunsztem kulinarnym w kwestii kolacji, po czym poinformował nas o tym, iż mamy wstać o czwartej rano, by wyruszyć na salar i podziwiać go z kaktusowej wysepki o wschodzie słońca

 

img 0644

 

28.01.10

Poranny plan wykluczył padający deszcz, tak więc nastąpiło przesunięcie czasowe. Ruszyliśmy dopiero po godzinie ósmej w szarej przestrzeni, lecz rekompensatą było zobaczenie czegoś, co ja nazwałabym słowami, a raczej tytułem utworu polskiego artysty Grzegorza Ciechowskiego „Tu jestem w niebie”. Woda na salarze w połączeniu z niebem spowodowała zagubienie się horyzontu i całość stanowiła wizję jednego niekończącego się nieba. To pozwoliło poczuć dreszcz emocji, ponieważ płynąc tak, gdzie nie widać nic, tylko biel i delikatny błękit, miałam odczucie jak gdybym jechała na spotkanie końca świata, a on nie następował.

 

 img 0832

 

Natomiast ja będąc tu już drugi raz mam sposobność przejechać go całkowicie w poprzek 120km, gdyż tym razem poziom wody nie jest zbyt wysoki i jest to możliwe. Jest również jakaś sprawiedliwość na świecie i tym razem miałem sposobność podziwiać Lagunę Colorata w słońcu, a nie w deszczu, a ten najwspanialszy salar teraz widzę w deszczowej szarudze, a nie w słońcu jak poprzednio. Mamy ponadto sposobność zwiedzić wyspę usytuowaną w jego centrum o nazwie; Incahuasi (wstęp 15 bolivianos od os.) i podziwiać ten niegdysiejszy teren wypiętrzonego, morskiego, koralowego dna porośniętego obecnie lasem kaktusowym, którego egzemplarze dobiegają 1500 letniej historii. Edgar prowadzi, a ja za nim jak żeglarz po morzu, bo my na słonej, maksymalnie nasyconej solą wodzie, podążamy na drugi jego brzeg. Później jeszcze w okolicy miejscowości Uyuni odwiedzamy cmentarz lokomotyw Cementerio de Trenes, które to od ponad stu lat, pozostawione po zawierusze wojennej prowadzonej przez Boliwię i Chile o złoża miedzi i saletry na Atacamie ( Boliwia miała niegdyś dostęp do Pacyfiku), gdzieś na bocznym torze dobiegają końca swego żywota. Pożegnanie z naszym szybkim Edgarem i kompanami wspólnej trzydniowej podróży, mycie auta z soli, wymiana oleju i dalej do najwyżej położonego miasta na świecie, do Potosi. Dwustu km. przejazd szutrową, będącą w ciągłej przebudowie drogą nr 701, to uczta dla naszych zmysłów.

 

img 0493

 

W tym niegdyś najbogatszym mieście kolonialnej Hiszpanii jesteśmy już po zmroku i wynajmujemy pokój w hostelu, w samym centrum starego miasta. Już zasypiając, myślę nad całością tej naszej trzydniowej podróży i nad tym jak można w Boliwii za jedyne 50$ USD od os., które my zapłaciliśmy, ( nasi kompani będąc wiezionymi na dystansie 600km. płacili 130$ USD) jeść, spać i rozkoszować się tak wspaniałymi widokami.

 

 img 0894

 

29.01.10

Rankiem spacerujemy uliczkami Potosi, podziwiając jego kolonialną zabudowę oraz podglądamy życie i zwyczaje miejscowej ludności, w przeważającej części Indian. Ponieważ miasto położone jest na stromym zboczu, chodzenie sprawia trudność i jest się lekko zmęczonym przebywając niewielki odcinek. Po południu opuszczamy to miejsce, tak mocno związane z kolonialną Hiszpanią, ponieważ właśnie tu, przez około 300 lat wydobywano srebro, a nawet tłoczono monety, które statkami wywożone były do kraju okupanta.

 

img 1062

img 1095

 

Drogą nr 5 pokonujemy odległość 150 km, dzielącą nas od konstytucyjnej stolicy Boliwii, Sucre. Jedyną atrakcją po drodze było w Puente Mendez, oglądanie wspaniale odrestaurowanego, zabytkowego mostu na rzece Rio Pilcomayo, dzielącej prowincje Potosi i Sucre. To przed laty najbogatsze miasto kolonialnej Hiszpanii, prezentuje się pięknie i do chwili obecnej czuć jego kolonialną przeszłość. Włóczymy się uliczkami, aż do zmroku i jedno nas mocno zastanowiło, iż na Placu Centralnym wszystkie ławeczki zajmowane są przez młodzież, która podzielona na grupy, dyskutuje i śmieje się bez użycia alkoholu. Nocleg w Hostelu San Francisco (pokój 2 os. 120 bolivianos).

 

img 1212

 

30.01.10

Rano jeszcze krótki spacer po mieście, odwiedzamy wiele bazarów i targów, wydaje się, że tu wszyscy handlują wszystkim i na każdym kroku. Nie trzeba wchodzić do sklepów usytuowanych w budynkach, gdyż na ulicy można zjeść, ubrać się kupić wszystko i wymienić walutę. Dzisiejszy kurs 1 USD = 7 bolivianos. Kontynuujemy jazdę na północ drogą nr 5, najpierw do Puente Arce 80 km płatnej, nowej drogi asfaltowej (40 bol.), a następnie do Aiquile, jakaś totalna „wyrypa”, droga w przebudowie, miejscami pokonujemy rzeki „wpław”, lub jedziemy ich korytami. W tym mieście zaskakuje nas niezwykły porządek, jak na dotychczasowe wrażenia z tego kraju, a gdy ujrzeliśmy kościół zupełnie niepasujący do tutejszej zabudowy, postanowiliśmy przyjrzeć mu się z bliska i zupełnie przypadkowo mamy okazję uczestniczyć w uroczystości zaślubin. Zmierzamy w kierunku Chujllas mając po drodze kolejną atrakcję, czyli turniej piłkarski z cała jego oprawą. To nie tylko mecze, lecz również miejscowy festyn. Do miejscowości Totora jedziemy brukowaną drogą, pamiętającą jeszcze początek zeszłego wieku, a samo miasteczko prezentuje się tak, jak gdyby Hiszpańscy kolonizatorzy wyjechali z niego wczoraj.

 

img 1348

 

Cały ten przejazd od Sucre do Epizana to poruszanie się niezwykle krętymi górskimi drogami, oraz wielka „huśtawka” pokonywanych wysokości, co powoduje u nas lekki zawrót i ból głowy. Ostatni odcinek, jadąc na zachód asfaltową drogą nr 7, o zmroku docieramy do Cochabamby. Wjazd do tego potężnego miasta spowodował, iż zamarliśmy w milczeniu, to dla nas niezwykły szok zobaczyć jak można żyć, pracować i handlować na wysypisku śmieci. Żaden opis nie odda stanu rzeczywistego tego bałaganu. Jak już przemówiliśmy, kolejnym szokiem okazał się wygląd miasta. Jedynym pozytywnym akcentem po znalezieniu hotelu z garażem! (250 bol. Pokój 2 os.), okazała się kolacja. Zamówione steki w restauracji o nazwie Buenos Aires, niczym nie ustępowały tym argentyńskim, jak w smaku, tak i w wielkości, jedynie cena to połowa tej co w Argentynie.

 

img 1537

 

31.01.10

Rano krótki objazd i zwiedzenie centrum Cochabamby, tak właściwie nie ma tu nic ciekawego, dwa kościoły ze skromnym wystrojem i to wszystko. Jedyną zaletą tego miejsca jest jego przyjazny i łagodny klimat, pomimo, iż położone jest na wys. 2850 m n.p.m.. Około południa ruszamy drogą nr 4 w kierunku La Paz, planując dzisiaj dojechać do Oruro. Pierwszy odcinek do Quillacollo, to potężna aglomeracja, będąca jedną wielką budową dziwnych i mało ciekawych obiektów. Dystans do Caracollo, to pokonanie andyjskich przełęczy umiejscowionych na wys. 4500 m.n.p.m., poruszamy się cały czas po terenie Altiplano. Trzeba mieć wielki respekt przed tymi górami, nie od rzeczy nazwanymi Tybetem Ameryki Południowej. Tu naocznie widzimy, ile trudu i czasu może zająć przemierzenie odcinka 120km, choć to asfalt w dobrym stanie, przejazd zajął 4 godz.. Drogą będącą połączeniem La Paz z Santa Cruz, porusza się wiele nie pierwszej młodości ciężarówek i duża ilość autobusów, których kierowcy zasługują na miano szaleńców na granicy słowa kaskaderzy! Wszystkie drogi główne są płatne, nawet te nieutwardzone (5 bol. za około 50 km.), jeszcze jedną ciekawostką jest ,iż na punkcie opłat każdorazowo sprawdzane jest posiadanie prawa jazdy. Widoki z trasy nie do opisania, a najciekawszy jest układ i wizerunek chmur na tych wysokościach. W Caracollo skręcamy w drogę nr 1, na południe do Oruro, miejscowości położonej na rozległym płaskowyżu na wysokości 3800 m.n.p.m.

 

img 1587

 

 Zauważyliśmy coś, co można określić w prostym rozumowaniu, iż postać diabła jednoczy wszystkich mieszkańców. Należy jednak wspomnieć, iż nie jest to kult diabła, to raczej chęć pokazania niezwykłego rękodzielnictwa połączonego z indiańskim tańcem, gdzie dodatkowym elementem jest również smok, żaba i jaszczurka. Myślą przewodnią tego folklorystycznego festiwalu, jest zabawa oraz zwrócenie uwagi na odmienność tego miasta od innych. Kolejny fakt to bawiąca się młodzież absolutnie pozbawiona agresji i w związku z tym nie ma tu policji, ochroniarzy i zabezpieczania w jakikolwiek sposób tej imprezy. W tej masie ludzkiej, czujemy się bezpiecznie i oglądając tę próbę, której finałem będzie fiesta na koniec karnawału, stwierdzamy, iż jesteśmy prawdopodobnie jedynymi turystami. Prawie całą społeczność tego miasta stanowią Indianie, zwani w tutejszym obiegu „pancernikami”, co zauważyliśmy, gdyż bawiąc się używają terkoczących kręciołków z wypchanych zwierzątek. Pełni przeżyć wracamy do hostalu i zasypiając nie możemy ochłonąć z emocji.

 

img 1668

 

01.02.10

Po przebudzeniu, obraz wczorajszej zabawy nadal tkwi nam przed oczami. Udajemy się na obchód miasta i ze zdziwieniem zauważamy, że funkcjonują tu dziesiątki warsztatów rzemieślniczych wykonujących ubiory, maski, buty i różnego typu akcesoria, używane przez tancerzy w czasie fiesty, A każdy wyrób to swoiste dzieło sztuki. Widząc te stroje, po wczorajszej próbie, w wyobraźni powstaje obraz, jak będzie wyglądała oficjalna parada.

 

img 1732

 

Będąc podczas karnawału w Rio i uczestnicząc w święcie Halloween w Meksyku, teraz mam okazję brać udział w czymś, czego nigdy nie znałem i widzę, że w tej społeczności „diabeł”, czyni wiele dobrego. Widzimy również, iż zwarte siły wszystkich mieszkańców w okresie między festiwalami, pochłaniają ich w pracy nad nowymi pomysłami i przygotowaniami do następnego, pozwala to pracować i zarabiać, a co za tym idzie, to pierwsza miejscowość, gdzie nikt nie śpi na ulicy i nie ma osób proszących o jałmużnę, jak to do tej pory bywało w innych miastach Boliwii. 

Opuszczamy to jakże specyficzne miasto, by udać się nad Lago Uru Uru, a następnie jedziemy w kierunku La Paz. Na punkcie poboru opłat, tuż za Oruro, zaskakuje nas informacja o blokadzie drogi. Ktoś protestuje przeciw czemuś i mamy czekać, aż się skończy, a tymczasem nie znamy przyczyny i kiedy będziemy mogli ruszyć w dalszą drogę. Co robić?, hm, decyzja zapadła i podejmujemy próbę objechania tej blokady, tak więc jakimś błotem, rowami pełnymi wody udaje nam się jakiś cudem (ten cud to nasze przygotowane do tego auto), wyjechać poza tą strefę i ponownie dotrzeć do drogi nr 1, prowadzącej do La Paz. Droga biegnie szerokim płaskowyżem, nad którym gromadzą się chmury o niezwykłym układzie, czasem mamy takie wrażenie, że spadną na nas lub zahaczymy o nie głowami. Niejednokrotnie wręcz przerażają swoim obrazem, natomiast miasto, którego przedmieścia są obskurne, a trzeba tu nadmienić, iż jest siedzibą Prezydenta i Rządu, wita nas ulewnym deszczem, co jest normą, gdyż tak bywa tutaj każdego popołudnia. Podczas całej podróży po tym kraju, towarzyszy nam mnóstwo psów i porozrzucanych bezładnie stert śmieci, im bliżej miast tym gorzej. Wynajmujemy pokój w hostalu o nazwie Orquidea 4100 m n.p.m, (90 bol. pokój 2os.), tuż obok lotniska, ponieważ tu będziemy czekać na naszych przyjaciół Elę i Andrzeja, którzy to jutrzejszej nocy dolecą do nas z Warszawy poprzez Limę, aby dalej razem podróżować przez Boliwię i Peru.

 

kopia img 1918

 

02.02.10

Rejon w którym się znajdujemy, to niegdyś przedmieścia La Paz zwane El Alto, metropolia tkwi na dnie i zboczach kanionu, pomiędzy górami i jest ulokowana 600m poniżej. Rozpoczynamy dzisiejszy dzień od przygotowania naszej Toyoty do podróżowania w cztery osoby. Ponieważ hostal nie posiadał garażu, tak więc auto na dzisiejszą noc, pozostawiliśmy na lotniskowym parkingu i tam też dokonujemy w spokoju czynności porządkowych. Oj po półtoramiesięcznym przejeździe było co robić, kompensacja bagaży, układanie wszystkiego tak, aby Ela i Andrzej zmieścili się ze swoimi plecakami, zajęły nam pół dnia. Po dokonaniu wszystkich korekt, jedziemy do centrum La Paz podziwiając po drodze to, co prezentuje się tutaj najpiękniej, a mianowicie panoramę miasta widzianą z punktu widokowego ulokowanego na skraju płaskowyżu. Natomiast, to, co można zwiedzać w tym mieście to jedynie budynki rządowe ulokowane przy Plaza Pedro de Murillo, Katedrę oraz Iglesia de San Francisco. Poza tym mnóstwo bazarów, kramów i ludzi handlujących dosłownie wszystkim. O północy udajemy się ponownie na lotnisko i oczekujemy na przylot samolotu z Limy. Z pół godzinnym opóźnieniem dolatują nasi przyjaciele i już razem wracamy do hostalu i jak to zwyczajowo bywa, gdy Polacy spotykają się gdzieś w świecie, mimo zmęczenia dzień kończy się dopiero po trzeciej nad ranem.

 

kopia img 1934

 

03.02.10

Nie ma czasu na specjalny odpoczynek i już o 10.00 jedziemy do centrum La Paz, tym razem już wspólnie. Po krótkim rekonesansie opuszczamy miasto i jedziemy do miejscowości Copacabana ulokowanej na brzegu Lago Titicaca, najwyżej położonego żeglownego jeziora na świecie (3820m.n.p.m.)

 

img 2064

 

Okazuje się, że miasteczko to słynie z pielgrzymek głównie w intencji Matki Boskiej Gromnicznej, święcenia pojazdów oraz fiestowania dla uczczenia dni niepodległości, a w obecnym czasie trwającego karnawału to arena zabawy, tańca oraz występów artystycznych. Wjeżdżamy dosłownie w samo centrum tego żywiołowego miejsca i od razu włączamy się w wir pozytywnego szaleństwa. W tej atmosferze spędzamy czas, aż do nocy.

 

04.02.10

Jeszcze wczoraj wynajęliśmy łódź z przewodnikiem (1000 bol. Za cztery osoby z wyżywieniem) i już o 8.30 jesteśmy na wodzie jeziora Lago Titicaca. Postanowiliśmy odwiedzić obie boliwijskie wyspy, księżyca- Isla de la Luna i słońca – Isla del Sol. Półtorej godziny płynięcia i jesteśmy na tej pierwszej, gdzie w czasach inkaskich była tu Świątynia Słońca, której strzegły kapłanki młode dziewice. Następnie kurs na drugą z wysp i długi przemarsz połączony z oglądaniem miejsc kultu i budowli powstałych jeszcze za czasów przed inkaskich, kiedy to potomkowie do dzisiaj zamieszkujących tą wyspę Indian przeżywali czasy świetności swej kultury. Uważnie przypatrujemy się fontannom z wodą przynoszącą młodość, studniom z wodą życia, energetycznemu kamieniowi, zachwyt budzi specyficzna melioracja i tarasowe przygotowanie surowych zboczy górskich pod uprawy.

 

img 2309

 

Cały dzisiejszy dzień towarzyszy nam cudowna pogoda , co zostaje okupione poważnymi oparzeniami słonecznymi naszych kompanów podróży, a w szczególności uszu i twarzy Andrzeja. Późnym wieczorem wracamy do portu i podczas kolacji zaczyna się prawdziwa nawałnica deszczowa połączoną z gradem i huraganem. Wydawało się, że porwie dach knajpki, a woda do środka lała się każdym możliwym otworem, na wszystko i wszędzie. Po kilkunastu minutach strachu, opuściliśmy lokal udając się do hostalu.

05.02.10

Rano szybciutko ruszamy na granicę z Peru i po półgodzinnej odprawie granicznej jesteśmy już na terytorium tego państwa

Ciąg dalszy.... www.wojtektravel.pl

 

GALERIA ZDJĘĆ

{eventgallery event='boliwia_z_wojtektravel_pl' attr=images mode=lightbox max_images=100 thumb_width=170 offset=0 }

 

 

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Ameryka Pld Sat, 24 Nov 2018 21:22:22 +0100
Droga Śmierci w Boliwii https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/665-droga-smierci-w-boliwii https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/665-droga-smierci-w-boliwii

 

Autorzy: Ania i Czarek, dc-adventures.pl 

Droga Śmierci w Boliwii to legenda sama w sobie. Każdy z nas słyszał o morderczej trasie bez barierek wiodącej nad przepaścią, na której co roku ginęli ludzie, a autobusy zsuwały się z klifu. Wszystko się zgadza, ale celowo używamy tu czasu przeszłego. Zobaczcie co się zmieniło!

 

 

Boliwijski rząd już w 1995 roku zwrócił uwagę na drastyczną ilość wypadków na zaledwie kilkudziesięcio kilometrowym odcinku drogi w okolicach La Paz. Według danych udostępnionych publicznie ginęło tam od 200 do 300 osób rocznie! Nic dziwnego, że sławna Droga Śmierci została okrzyknięta najbardziej niebezpieczą drogą świata. Inne nazwy drogi to: Grove’s Road, Coroico Road, Camino de las Yungas, El Camino de la Muerte, Road of Death, Unduavi-Yolosa Highway.

 

 

Stara Droga Śmierci – nowa atrakcja turystyczna

W 2006 roku oddano jednak do użytku asfaltową trasę po przeciwnej stronie kanionu i cały ruch został na nią przekierowany. Legendarna, szutrowa Droga Śmierci ma teraz długość 32 km i pozostawiono ją tylko dla turystów! Nazwa została, ale „drogą śmierci” nie można już jej nazwać. Wszystkie wcześniejsze wypadki powodowali szaleni kierowcy ciężarówek i autobusów wymijający się na wąskiej trasie bez zabezpieczeń… a teraz tam ich już po prostu nie ma! Na Drodze Śmierci jeżdżą już tylko turyści na rowerach i w całym przejeździe nie ma nic mrożącego krew w żyłach. Podczas naszego przejazdu byliśmy tam jedynym autem. Owszem, widoki są oszałamiające, jedzie się na półce skalnej, ale nie dla widoków tam przecież przyjechaliśmy! Chcieliśmy przyspieszonego bicia serca, skoków adrenaliny, poczucia NIEbezpieczeństwa – bo z tym zawsze kojarzyła się nam ta trasa. Niestety nic takiego nie było. Normalny przejazd szutrówką na skraju wielkiej skarpy. Tylko jedno miejsce zrobiło na nas wrażenie, klif porośnięty paprociami.

 

Nowa Droga Śmierci

Troszkę zawiedzeni sławną Drogą Śmierci, zupełnie nieświadomi tego, co nas za chwilę czeka, zaplanowaliśmy dalszą trasę z Yolosa do Caranavi i dalej przez dżunglę do Mapiri i Soraty. Za miasteczkiem Yolosa zobaczyliśmy znaki o obowiązkowej zmianie ruchu z prawej strony na lewą. Nie rozumieliśmy dlaczego – droga była przecież w całkiem dobrym stanie, dwupasmowa asfaltówka z barierkami. Szybko nas olśniło. Za chwilę asfalt się kończył, a droga zwęziła się do 2,5-3 metrów. Droga była w masakrycznym stanie, dosłownie się rozlatywała. Z jednej strony spad na kilkaset metrów, a z drugiej strony kamienna ściana. Kierowcy zatem trzymali się zawsze krawędzi nad przepaścią by móc lepiej kontrolować położenie auta przy mijaniu.

 

 

Po kilku kilometrach zatrzymała nas prowizoryczna bramka na drodze. Dowiedzieliśmy się od lokalnych, że dalsza część drogi otwarta jest jedynie w godzinach 17-7 rano (a chwilę po 18 robiło się ciemno) z powodu naprawy nawierzchni. Posiedzieliśmy zatem pół dnia w lokalnej restauracji i porobiliśmy fotki jeszcze gdy na trasie było bezpiecznie, bez aut.

 

 

Stawiliśmy się punktualnie na otwarcie bramek… To była rozpacz!! Nie przygotowaliśmy się na tak masakryczną trasę!! Nagle, punkt 17, wszyscy kierowcy ruszyli jak szaleni. Dwa razy byliśmy pewni, że już po nas…

Pierwsza sytuacja. Staliśmy kołami na skraju klifu w punkcie, z którego sypała się ziemia i mijaliśmy się z autobusem. Z jednej strony przepaść, z drugiej pionowa skała – gdzie tu zjechać?!
Druga sytuacja. Było już ciemno. Trasa stała się bardzo błotnista. Zobaczyliśmy zbliżające się do nas światła ciężarówki, a że byliśmy kilka metrów od małej zatoczki, to w nią wjechaliśmy i ustąpiliśmy pierwszeństwa. Droga była lekko pochylona w naszym kierunku… Nagle tylne koła ciężarówki wpadły w poślizg i naczepa zaczęła się zsuwać w naszą stronę! Szybsze bicie serca, wielki krzyk i milimetry od przepaści… Uff, udało się, tym razem nie będzie przy drodze naszej kapliczki (których tam pełno). Niewzruszony boliwijski kierowca przejechał na styk, a my odetchnęliśmy z ulgą.

Przed wjazdem na drogę planowaliśmy robić mnóstwo zdjęć i nakręcić film. Niestety trasa była zbyt niebezpieczna, a my zbyt przejęci prowadzeniem auta by myśleć o aparacie. Zdjęcia i pierwszą część filmiku zrobiliśmy podczas czekania na otwarcie drogi, a druga część filmiku została nakręcona już wieczorem, gdy ruch został ponownie otwarty. Potem było już tylko gorzej…

Zobaczcie jak wygląda PRAWDZIWA Droga Śmierci, a nie ta turystyczna atrakcja, pozostałość wielkiej legendy! Wybaczcie jakość filmu, ale niestety wszystko kręciliśmy gumą do żucia.

 

 

https://www.youtube.com/watch?v=GXbZeNsIfck/a>

 

Informacje praktyczne

Turystyczna Droga Śmierci

  • Downhill na rowerach na Drodze Śmierci można zorganizować z agencjami turystycznymi znajdującymi się w La Paz. W centrum La Paz, szczególnie przy ulicy Sagarnaga jest dużo agentów oferujących wycieczkę. Cena to ok.600 BOL;
    Na drogę śmierci można dostać się transportem publicznym. Należy wsiąść do busika (collectivo) na Av. Ramiro Castillo w La Paz jadącego w stronę Coroico, a następnie poprosić kierowcę o wysadzenie przy skręcie na Death Road (będzie widoczny znak). Po kilkuset metrach szutrówki jest bramka i tu oficjalnie zaczyna się turystyczna Droga Śmierci. Oczywiście trasa jest za długa by przejść ją pieszo, ale można się udać na spacer i zobaczyć jak to wszystko wygląda;
  • Drogę Śmierci można przejechać swoim rowerem lub autem;
  • Cena za wstęp to 25 BOL/osoba, choć lubi bardzo szybko rosnąć i doszły nas słuchy, że od niektórych turystów woła się już 35 BOL… Po zapłaceniu kwoty powinno się dostać oficjalny bilet. Uważajcie na oszustów. Wiele osób podróżujących tam swoim pojazdem narzekało na lokalnych domagających się ponownego zakupu biletu na środku lub na końcu trasy. Nam również to się przydarzyło. Po prostu zamknęli przed nami bramkę i kazali płacić drugi raz. Oczywiście nie zapłaciliśmy, bo pierwszy (oficjalny) bilet na mapce wyraźnie obejmował całą trasę. Czarek sam otworzył bramkę, a Ania prowadziła auto. Wszystko nagrywaliśmy na kamerce na wszelki wypadek. Nie lubimy oszustów!
  • Jeśli chcesz odwiedzić Drogę Śmierci na własną rękę, to najlepiej pojechać tam po 14, gdy przejadą już wszystkie agencyjne wycieczki rowerowe.

Nowa Droga Śmierci

  • Jeśli jesteście tak jak my żądni wrażeń i chcecie przejechać się prawdziwą Drogą Śmierci, nie zwlekajcie i zróbcie to teraz! Trasa ciągle jest w budowie, ale na 2018 rok zapowiadają zakończenie prac, więc droga będzie już szeroka, bezpieczna i w dobrym stanie.

 

Zapraszamy na blog Ani i Czarka po wiecej relacji z podróży przez świat.

 

GALERIA ZDJĘĆ 

{eventgallery event='droga_smierci_ania_i_czarek' attr=images mode=lightbox max_images=100 thumb_width=170 offset=0 }

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Ameryka Pld Tue, 19 Sep 2017 10:08:27 +0200
Hiluxem pośród wulkanów https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/515-hiluxem-posrod-wulkanow https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/515-hiluxem-posrod-wulkanow

Człowiek marzy o locie na Marsa. Zupełnie niepotrzebnie. Mars jest na Ziemi. Dokładnie w Ameryce Południowej. I zajmuje całkiem poważną jej część. Płaskowyże wysokogórskie Altiplano i Atakama gwarantują takie scenerie. A jak komuś się znudzą, po sąsiedzku jest pustynia Atakama i Pacyfik, a z drugiej strony Amazonia.

 

 

Ogromna przestrzeń, w dużej mierze wul­kanicznych płaskowyżów, jest miejscem stworzonym do off-roadu. Teren na odcinku północ-południe ciągnie się od Jeziora Titicaca aż po trzecią górę Ameryki Południo­wej i zarazem drugi wulkan świata – Pissis, którego szczyt osiąga 6.800 metrów n.p.m. To kilka tysięcy kilometrów na terenie Chile, Argentyny, Boliwii i Peru. A co oferuje ziemski Mars? Marsjańskie kolory oczywiście. Wszelkie odcienie czerwonego, pomarańczowego, żółtego. Najwyższe wulkany świata, niektóre aktywne. Ogromne złoża miedzi, złota, srebra i innych metali. Pustkowie pełne ukrytych przyrodniczych skarbów. Dostępu strzegą duże wysokości, tytuł najsuchszego miejsca na świecie oraz hura­ganowe wiatry. Warto te trudności pokonać. Zdobywać, odkrywać i spróbować sił na trasach rajdu Dakar.

 

ARGENTYNA.

Startujemy od południa. Lecz zaraz, zaraz. Wpierw trzeba wynająć samochód. I w każdej wypożyczalni usłyszymy to samo. Na lżejsze trasy proponujemy taki, taki lub taki samochód a na trudniejsze Toyotę Hilux. Nieważne gdzie jesteś - Afryka, Ameryka, Europa czy Azja – Toyota Hilux chyba na wszystkich kontynentach postrzegana jest tak samo. To już kultowy samochód z napędem na wszystkie koła o wybitnie dobrych właściwościach terenowych. Gdy potrzebuję auto na trudną off-roadową trasę zazwyczaj słyszę, że powinienem wziąć Hiluxa, bo inne pojazdy mogą nie podołać. I coś w tym jest. Ten model nigdy mnie nie zawiódł a inne owszem. Jedne mają problem z odpalaniem na dużych wysokościach, inne zbyt słaby napęd 4x4. Natomiast Hilux jawi mi się jako bardzo dopraco­wana konstrukcja. Niedawno na rynku pojawiła się jego ósma edycja. Mam więc swoją „camione­tę”, jak w miejscowej nomenklaturze określa się auta terenowe, dostawcze i pick-upy.

 

 

Na początek kilka perełek rejonu trzech najwyż­szych wulkanów świata - Ojos del Salado - Pissis - Bonete. Argentyna i Chile. Trzeba się przygoto­wać na wysokości dochodzące do 5.500 metrów n.p.m., mróz, wiatr, a czasami śnieg i lód. Nawet w lecie. Ale warto. Malownicze kolorowe góry i jeziora, pustkowia, wysokie przełęcze. Czasami naszą drogę przebiegną urocze wikunie, nieco mylnie nazywane lamami. I oto jest, El Volcancito. Któż wie, czy nie jedyne takie miejsce na świecie? Źródło otoczone mineralnym stożkiem, wysokim na jakieś siedem metrów. Z całkiem głębokim jeziorem w środku. Białe kolory stożka, niebie­sko-zielone jeziora, czerwone otaczających gór. Niezwykłe miejsce na dobrze ponad czterech tysiącach metrów. Fajna off-roadowa rozgrzewka przed niełatwą przeprawą na najwyżej położone na świecie jezioro kalderowe Inca Pillo.

 

 

Pozaziemskie widoki, towarzystwo niemal siedmiotysięcznych wulkanów, niewielkie lodowce, penitenty, wysoko­ści przekraczające 5.400 metrów n.p.m. I ponad 40-to kilometrowa trasa do pokonania doliną rzeki. Rano zamarznięta, w środku dnia rwąca. Piaszczyste łachy, skaliste fragmenty, przewężenia. Nierzadko huraganowy wiatr. Toyota bez problemu daje radę. Kaldera to coś większego niż krater, w tej - na wysokości około 5.200 metrów n.p.m. - znajduje się sporej wielkości jezioro. W scenerii rodem z filmów fantastycznych. Surowy, niezwykłej urody krajobraz, rzadko odwiedzany przez ludzi. Skrajnie surową, nieprzyjazną przyrodę, można zamienić na sympatyczniejszą, po drugiej stronie wulkanu Pissis. W miejscu zwanym Balcon del Pissis zobaczymy kilka różnokolorowych jezior - niemal czarnych, niebieskich, zielonych, w to­warzystwie niewielkich solnisk. Mało? Widoki na najwyższe wulkany świata i największe, chociaż niewielkie, lodowce tej części Andów. Nadal nie przekonałem do zapuszczenia się w to miejsce? Dodam zatem, że można tu spotkać całe stada wikunii z rodziny wielbłądowatych oraz gromady różowych flamingów.

 

 

Sąsiadujący po stronie chilijskiej obszar jest coraz lepiej turystycznie zagospodarowywany. Niezwykle atrakcyjne są jeziora - Laguna Verde na dobrze ponad czterech tysiącach metrów i położona kilkaset metrów niżej Laguna Santa Rosa z sąsiadującym Salarem Maricunga. Spotkamy tutaj liczne flamingi oraz widoki na potężne wulkany - Nevado Tres Cruces i najwyższy na świecie - Ojos del Salado, docho­dzący do 6.896 metrów n.p.m. Tak na marginesie, najwyższy wulkan naszego Układu Słonecznego, Olympus Mons, znajduje się na Czerwonej Plane­cie w zbliżonych krajobrazach.

Decydując się na dalszą jazdę na północ, znaj­dziemy się niemal w dziewiczej części Atakamy. Słabo poznanej i zbadanej. Można tutaj odkryć nowe jeziora, solniska, albo inaczej salary, wul­kany, kratery, zdobyć nienazwane ponadpięcioty­sięczne szczyty i samemu nadawać im nazwę.

Pakując naszą terenówkę nie obejdzie się bez zapasu jedzenia, wody i paliwa. Warto jechać przynajmniej w dwa samochody, z telefonem satelitarnym pod ręką oraz GPS-em. Na ziemskim Marsie nie ma żartów, ale jest pięknie.

 

 


 

 

CHILE.

Po kilkuset kilometrach off-roadowych szaleństw zauważymy najwyższy aktywny wulkan świata. No, chyba żeśmy się zgubili. W takim wy­padku możemy być wszędzie. Jeżeli jednak nie, to warto poznać nazwę przed chwilą wymienionego wulkanu. To Llullaillaco (6.755 m n.p.m.), miejscowi wymieniają tę trudną nazwę: ziuziajziako. Cóż, amerykański hiszpański trochę różni się od euro­pejskiego hiszpańskiego. Na szczycie odnaleziono inkaskie mumie. Do obejrzenia w argentyńskiej Salcie. Wulkan stanowi najwyżej położone stano­wisko archeologiczne na świecie. W całej okolicy możemy się natknąć na pozostałości inkaskiej kultury, może jeszcze nieodkryte. Mijając aktywny wulkan Lascar (5.633 m n.p.m.) bądźmy ostrożni. On lubi rozrabiać i wybuchać. I nie pomylmy pobliskiego Salaru de Atakama z Salarem Uyuni. Ten pierwszy nie nadaje się do jazdy.

 

 

San Pedro de Atacama - ładnie brzmi, prawda? To chilijskie turystyczne miasteczko na pograniczu z Boliwią i Argentyną. Oferuje mnóstwo atrakcji. Pozwala powrócić asfaltową drogą do cywilizacji na chwilę wytchnienia. W rejonie Antofagasty, dużego miasta nad Pacyfikiem, znajdziemy plaże i efektowną morską skałę - Monumental Natural La Portada. Jeżeli nie potrzebujemy dużego miasta i oceanu, po drodze jest Calama. Wystar­czająco duża, by znaleźć tutaj wszystko czego potrzebujemy. Obok znajduje się najgłębsza od­krywkowa kopalnia miedzi Chuquicamata, o głę­bokości ponad 1.000 metrów. Można zwiedzić.

Jeżeli nie potrzebujemy chwili wytchnienia pośród ziemskich wygód, zostańmy w rejonie San Pedro de Atacama, Wysokość nie przeszkadza, bo to ledwie 2.500 m n.p.m. Nie sposób się tutaj nudzić. Po sąsiedzku mamy słynną pustynię Atakama z bajkowymi dolinami de la Luna i de la Muerte. W tej drugiej można nawet uprawiać sandbo­arding, czyli jeździć deską snowboardową po piasku. By lepiej się ślizgała dobrze natrzeć spód świeczką. Minusem pewnym może się okazać wiatr, stąd warto mieć gogle albo okulary, no i na wydmy trzeba wchodzić na własnych nogach.

 

 

Gdy ktoś woli spędzać czas bez wysiłku, w pobliżu są: Laguna Cejas i Tebinquiche. Można się w nich kąpać. W bardzo słonej Cejas nie potrzebujemy materaca by unosić się na wodzie. Wieczorem warto się wybrać na niewielkie ale malownicze solnisko Ojos del Salar, z którego roztaczają się widoki na liczne wulkany. W tym jeden z najpięk­niejszych stratowulkanów świata - Licancabur (5.938 m n.p.m.). Stratowulkan? A cóż to znowu takiego? Po prostu piękny stożkowy wulkan. Ten akurat nieaktywny, i z jeziorem w kraterze. Można śmiało na niego wchodzić, chociaż w pobliżu są wyższe, jak dużo brzydszy Sairecabur (6.003 m n.p.m.). Na miłośników adrenaliny czeka z kolei aktywny Lascar (5.633 m n.p.m.). Oferuje wspania­łe siarkowodorowe zapachy plus iście marsjań­skie krajobrazy. Wzorcowa Czerwona Planeta.

 

 

Wymęczone kości oraz mięśnie możemy rozgrzać w kilku termalnych kąpieliskach, w tym na wyso­kości prawie 4.300 m n.p.m., obok pola gejzerów El Tatio. Takich pól na świecie jest zaledwie kilka, ale żadne nie jest tak wysoko jak to. Liczne gejze­ry, chociaż nie wybuchają wysoko i musimy tutaj być wcześnie rano, oferują absolutnie pozaziemski widok. Wspaniałe kolory, mnóstwo słupów pary wodnej i erupcje termalnej wody do dziesięciu metrów. Gdzieś pod nami jest komora płynnej magmy i niech tam sobie zostanie.

El Tatio jest w Chile, niedaleko granicy z Boliwią i nie dajmy się nabrać na marketing tych drugich. Oni mają w tej okolicy, na ok. 4.900 m n.p.m., Fumarole sol de Manana, które nazywają gejzera­mi. Ale są to tylko fumarole, czyli rodzaj gorących wyziewów wulkanicznych, które zobaczymy też w El Tatio. Czujne oko w tych rejonach może wypatrzyć roślinę o nazwie yareta. Mocno zielona, porastająca głazy i skały, rzadka. Stanowi kontrast w stosunku do otoczenia, a po potarciu mocno i charakterystycznie pachnie.

 

 

Trudno wymienić wszystkie atrakcje rejonu San Pedro de Atacama. Więc może jeszcze kilka. W Lagunie Chaxa koło salaru Atakama zoba­czymy liczne flamingi a rejon Laguny Miscanti, to już ponad 4.000 m n.p.m., oferuje wspaniałe wulkaniczne krajobrazy. Niezapomniany widok gwarantuje też Quebrada de Jerez, czyli kanion, którym płynie potok, wyżłobiony w polu lawowym. Niedaleko stąd także do Cordillera Domeyko. Ignacy Domejko, polski dziewiętnastowieczny geolog i badacz, przede wszystkim Chile, jest w tym kraju za swoje osiągnięcia do dzisiaj powszechnie znany i ceniony. Uważa się, że stwo­rzył chilijskie górnictwo, które dzisiaj zapewnia dobrobyt całemu krajowi. Pod warunkiem, że ceny surowców stoją wysoko. Jeszcze jedną, może nieoczywistą, atrakcją południowoamerykańskich wysokogórskich płaskowyżów jest przejrzystość powietrza. To raj dla obserwatorów nocnego nieba. Nie bez przyczyny w okolicy są różne insta­lacje astronomiczne.

 


 

 

BOLIWIA

Z Chile wjeżdżamy do Boliwii, nasz portfel odrobinę odpocznie, a widoki równie piękne. I wiele miejsc, gdzie nasza terenówka zbliży się a może nawet przekroczy wysokość 5.000 metrów n.p.m. Będąc jednak zaaklimatyzo­wanym, nie stanowią takie wysokości większych problemów dla ludzkich organizmów. Płaskowyż Altiplano, na którym się znajdujemy po opuszcze­niu Puna de Atacama, jest drugim co do średnich wysokości na świecie. Po tybetańskim.

 

 

Zaraz za granicą mamy nie tylko widok na cudow­ny Licancabur ale także na laguny Blanca i Verde, obie na wysokości ponad 4.300 metrów n.p.m. Takich w okolicy, nawet czerwonych, znajdziemy wiele. A w nich flamingi, w pobliżu wielbłądowate wikunie i guanako. Na solniska też się natkniemy. Koniecznie powinniśmy zahaczyć o termalne źródła w Polques, na zacnej wysokości 4.400 m n.p.m. Jest gdzieś wyżej aniżeli tutaj wybudowany na świecie termalny basen? Nie wolno również przegapić skalnego drzewa Arbol de Piedra na pu­styni Siloli. Wiatr, który smaga jego wątłą nóżkę, doprowadzi kiedyś do tego, że skała się zawali. Wcześniej czy później. Za to zawalenie nie grozi salarowi Uyuni, najwięk­szemu polu solnemu na świecie. Wysokość w gra­nicach 3.660 m n.p.m., teren płaski jak stół. Bez problemu udźwignie terenówkę, chyba że akurat jest pora deszczowa. Wtedy łódka jest lepsza.

Oprócz morza soli wrażenie robi wyspa Incahu­asi, w indiańskim języku keczua oznacza „Dom Inków”. Las kilkumetrowych kaktusów, gdy wokół sól, pozostaje na długo w pamięci. Cud natury najwyższej klasy. Ewenement, w tej nieprzyjaznej do życia krainie. Na solnisku i w jego sąsiedztwie znajdziemy kilka restauracji i hotelików... z soli z salaru. Kopalnie soli również.

Zanim ruszymy w kierunku La Paz dobrze spędzić chwilę na tak zwanym cmentarzysku pociągów na rogatkach miasta Uyuni. Biegnie tędy linia kolejowa nad ocean, do Chile. A stare lokomo­tywy i wagony pozostawiono w jednym miejscu, niechcący czyniąc z nich nie lada atrakcję.

Dojeżdżając do La Paz opuścimy wulkaniczne tereny. Najwyżej położona stolica świata (3.600 – 4.100 m n.p.m.) oferuje kilka atrakcyjnych zabyt­ków i widoki na zlodowacone sześciotysięczniki.

 

 

Takie Huayna Potosi (6.088 m n.p.m.) można zdobyć nawet w jeden dzień, gdy posiada się akli­matyzację. Rano sześć tysięcy metrów, wieczorem zabawa w boliwijskiej stolicy. Jeśli będziemy mieli siły. A za masywem Huayna Potosi co mamy? Największe wysokogórskie jezioro świata, że­glowne Titicaca. Jakby tak znalazło jakąś drogę ucieczki, mogłoby zalać część La Paz, bowiem położone jest na wysokości około 3.820 m n.p.m. Po boliwijskiej stronie najbardziej znana miejsco­wość to Copacabana, nie mająca nic wspólnego z brazylijską plażą o tej samej nazwie. Po stronie peruwiańskiej jest miasto Puno. Czeka na nas tu­taj mnóstwo atrakcji, takich jak: trzcinowe wyspy Indian, zwane Uros, zabytki kultury przedinkaskiej i inkaskiej. Niedaleko stąd do słynnego kanio­nu Colca. Ponoć najgłębszego na świecie, nad którym lubią sobie polatać kondory. Za Titicaca kończy się płaskowyż Altiplano, ale nie kończą się Andy, pośród których jest przepiękne miasto Cuzco a niedaleko słynne inkaskie miasto Machu Picchu.

 

 

Niezwykła trasa za nami. Aż trudno zliczyć to, co udało się zobaczyć. Zrobić taką eskapadę bez niezawodnej terenówki z prawdziwego zdarzenia? Niemożliwe. Na ziemskim Marsie rządzi Toyota Hilux. Przynajmniej wszędzie tam, gdzie wyma­gana jest niezawodność i właściwości terenowe z prawdziwego zdarzenia. Słowo Hilux odnosi się do luksusu. Toyota spełnia rzecz jasna współcze­sne standardy. Ale w terenie luksusem jest zupeł­nie coś innego niż powszechnie się uważa. To, że przejedziemy, dojedziemy, pokonamy, wjedziemy. Bez awarii i niepotrzebnych stresów. Dlatego, gdy ktoś chce mi wcisnąć auto niespełniające tych kryteriów, zawsze słyszy dwa słowa: tylko Hilux.

 

 

 Tekst i zdjęcia: Grzegorz Gawlik 

Artykuł ukazał się na łamach nr 30 magazynu WYPRAWY4x4

 

 

 

GALERIA ZDJĘĆ

{eventgallery event='z_grzegorzem_gawlikiem_przez_ameryke_poludniowa' attr=images mode=lightbox max_images=100 thumb_width=170 offset=1 }

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Ameryka Pld Thu, 18 Aug 2016 08:42:41 +0200
Dakar 2016 od kuchni https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/448-dakar-2016-od-kuchni https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/448-dakar-2016-od-kuchni

Grzegorza Wątrobę, z dakarowego teamu Rafała Sonika, zna każdy kto w ubiegłym roku zawitał do Włościejewek, w Wielkopolsce. Podczas wieczornych spotkań opowiadał jak wygląda ten wymagający wyścig od zaplecza, jak widzą go na co dzień zawodnicy, jak wygląda dakarowa trasa z okien ciężarówki wspierającej kierowców i mechaników. Początek tego roku to kolejny start w rajdzie i kolejna porcja wrażeń...

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Ameryka Pld Fri, 26 Feb 2016 08:43:18 +0100
Land Cruiserem przez Amerykę Południową https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/217-ameryka-poludniowa-cz-i-boliwia-chile https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/217-ameryka-poludniowa-cz-i-boliwia-chile

Ameryka Południowa jest poza Australią stosunkowo najrzadziej odwiedzanym
przez Polaków kontynentem, a zwłaszcza własnym lub wynajętym pojazdem. Bilety tu są droższe niż do Azji, Afryki czy Ameryki Północnej, ale podróżowanie jest łatwiejsze, gdyż jest to jedyny kontynent, który możemy właściwie przejechać wzdłuż i wszerz bez konieczności udawania się do (prawie) jakichkolwiek ambasad, jako że za wyjątkiem Gujany i Surinamu wszędzie dojedziemy bez wizy.

 

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Ameryka Pld Tue, 30 Dec 2014 22:21:42 +0100
Legendarne szlaki Patagonii https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/216-legendarne-szlaki-patagonii https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/216-legendarne-szlaki-patagonii

Imponującą Ruta 40 zmierzamy z Argentyny do Chile, ku sławnej Carretera Austral. Po monotonii przypominających pustynię przestrzeni czas na eksplorację pierwotnych lasów deszczowych, lodowców i wulkanów.

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Ameryka Pld Mon, 29 Dec 2014 20:45:32 +0100
8 metrów kwadratowych https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/96-8-metrow-kwadratowych https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/ameryka-pld/96-8-metrow-kwadratowych

Gdzie się kąpiemy, jak gotujemy, czy często się kłócimy, czy mamy broń? Życie na trasie w Azji tak bardzo różni się od tego w Ameryce Południowej. Tylko jedna rzecz się nie zmienia – uwielbiamy naszą przygodę z Land Cruiserem. 

]]>
michal@horodenski.pl (Karin-Marijke i Coen) Ameryka Pld Sun, 20 Apr 2014 12:01:30 +0200