Naszym celem nie jest ekstremalne szaleństwo, unikalne ekspedycje czy adrenalinowe wstrząsy. Lecz podróże poznawcze, by dotknąć świata którego nie znamy i często nie rozumiemy. Kierujemy się głównie żądzą uchwycenia w czasie danego zakątka naszego globu, poznania go, lub przynajmniej dokonania takiej próby. I mimo tego, że w każdym z nas drzemie spory kapitał słabości, nie zniechęca on nas by czasem poczuć lęk, znosić tropikalny skwar czy lodowate Thule oraz chorobliwe zagrożenia ze strony zwierząt i owadów. 

 

Poprzez kontynenty obu Ameryk przemieszczamy się specjalnie do tego przygotowanym i poddanym tuningowi samochodem terenowym Toyota Hilux. Odpowiednio wzmocnione zawieszanie australijskiej firmy ARB, wyciągarka, dodatkowe zbiorniki na 150 litrów paliwa, zbiornik na 80 litrów wody, specjalna zabudowa i wyposażenie, rozkładany namiot na dachu auta plus wiele dodatkowych usprawnień i przeróbek według własnego pomysłu. To po krótce obraz sprzętu, którym się poruszamy, i który na razie nigdy nas nie zawiódł, mimo eksploatacji w wyjątkowo ekstremalnych warunkach – na bezdrożach, rumowiskach skalnych, błotach, w piachu, na pustyniach, na salarach zalanych wodą, na wysokich górskich przełęczach w Andach i w amazońskiej dżungli.

 

 

Z TEXASU DO VEGAS.

Zaczynamy kolejny etap podróży. Przez dwa miesiące będziemy włóczyć się po Ameryce Północnej. Pozostały już tylko dwa państwa: USA i Kanada. Więcej ich tu nie ma. Start w San Antonio w Texasie. To tu pół roku wcześniej, po przyjeździe z Meksyku, zaparkowaliśmy naszego Hiluxa. Po krótkiej aklimatyzacji drogą 285 wyruszamy do Santa Fe w Nowym Meksyku. Zatrzymujemy się na kilka chwil w Roswell, gdzie w roku 1947 – jak mówią - wylądowało UFO. Bez względu na dementi, opowieść o latającym spodku i ludzikach o skórze węża działa na wyobraźnię i żyje swym życiem do dziś.

Popołudniem docieramy do Santa Fe i zwiedzamy zabytkową część miasta z centralnym placem pamiętającym jeszcze kolonialne czasy Hiszpanów i z kościołem Loreto, w którym główną atrakcją są schody wykonane bez użycia gwoździ. Kilku co prawda się dopatrujemy ale nie robimy z tego afery, bo centralny punkt miasta być może ległby w gruzach. I nie byłoby już atrakcji.

Dwa dni później zmierzamy do miejsca gdzie spotykają się granice czterech stanów USA. Ten punkt nazywa się Four Corners, po polsku Cztery Rogi. Jest to jedyne miejsce na terenie USA, gdzie granice czterech stanów krzyżują się pod kątem prostym. W jednej chwili możesz być w Utah, Kolorado, Nowym Meksyku albo w Arizonie.

 

Skalne iglice w parku narodowym Bryce w stanie Utah.

 

Kolejne trzy dni i przez Kolorado oraz Góry Skaliste docieramy do stanu Wyoming. Tu – zaglądając do parku Yellowstone – faktem oczywistym jest, że strefa zmysłów ma poprzeczkę postawioną dość wysoko. Tysiące fumaroli wyrzucających z siebie obłoki pary, w błotnych kotłach bulgocze maź z rozpuszczonej przez kwas gliny, z głębi ziemi wypływają geotermiczne źródła, tworzące sadzawki mieniące się kolorami tęczy, efektowne gejzery wyciskają wrzącą wodę pod wysokim ciśnieniem, kaskady kamiennych tarasów, tworzące rdzawo-pastelowe welony, zapachy unoszących się siarkowych dymów. Ale zobaczyć tu można także bizony, łosie, maleńkie świstaki i niedźwiedzie. Wszystko to razem tworzy fascynujący obraz czarodzieja barw. 

Zmieniamy kierunek i wracamy na południe. Wjeżdżamy do stanu Utah i połykamy kolejne parki narodowe. Jeden wydaje się nam wyjątkowo dziwny, to Bryce National Park. Ten kanion to ciąg głębokich amfiteatrów wypełnionych skalnymi iglicami o płomiennych barwach. Ogniste formy skalne stoją niczym ludzie, zastanawiając się, czy można się utrzymać na tak jałowej ziemi.

Pod koniec drugiego tygodnia podróży przeskakujemy z Utah do Arizony. Drogą nr 67 docieramy do North Rim, nad północną krawędź Grand Kanionu. Niezwykle urokliwe miejsce, pozbawione natłoku turystów. Spędzamy tam kilka godzin i dalej podążamy na jego południowy kraniec. Choć od tego miejsca dzieli nas tylko niecałe 18 kilometrów w linii prostej to aby tam dotrzeć mamy dwie opcje. Dwa dni podróży mułami przez dno kanionu lub jakieś 350 kilometrów objazdu samochodem, wschodnią, okrężną trasą. Wybieramy to drugie rozwiązanie.

 

Chyba żadne zdjęcie nie jest w stanie oddać ogromu kanionu rzeki 
Kolorado. To trzeba zobaczyć na własne oczy. Grand Canyon, Arizona.

 

Żadna fotografia, żadne dane statystyczne nie są w stanie przygotować nas na ogrom, który zwie się Grand Canyon. Ta otwierająca się pod stopami otchłań wprawia w osłupienie serwując serię warstw skalnych, a każda o innym odcieniu, gdzie głównym „architektem” była i wciąż jest rzeka Kolorado.

Docieramy do Williams, małej miejscowości ulokowanej przy resztkach tego, co było niegdyś słynną drogą Route 66 łączącą Chicago z Pacyfikiem. Mówią o niej „Droga Matka”. Oczom naszym ukazuje się świat w którym Presley, Monroe, Bogart, Wayne, stare stacyjki Texaco i Coca-Cola prowokują oczy do kręcenia się wokół głowy. Ten historyczny trakt wystawia niczym relikty pamiątki z zamierzchłych czasów. Ale większość historycznej drogi wchłonęła współczesna autostrada nr 40, którą kierujemy się na zachód, do Kingman. Tam odbijamy na północ w drogę nr 93 i przejeżdżając przez zaporę Hoovera wjeżdżamy do Nevady.

Hoover Dam to betonowa tama typu grawitacyjno-łukowego zbudowana w Czarnym Kanionie na rzece Kolorado na granicy stanów Arizona i Nevada. W chwili ukończenia, w 1936 roku, była zarówno największą elektrownią wodną jak i największą konstrukcją betonową na świecie. Zapora mieści się 48 kilometrów na południowy wschód od Las Vegas.

Tama ma wysokość 224 metry i długość ponad 379 metrów. Szerokość u podstawy wynosi 200 metrów by zwęzić się do 15 na górze. Choć dawno już straciła w rankingach takich budowli swój prym, nadal zachwyca swą potęgą.

Gdyby zorganizować konkurs na światową stolicę kiczu to Las Vegas ukoronowano by bez mrugnięcia okiem. Za dnia nic takiego ale nocą życie wprawia w ruch neony, laserowe słupy światła, strzelające w niebo potężne fontanny i oczywiście kasyna. Ponieważ można tu tracić pieniądze na różne sposoby, a tolerancja dla różnych form rozrywki jest przez duże „T”, przypięto Las Vegas tytuł „Miasta Grzechu”. Do późnej nocy wstępujemy w inny świat, w którym religią jest łut szczęścia, językiem pieniądz, a czas odmierzają obroty koła ruletki.

 


 

 

KALIFORNIA.

Z Vegas rzut kamieniem do Ka¬lifornii. Odnotowując temperaturę 47 stopni Cel¬sjusza już wiemy gdzie jesteśmy. To Death Valley, Dolina Śmierci. Najniżej położony punkt znajduje się tu 86 metrów pod poziomem morza, stanowiąc największą depresję w Ameryce Północnej. Dolina ma 225 kilometrów długości i od 8 do 24 kilometrów szerokości. Od zachodu otacza ją potężne pasmo górskie Panamint z najwyższym szczytem Telescope Peak wznoszącym się na wysokość 3.368 metrów n.p.m. Najbardziej suche miejsce Ameryki i jedno z najgorętszych miejsc na Ziemi, gdzie 10 lipca 1913 roku temperatura osiągnęła 56,7 stopni Celsjusza.

Teraz wystarczy tylko przejechać przez góry Sierra Nevada i już można zjechać nad Pacyfik. Ale zanim zamoczymy ręce w oceanie wpadamy do dwóch wspaniałych parków na zachodnich stokach pasma Sierra Nevada. Pierwszy to Sequoia a drugi to Yosemite.

Park Narodowy Sekwoi został ustanowiony w 1890 roku, jako drugi po Parku Narodowym Yellowstone. Na jego terenie na 4.421 metrów n.p.m. wznosi się Mount Whitney, najwyższy szczyt w kontynentalnej części USA (z wyłączeniem Alaski). Ale park słynie przede wszystkim z rosnących w nim sekwoi, drzew olbrzymów, w tym największego drzewa na świecie nazwanego General Sherman Tree (Drzewo Generała Shermana). Rośnie ono w Giant Forest (Lesie Olbrzymów), w którym znajduje się pięć z dziesięciu największych drzew na świecie (licząc wg objętości). Sekwoja olbrzymia jest to gatunek drzew iglastych wyróżniających się potężnymi rozmiarami. Osiągają wiek od 2.000 do 3.500 lat. Współczesne drzewa dorastają do 95 m wysokości i 10 m średnicy. W XIX wieku w rejonie tym ścinano drzewa, których średnica dochodziła do 12 m a szacowana wysokość sięgała 135 m.

 

 

Nazwa Yosemite wywodzi się od indiańskiego słowa określającego niedźwiedzia grizli, będącego plemiennym totemem rdzennych mieszkańców tych ziem. Uważa się, że pierwszymi białymi, którzy ujrzeli tę dolinę, i to tylko z góry, nie wkraczając do niej, byli traperzy pod wodzą Josepha Reddeforda Walkera. Było to w 1833 roku i prawdopodobnie patrzyli oni ze szczytu wodospadów Yosemite. Rok 1851 uważany jest za rok, w którym w Dolinie Yosemite po raz pierwszy postawił nogę biały człowiek. Wkrótce też miejsce to stało się sławne, ściągając malarzy i miłośników przyrody. W 1864, na skutek nacisków ze strony ówczesnych obrońców przyrody, prezydent Abraham Lincoln podpisał ustawę zapewniającą stanową ochronę dolinie Yosemite i lasom gigantycznych sekwoi, położonym na południe od niej. Po spędzeniu całego dnia w tej niezwykłej krainie wyjeżdżamy z parku północ¬no-zachodnim wyjazdem.

„Miasto mgły i 50 wzgórz” przyciąga swą oryginal­nością, więzieniem Alcatraz, kolejką linowo-szy­nową znaną jako cable car, mostem Golden Gate, jak również spuścizną po Jacku Londonie, Diego Rivierze i Jimim Hendriksie. To oczywiście San Francisco. Jadąc szlakiem „49 mile Scenic Dri­ve”można zobaczyć wiele interesujących miejsc tego miasta. Jest dobrze oznaczony i wiedzie najpierw między wieżowcami Financial District, następnie przez Nob Hill, Chinatown, North Beach, Fishermans Wharf, Fort Mason i Park Presidio z mostem Golden Gate. Przejeżdżamy nim na drugą stronę zatoki i robimy pętlę pod mostem, żeby wyjechać na pobliską górkę, gdzie mamy do­skonałe punkty widokowe na miasto. Panorama Frisco widziana z tych miejsc iście pocztówkowa. Z San Francisco kierujemy się na północ kultową drogą nr 1. Jechałem nią siedem lat temu, również z tego miasta lecz w przeciwnym kierunku, na po­łudnie. Droga wzdłuż Pacyfiku jest chyba następ­ną w kolejności tych, które – po Route 66 – każdy Amerykanin powinien przejechać. I tu czapki z głów ponieważ trasa ta to wyjątkowa uczta dla zmysłów. Wspaniałe klify, różnorodność roślinno­ści, niesamowite drzewostany, od sosny poprzez eukaliptusy do monstrualnych sekwoi.

Dalszy przejazd, autostradą nr 5 na północ, przez stany Oregon ze stolicą w Portland i stan Wa­szyngton ze stolicą w Seattle, do Vancouver trak­tujemy jako typową „dojazdówkę”. Znad Pacyfiku zionie chłodem. Ostatnie 700 kilometrów poko­nujemy w deszczu przy temperaturze oscylującej pomiędzy 13 a 15ºC, a jak już na moment przestaje padać to ciężkie chmury snują się dosłownie tuż ponad asfaltem.

 

 


 

KANADA.

Dwudziestego piątego dnia od wyjazdu z San Antonio i przejechaniu 10.500 kilometrów docieramy na granicę z Kanadą. Po­nieważ jest koniec weekendu, kolejka do odprawy zajmuje prawie godzinę. Pani z okienka jest bardzo dociekliwa. A po co? A kiedy? I dlaczego?… jeździmy to tu, to tam, i po terytorium Kanady.

 

 

Vancouver położone jest w zachodniej Kanadzie, w prowincji Kolumbia Brytyjska, przy ujściu rzeki Fraser do Pacyfiku. Ma ponad 2 miliony miesz­kańców i jest trzecim co do wielkości zespołem miejskim kraju, po Toronto i Montrealu. Rozwinęło się jako jedna z wielu małych przystani, baz wie­lorybników i osad drwali zachodniego wybrzeża. Zadecydowało o tym dogodne położenie portu i poprowadzenie linii kolejowej. Również współ­cześnie port jest najważniejszym miejscem i ser­cem całej aglomeracji. Choć miasto nie jest stolicą Kolumbii Brytyjskiej, swoje siedziby ma w nim wiele biur administracji prowincji.

Ruszamy na północ drogą nr 99 do Cache Creek, przez Whistler będące trzecim - licząc liczbę od­wiedzających - kurortem narciarskim na świecie. Trasa jest niezwykle krajobrazowa i widokowa. Wiedzie przez góry w Parku Narodowym Garibaldi, ze szczytem o tej samej nazwie (2.678 m n.p.m.). Po drodze podziwiamy wodo­spady z tym najciekawszym, Brandywine Falls, i zaglądamy do byłej kopalni złota Britannia Mine Museum. Dwa dni później jesteśmy już 1.400 kilometrów dalej, w Watson Lake.

Jak zwykle po drodze, zwłaszcza na tak długim odcinku, coś przydarzyć się musi, lub może. I tak na początek nieoczekiwana przerwa. Droga chwilowo zamknięta. Wirujący nad naszymi głowami helikopter układa powycinane drzewa w piramidy.

Niedługo po tym, nasza droga przecina się ze szlakiem miśka poszukującego pożywienia. Zatrzymujemy się natychmiast i patrzymy jak szuka czegoś do jedzenia. Nami nie jest zainteresowany i wcale mu się nie dziwimy. Borówki są smaczniejsze od chemicznego mięsa. W rejonie gór Cassiar Mountains, a dokładnie w Jade City, zatrzymujemy się jeszcze raz by popatrzeć na wyroby z miejscowych kopalni jadeitu. Wszystko takie pięknie zielone, i takie drogie.
Po siedmiu latach docieram ponownie do drogi zwanej Alaska Highway, tym razem nie na motocyklu lecz naszym Hiluxem. Trasa ta to również część Autostrady Panamerykańskiej, łączącej Alaskę z Ziemią Ognistą, znajdującą się na południowym cyplu kontynentu południowoamerykańskiego. Terra del Fuego była na trasie naszej wyprawy. Byliśmy tam naszym Hiluxem… dwa i pół roku wcześniej.

Alaska Highway została wybudowana w całości w roku 1942, od 8 marca do 28 października, przez Armię Amerykańską i pracujących na jej rzecz kontraktorów w celach zaopatrzeniowych. W szczególności chodziło o dostawy samolotów dla sowieckiej Rosji. Inwazja Japonii na USA w dniu 7 grudnia 1941 roku pociągnęła decyzję Kongresu z 6 lutego 1942 i zgodę Prezydenta Franklina D. Roosevelta na jej budowę. Otwarcie drogi nastąpiło już 21 listopada 1942 r. Wcześniej nie było żadnego połączenia lądowego prowadzącego na Alaskę. Funkcjonowały jedynie szlaki traperskie a transport na półwysep odbywał się wyłącznie drogą morską, wzdłuż zachodniego brzegu kontynentu północnoamerykańskiego. Drogą lądową, która była niedostępna dla lotnictwa japońskiego, Amerykanie przetransportowali miedzy innymi 8 tysięcy samolotów do Rosji. Pier¬wotnie Alaska Highway ciągnęła się przez prawie 2.435 km z kanadyjskiego miasta Dawson Creek, gdzie kończyła się linia kolejowa, do Fairbanks na Alasce. Obecnie jej długość wynosi 2.384 km ponieważ po wojnie przez siedem lat była przebudowywana i jej przebieg nieco wyprostowano. W 1948 roku tę kultową dziś drogę otwarto dla ruchu publicznego. Uciążliwość przejazdu oraz spore odległości między zamieszkanymi przez ludzi osadami sprawiały, że wiele przejeżdżających nią samochodów ulegało awariom. W konsekwencji często porzucane były one na poboczach przez swych właścicieli a sama droga otrzymała miano ,,złomowiska amerykańskich samochodów”.

 


 

 

ALASKA.

Rankiem ruszamy drogą nr 1 i po pokonaniu 410 km docieramy do miejscowości Jake´s Corner. Tam zjeżdżamy z Alaska Highway i kierujemy się w drogę nr 8 a po 50 km, od Carcross, kontynuujemy jazdę drogą nr 2 na południowy zachód, do portu Skagway. Miejscowość ta leży już w USA na wąskim pasku lądu wzdłuż wybrzeża, który wżyna się w w terytorium Kanady. Na przełęczy White Pass przekraczamy z marszu granicę. Pokonawszy tego dnia 520 km chcieliśmy pozostać w tej, słynącej z gorączki złota, miejscowości na noc jednak sytuacja rozkładu przepraw promowych do Haines przez zatokę Lynn Canal spowodowała, że już po dwóch godzinach zwiedzania miasta wjeżdżamy na prom by popłynąć na drugą stronę zatoki. Był taki czas, kiedy właśnie to miasto zalała ludzka lawina żądnych złota poszukiwaczy i wtedy to atmosferę w Skagway określano jako „tylko nieco lepszą od piekła”.

Z Haines, po zatankowaniu, wyruszamy na północ drogą nr 7 z powrotem w kierunku granicy z Kanadą. Wykorzystujemy pełną pojemność zbiorników naszej Toyoty, gdyż na terytorium USA paliwo jest znacznie tańsze. Po przejechaniu 80 km jesteśmy ponownie w Kanadzie i po kolejnych 170 km nasza trasa łączy się znowu z drogą Alaska Highway. Teraz pozostało nam, w pięknej aurze  i temperaturze dochodzącej do 18ºC, w otoczeniu wspaniałej przyrody i pięknych krajobrazów, pokonać już tylko 320 km dzielące nas od wjazdu na Alaskę. Dzień kończymy w miasteczku Tok pokonując dzisiaj dystans 720 km.

Alaska! Docieramy tu po pięciu tygodniach podróży i po pokonaniu 14 tysięcy kilometrów od startu w San Antonio w Teksasie. Już sama nazwa kryje w sobie coś niezwykłego i tajemniczego, a na pewno pobudza wyobraźnię. Każdy ma jakieś swoje wyobrażenie tej krainy na podstawie lektur Jacka Londona, filmów „National Geographic” czy choćby „Przystanku Alaska”. Jest jeszcze jedna rzecz, z którą prawie wszystkim kojarzy się ten stan. To zimno!!! Nawet dla Amerykanów jest to koniec świata, na który nie warto jechać. Nie jest jednak tak źle, co w wielkim skrócie postaramy się przedstawić. Stan ten jest cztery i pół raza większy od Polski a mieszka w nim nie więcej ludzi niż w Krakowie. Większą część jego powierzchni zajmują góry, lasy i jeziora. Po prostu dzika przyroda, która nie została jeszcze zdominowana przez agresywną egzystencję człowieka.

Alaska graniczy od wschodu z Kanadą a od zachodu, przez Cieśninę Beringa, z Rosją. Ma największą powierzchnię i najmniejszą gęstość zaludnienia spośród wszystkich stanów USA. Cieśnina Beringa była przez długi czas ogniwem łączącym Amerykę Północną i Syberię. I to właśnie przez nią Rosjanie kierowali swoją ekspansję na ten kontynent.

Największe miasto Alaski, Anchorage, nie robi na nas wrażenia, rozległa miejscowość bez specjalnego charakteru. Zamieszkuje je 40 procent populacji Alaski i jest centrum przemysłowym tego rejonu. Kręcimy się trochę po mieście, podglądając życie miejscowych, po czym ruszamy w stronę Seward, jadąc nadal drogą nr 1 wzdłuż Zatoki Cooka, na półwysep Kenai.

Niemal na samym cyplu leży „światowa stolica halibuta”, czyli Homer. Ryby są wszędzie, ale nie do kupienia. Mówią nam, że są zakontraktowane natomiast restauracje serwują znakomicie przyrządzone świeże ryby i owoce morza, za równie znakomitą cenę. 

 


W drodze powrotnej na północ półwyspu ponownie zawijamy do małych porcików ale, mimo spotkania z rybakami dopiero co powracającymi z połowów, nie udaje nam się od nich kupić nawet jednej sztuki halibuta czy łososia.

Zajeżdżamy do Parku Narodowego Denali. Nie jest nam jednak dane zobaczyć najwyższy szczyt USA, Mount McKinley, gdyż panuje fatalna aura, ale łososia królewskiego najadamy się do syta. No i te miśki! Co jakiś czas je widujemy. Zatrzymujemy się. Opuszczamy szyby auta i sobie na nie patrzymy. Są takie spokojne, oczywiście z pewnej odległości.

Fairbanks to miasto założone przez poszukiwaczy złota. Obecnie słynie z najtrudniejszych na świecie wyścigów psich zaprzęgów i z Ice Museum. Wchodzimy do środka. To ogromna lodówka, w której urządzony jest bar. Można by się czegoś napić ale nic nie chce wylać się z butelek. Takie jest zmrożone. Na pocieszenie rzeźbiarz ubrany w czapkę i rękawice. Wyciągnął narzędzia wczesnodentystyczne i wyczarowuje z lodu biały kwiat.

O Dalton Highway słyszało zapewne wielu. Słynąca ze swej trudności droga biegnie na północ przez Krąg Polarny aż do Prudhoe Bay nad Morzem Beauforta. Głównymi użytkownikami traktu są pędzące ciężarówki, bo jest to szlak transportowy. Powstał za przyczyną budowy rurociągu i jego obsługi. Szosa biegnie około 500 mil do terminalu naftowego na północnym wybrzeżu Alaski. Jest własnością rafinerii i do 1994 roku była zamknięta dla ruchu publicznego.
Jadąc różnego typu nawierzchnią, w większości szutrową, wokół tylko przepiękna tundra, mchy, porosty, mnóstwo kwiecia i wielka rura z ropą. Niczym blaszany wąż wije się wśród traw. Czasem, dla urozmaicenia, przylatują „ptaki” Alaski... komary. Wreszcie, na 115. mili, osiągamy Koło Polarne! Stosowna tablica i miejsce, gdzie w okresie przesilenia letniego nie zachodzi słońce, natomiast w czasie przesilenia zimowego noc trwa 24 godziny. Jedziemy jeszcze do 132. mili, do punktu Gobbiers Knob, aby popatrzeć na rozległą panoramę tundry i tą samą drogą, którą tu przybyliśmy, wracamy.

Tak sobie dumamy wieczorem. Niby Alaska, Ameryka, niemal na krańcu świata, ale jakoś tak tu swojsko. W sklepach zaskoczenie. Na drzwiach widać często tabliczki „wchod” lub „wychod”. W oczy rzucają się słowiańsko brzmiące nazwy miejscowości i rzek: Ninilchik, Nikolaevsk, Soldatna czy Seldovia. W wielu miejscach nadal mówi się po rosyjsku. Kiedy w 1867 r. car Aleksander II sprzedał Stanom Zjednoczonym Alaskę za 7,2 miliona dolarów, czyli po 2 centy za akr, nie martwił się o swoich poddanych. Stąd też ich potomkowie żyją na Alasce do dziś. Domyślamy się, że wielu ludzi łowiących dziś ryby na Alasce chciałoby bardzo carowi podziękować, że ją sprzedał, ponieważ nikt by dzisiaj nie mógł tam wędkować. Gdyby była nadal w posiadaniu Rosjan, byłyby tu zapewne lotniska, rakiety i zamknięta strefa wojskowa.

Podróże posiadają część krajoznawczą, misyj¬ną, edukacyjną, kulinarną, biurokratyczną i – to, co chyba najbardziej istotne - przygodową. To już koniec tej opowieści ale nie koniec naszej podróży. My jedziemy naszym Hiluxem dalej. Teraz wyruszamy na wschód kontynentu, do Nowego Jorku. I wcale nie tą najkrótszą drogą. A potem? Potem jeszcze dalej. Świat jest bowiem szalenie zróżnicowany a skala potrzeb człowieka tak rozmaita, że każdy, jeśli tylko ma taką potrzebę, może rzucić swoje istnienie w dowolny jego zakątek by powiedzieć sobie kiedyś, być może po wielu próbach... Tak, to jest moje miejsce na Ziemi, to jest mój dom.

 

GALERIA ZDJĘĆ