LandCruiserAdventureClub - Azja https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja Sun, 28 Apr 2024 20:04:51 +0200 Joomla! - Open Source Content Management pl-pl klub@landcruiser.pl (LandCruiserAdventureClub) Hiluxem z kapsułą mieszkalną w drodze do Mongolii? https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/1001-hiluxem-z-kapsula-mieszkalna-w-drodze-do-mongolii https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/1001-hiluxem-z-kapsula-mieszkalna-w-drodze-do-mongolii

 

Czy pamiętacie odcinek programu Top Gear „Killing a Toyota”? Jeżeli nie, to koniecznie obejrzyjcie, a dowiecie się dlaczego wybrałem Hiluxa. W brytyjskim programie ten japoński pick-up katowany niemiłosiernie odpalał zawsze. Skuszony legendą stałem się wiec posiadaczem takiej Toyoty w VII generacji. Czy auto spełniło oczekiwania? Zapraszam do lektury a dowiecie się jak przebiegała podróż ku bezkresom Mongolii.

 

 

Zaryzykuję stwierdzenie, że większość osób lubiących wyprawy w mniej lub bardziej nieznane obszary i ceniące sobie podróżowanie bezdrożami, z dala od cywilizacji, decyduje się na Nissany Patrole, Land Rovery Discovery lub Defendery. Uwierzcie mi, ja też zastanawiałem się nad podobnym rozwiązaniem. Jednak ostatecznie nabyłem Toyotę Hilux, rocznik 2007, z przebiegiem wówczas 142 000 km. Auto zostało przygotowane do terenowych przepraw poprzez podniesienie na zawieszeniu o 2” oraz z utwardzeniu zawieszenia z tyłu +400kg i przodu 80kg. Do tego na bezdrożach wspomaga nas fabryczny napęd 4x4 + reduktor, uzupełnione o blokadę tylnego mostu ARB. Nie mogło oczywiście zabraknąć osłon podwozia, orurowania pod Hi-lift oraz wyciągarki 5,5 T. Całość stoi na 32” oponach AT BFGoodrich.

A co z komfortem biwakowania? Buszując po internecie, natknąłem się na rozwiązanie zapewniające wyższy standard podróżowania, również bezdrożami. Mowa tu o kapsułach mieszkalnych montowanych na samochodach typu pick-up. Takie też rozwiązanie ostatecznie wybrałem.

 

 

O ile wybór samochodu był łatwy ponieważ Hilux kusił bezwzględnie obietnicą bezawaryjnej jazdy o tyle z kapsułą było już trochę gorzej. Niestety jest to na polskim rynku bardzo niszowy produkt, dodatkowo stosunkowo drogi. Szczęście mi jednak dopisało, stałem się szczęśliwym posiadaczem używanej kapsuły Geocamper wyprodukowanej przez firmę z Kaliningradu. Po małym doposażeniu w akumulatory o łącznej pojemności 160Ah, system solarny, termę ciepłej wody, kapsuła była gotowa. Pozostało jeszcze znaleźć miejsce na 3 kanistry 20l oraz drugie koło zapasowe. Wybór padł na tył samochodu i mocowanie do tylnej belki. Zestaw był gotowy do pierwszej poważnej wyprawy do Mongolii. Przebieg trasy możecie zobaczyć na mapie poniżej.

 

trasa mongolia

 

I tak stało się: 1 czerwca 2019 r., po dwóch latach przygotowań: zakup samochodu i kapsuły oraz ich przystosowana do wyprawy, wyruszamy w trasę. Czasu mamy niewiele, bo zaledwie 30 dni. Do pokonania 17 tys km. Połykamy dziennie od 700 do 1000 km, przejeżdżamy 6 stref czasowych. Hilux sprawuje się doskonale. Jest nadspodziewanie komfortowy, nawet przy spędzaniu w fotelu 12-14 godzin dziennie. Właściwy odpoczynek i dobry sen po całym dniu podróżowania zapewnia nam kapsuła. Uwierzcie mi, w takich chwilach docenia się funkcjonalność takiego rozwiązania.

 

 

W końcu docieramy do przejścia granicznego z Mongolią – Tashanta. Tu kończy się droga, jaką znamy z europejskich realiów. Wjeżdżamy w Kraj Ałtaju i prędkość podróżna miejscami spada do 10-20km/h. W ciągu całego dnia pokonaliśmy 170km. Po przejeździe przez „most” (link) rozbijamy obóz. Cudem unikamy aresztowania, bo okazuje się, że wkroczyliśmy w strefę nadgraniczną. Po przekazaniu skromnych upominków, pozostajemy wciąż na wolności...

Kolejne dni to kolejna próba dla Toyoty wraz z garbem który dźwiga. Na naszej drodze góry, płaskowyże, przeprawy przez brody, małe wioski i większe miejscowości. Nie mogło nas też zabraknąć w Karakorum – stolicy byłego imperium Mongolskiego. Dla tych, którzy chcieliby zobaczyć filmy z tego fragmentu wyprawy - link do video.

Wyjeżdżamy z Mongolii po kilku dniach. W drodze powrotnej obowiązkowym punktem programu jest Bajkał, a precyzyjniej wyspa Olchon na tym jeziorze. Biwakujemy tu 3 dni. Nieuchronnie zbliża się czas powrotu. Zwiedzamy Moskwę, Kijów, Kamieniec Podolski i na koniec spędzamy 2 dni we Lwowie. I to już koniec.

 

PODSUMOWANIE

Po powrocie, gdy zastanawiamy się nad tym jak przebiegała nasza wyprawa nasuwają się nam przede wszystkim dwa wnioski:

  1. Wyprawa była za krótka – trzeba tam jeszcze wrócić,
  2. Niekwestionowanym bohaterem wyprawy był Hilux. Dzielny tak na asfalcie, jak i poza nim. Żadnej najmniejszej usterki. Uwierzyłem, że test przeprowadzony przez Clarksona nie był manipulowany...

 

WhatsApp Image 2020 08 20 at 10.05.57



NOWA KAPSUŁA, NOWE MOŻLIWOŚCI

Tego lata Hilux z kapsułą towarzyszył jeszcze mojej rodzinie w trakcie wyjazdu do Rumunii. W wyniku kolejnych zdobytych doświadczeń, zdecydowałem się zmienić kapsułę na bardziej komfortową wersję polskiego producenta AZAR 4. Dodatkowo zyskaliśmy łazienkę z prysznicem, co jest ważne dla żeńskiej części populacji. A że szkoda, żeby zestaw stał niewykorzystany gdy nie podróżujemy, od czerwca br. Toyota wraz z kapsułą jest dostępna dla każdego kto chce ją wynająć. Znajdziecie w niej wszystko co jest potrzebne dla 4 osób do komfortowego szwendania się po bezdrożach czyli:

  • łóżko z materacem piankowym o wymiarach 2000x1740 mm
  • dodatkowe rozkładane łóżko o wymiarach 1740x900 mm
  • łazienka z prysznicem i termą ciepłej wody
  • dwie kanapy z oparciami: 900 x 440 oraz 900x420 mm rozkładane na łóżko 1740x900 mm
  • zlewozmywak oraz dwupalnikowa kuchenka gazowa o
  • grzewanie EBERSPÄCHER AIRTRONIC + wentylacja
  • zbiornik 60 litrów na czystą wodę
  • panel słoneczny 150W
  • akumulatory 160 Ah i przetwornica 1000W
  • przyłącze do zewnętrznego zasilania 230V
  • stolik opuszczany z regulowaną wysokością
  • lodówka kompresorowa
  • radio bluetooth, zestaw głośników wersja jachtowa
  • zewnętrzna markiza
  • czujnik gazu i dymu

 

W tym roku osoby które skorzystały z wynajmu zestawu z kapsułą zwiedziły już Francję, Litwę, Łotwę, Estonię, Francję (Korsykę), Słowację i oczywiście Polskę. Kolejne zarezerwowane kierunki to Rumunia, Skandynawia (zimą), są również plany na Rosję i Mongolię ...

 

WhatsApp Image 2020 08 20 at 10.05.54

 

To znak, że taki zestaw - Hilux + Kapsuła AZAR 4 - spełnia oczekiwania ludzi szukających wrażeń i odrobiny komfortu na bezdrożach. W planach mamy wiec udostępnienie kolejnego zestawu. Zapraszamy, jeśli wy także chcielibyście spróbować takiej przygody...

Tekst i zdjęcia: Sebastian Anioł, www.camperoffroad.pl

 

 

GALERIA ZDJĘĆ

 

{eventgallery event='toyota_hilux_mongolia_z_kapsula' attr=images mode=lightbox max_images=100 thumb_width=170 offset=0 }

 

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Thu, 24 Sep 2020 20:19:29 +0200
Gruzja z przyczepą https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/901-gruzja-z-przyczepa https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/901-gruzja-z-przyczepa

 

Tekst i zdjecia: M.Wojciechowski, KUMA

Cele wyjazdów wakacyjnych zwykle wybieramy bardzo spontanicznie. Pomysły i plany mieliśmy różne ale w końcu palec na mapie zatrzymał się na Gruzji. O tym kierunku podróży nasłuchaliśmy sie tyle pozytywnych opinii, że my także postanowiliśmy przekonać się jakie uroki kryje w sobie ten kraj. W drogę wybraliśmy się naszą Toyotą Land Cruiser 100, dla której była to dopiero druga wyprawa tego typu. Wcześniej w poszukiwaniu przygody jeździliśmy mocno przerobionym Land Roverem Discovery 2. Jednak gdy przyszedł czas na zmianę postanowiłem na podstawie zdobytych już doświadczeń, że auto na takie wypady powinno być zachowane maksymalnie jak to możliwe w oryginale. Zrezygnowałem więc ze stalowych zderzaków, ciężkich zabudów i większych kół na rzecz komfortu i niezawodności auta jaka daje właśnie Toyota Land Cruiser 100. W 2018 roku ruszyliśmy nim w pierwszą trasę obejmującą Chorwację, Bośnię i Hercegowinę oraz Czarnogórę.  Land Cruiser sprawdził się znakomicie, jednak pomimo iż "seta" to naprawdę duże i pakowne auto, brakowało mi w nim miejsca na cały potrzebny dobytek dla wieloosobowej rodziny. Tak powstał pomysł budowy przyczepy wyprawowej KUMA . Gruzja była pierwszą daleką wyprawą podczas której postanowiliśmy przetestować nasz projekt w starciu z twardymi realiami wyjazdu w bezdroża. 

 

 

PLANOWANIE WYJAZDU

Gdy  na pokładzie są też małe dzieci (4 i 6 lat), przygotowywanie wyprawy jest już poważnym przedsięwzięciem. Trzeba przede wszystkim zadbać o ich bezpieczeństwo, zabrać niezbędne leki oraz przemyśleć jak zająć im czas w drodze do celu. A droga do Gruzji to 3 doby ciągłej jazdy autem. Podczas gdy moja żona zajmowała się załatwianiem formalności związanych z tranzytem, czyli wszelkimi opłatami drogowymi, wizami, ubezpieczeniami oraz gromadzeniem niezbędnego wyposażenia, ja wraz przyjacielem ciężko pracowaliśmy, aby na czas zakończyć budowę, badania i testy przyczepy. Udało nam się to dosłownie dzień przed Toyota Off-road Festival, gdzie mieliśmy możliwość przetestowania wszystkich funkcji i możliwości kampingowych pierwszych prototypów. Wyjazd zaplanowany był na dwa tygodnie później. Na szczęście wszystko poszło po naszej myśli. Po zlocie przegrupowaliśmy siły, dokupiliśmy brakujące gadżety, zapakowaliśmy auto i w piątek po pracy ruszyliśmy na południe.  

  

DROGA DO GRUZJI

Przez Czechy i później Węgry przejechaliśmy szybko, z postanowieniem że na początku wyjazdu będziemy jechać póki starczy sił. Przykra niespodzianka spotkała nas na granicy do Serbii. Ogromny korek w którym stanęliśmy około północy zabrał nam ponad dwie godziny. Był to pierwszy weekend wakacji szkolnych, wiec setki aut ruszyły na południe. Zdecydowaną większość z nich stanowiły pojazdy  na niemieckich blachach jadące w kierunku Turcji. Dopiero po drugiej w nocy udało nam sie przekroczyć granicę i zaczęliśmy nadganiać stracony czas. Przed nami była wizja kolejnego utrudnienia tym razem na przejściu do Bułgarii na które trafiliśmy około 7 rano. Tam kolejne 3 godziny, tym razem niestety w palącym słońcu. To był najgorszy etap podróży z całych trzech tygodni.

W Bułgarii zatrzymaliśmy sie na późne śniadanie połączone z obiadem, odetchnęliśmy po stresie związanym z granicami i postanowiliśmy przeć dalej. Po kilkudziesięciu minutach jazdy stwierdziliśmy, że nie ma sensu pchać sie w kolejny korek przy granicy Tureckiej i odbiliśmy w kierunku Grecji. Kilka godzin wystarczyło by przez małe przejście przedostać się w okolice Aleksandropolis. Dzięki aplikacji park4night znaleźliśmy piękną piaszczystą plaże na której mogliśmy rozbić nasz pierwszy obóz po ponad 30 godzinach jazdy. Nie śpieszyliśmy się już. Praktycznie cały kolejny dzień spędziliśmy na plaży. Dzieciaki bawiły się w wodzie, ja zgrywałem zebrane materiały z aparatów, a Ania krzątała się po obozowisku by ogarnąć auto i przyczepę na kolejny etap podróży.

Ruszyliśmy późnym popołudniem. Do Turcji wjechaliśmy po krótkim czasie przez małe przejście w Ipsala. Przed nami była cała noc jazdy. Początkowe obawy przed Turcją szybko minęły. Piękne szerokie trasy szybkiego ruchu i autostrady. Doskonale przygotowana infrastruktura. Mnogość restauracji, stacji paliwowych i parkingów napawała nas optymizmem. Ludzie niesłychanie mili, pomocni, a kuchnia? Wspominamy ją do dziś. Super smak, jakość i niskie ceny - trzeba tam wrócić. Istambuł przejechaliśmy w środku nocy bez żądnych problemów i przeprawiliśmy się na azjatycką część Turcji. Przejazd przez ten kraj, z postojami na śniadanie, tankowania, krzepiące herbaty tureckie, których nie mogliśmy sobie odmówić zajął nam 26 godzin. Przejście w Sarpi, z racji późnej pory poszło gładko. Wykupiliśmy niezbędne ubezpieczenie komunikacyjne i nieśmiało zaczęliśmy wtaczać się do kraju naszej destynacji.

 

 

 

GRUZJA, PIERWSZE WRAŻENIA

Zatrzymaliśmy sie na poboczu kilometr od granicy i przy pomocy Maps.Me szukaliśmy terenu nadającego się na kamping. Nie trwało to długo, kiedy koło nas zatrzymał sie hałaśliwy skuter prowadzony przez chłopaka który kilka minut wcześniej sprzedawał nam ubezpieczenie. Wtedy to pierwszy raz Gruzja pokazała nam swoją gościnność. Po kilku wymienionych w języku rosyjskim zdaniach pędziliśmy już za skuterem na miejsce upragnionego noclegu. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że będziemy spać 20 metrów od morza na kamienistej plaży w centrum Sarpi. Zapytałem kilkukrotnie, czy jest to legalne i czy nie będziemy mieli z tego powodu nieprzyjemności (u nas jest to nie do pomyślenia). Chłopak uspokoił nas, że to jest normalne i mamy się tu czuć jak u siebie - miał racje.

Rano gdy wyszliśmy z namiotu ukazał nam się piękny widok, krystalicznie czysta woda i zadbana plaża w towarzystwie ostrych gór. Po chwili zaczęli schodzić się plażowicze z okolicznych hoteli. Większość z nich stanowili rosyjscy turyści, którzy podchodzili do nas, zaczepiali, podziwiali przyczepę. Ten poranek zaowocował w wiele nowych znajomości. Podobnie jak na plaży w Grecji postanowiliśmy przeznaczyć ten dzień na regeneracje po drodze przez Turcję. Dzieciaki zasłużyły sobie na wodne szaleństwa po prawie czterech tysiącach kilometrów podróży. Jako, że wcześniej nie mieliśmy nawet czasu ustalać tras i miejsc, które chcemy w Gruzji zwiedzić postanowiliśmy szybko przestudiować przewodnik i już w godzinach wczesno popołudniowych ruszyliśmy w kierunku Goderdzi Pass. Początkowo było dość sielankowo. Ciasne uliczki, wiejskie sklepiki w których uzupełniliśmy zapasy, bujna zieleń.

Na obiad zatrzymaliśmy się w zjawiskowym miejscu nad rzeką Kurą. Właściciele restauracji szybko zapełnili nasz stół gruzińskimi szlagierami. W tym miejscu warto wspomnieć trochę o kuchni. Jedzenie w Gruzji jest tak tanie i tak dobre, że przez cały wyjazd może raz zrobiliśmy obiad sami, bo po prostu zatrzymaliśmy sie wysoko w górach i zwyczajnie restauracji nie było. Tryb żywienia wyglądał następująco. Obfite śniadanie z udziałem regionalnych przysmaków, a później jeszcze bardziej obfita obiadokolacja po której na kolacje miejsce było tylko na czaczę lub kieliszek wina od lokalnych mieszkańców.

 

 

 

GODERDZI PASS

No ale pora wracać na trasę. Zaczęliśmy wspinać się w wyższe partie gór w kierunku przełęczy. Droga szybko zmieniła się w szutrową, widoki coraz ciekawsze. Zaczął zapadać zmrok. Nagle z nikąd przed nami pojawiła sie drewniana budka w której zaopatrzyliśmy sie w miód i wino. Przez całą drogę minęliśmy może 3-4 auta. Jak sie okazało, najgorsze było dopiero przed nami. W zupełnych już ciemnościach wjechaliśmy w gęste chmury. Widoczność spadła drastycznie. Z przodu około 2 metry, tak samo na boki. Ja pilnowałem lewej krawędzi, a Ania informowała mnie o sytuacji z prawej. Wiedzieliśmy, że towarzyszą na kilkudziesięcio metrowe przepaście. Tak jechaliśmy około godziny z prędkością pełzającą praktycznie po omacku. Udało nam sie wspiąć w najwyższe miejsce przełęczy i jak ręką odjął po drugiej stronie góry mgła zniknęła całkowicie. Było już późno. Na mapie znaleźliśmy małą wioskę, w kierunku której udaliśmy sie na spoczynek. Napotkaliśmy tam absolutne ciemności, opuszczone domki i zamkniętą za szeroką bramą bazy. Jak się później okazało było do słynne Geoderdzi Camp w wiosce Baszumi . Tutaj można wynająć domek i traktować go jako bazę wypadową w góry. Poszedłem poszukać kogoś kto wydałby zgodę na robicie. Znowu zdziwienie. Godzinna 22, brama została otwarta, a my zaproszeni na teren ośrodka. W środku sklep spożywczy, sklepy z zabawkami. Gospodarze wskazali nam miejsce gdzie możemy ustawić auto i przyczepę wraz z namiotem. Z racji późnej pory nie chcieliśmy niepokoić mieszkańców i szybko udaliśmy sie spać. Rano rozmowy z właścicielem o historii miejsca, pyszna kawa podana na tacy i upominki dla dzieci. Oczywiście o zapłacie nie chcieli słuchać. W podziękowaniu nagrałem kompleks z drona i pokazałem gospodarzom ich bazę z lotu ptaka. Rozstaliśmy sie w cudownych nastrojach i udaliśmy się dalej na wschód.

 

 

Pogoda była cudowna. Drona praktycznie nie chowaliśmy, cały dzień zachwycaliśmy się widokami małego Kaukazu. Pod koniec dnia do dojechaliśmy do podnóża gór w których wykuto skalne miasto Wardzia. Przy rzece, z widokiem na rozłupaną górę rozbiliśmy kolejny biwak. Rano nieśpiesznie udaliśmy sie na zwiedzanie wspomnianego miasta. Mnogość komnat była nie lada atrakcją dla dzieci, które chętnie pokonywały ciasne korytarze. Droga czekała, godzina zrobiła się późna wiec ruszyliśmy na obiad w kierunku Bordżomi pokonując po drodze Przełęcz Cchrackaro na szczycie, której mieliśmy kontrolę paszportową. Szybki zjazd w dół i kolejny dzień za nami.

Kolejny nocleg na dziko przy rzece Mtkwari. Świetna kolacja z produktami, które kupiliśmy w sklepie w Bakurjani. Rano pozbieraliśmy się szybko. Przed nami było sporo kilometrów bo wg planów mieliśmy dojechać na start trasy do Ushgili. Pomógł nam w tym odcinek autostrady między Tibilisi, a Kutaisi. Obiad w Kutaisi i szybkie zwiedzanie. Pokusa ciekawszych tras poza asfaltem była silniejsza niż piękna architektura miasta. Na północ od miasta szybko zaczęło robić się ciekawie. Kręte drogi, mnóstwo górskich źródeł w których gasiliśmy pragnienie i uzupełniliśmy zapasy wody w przyczepie. Cel zrealizowany! Biwak przy rzece Lentechi gdzie wg przewodnika mamy zaczynać z samego rana wymagającą trasę do Ushguli. Małe ognisko, próby naprawy drona skończone niepowodzeniem i sen.

Rano podekscytowani, przygotowujemy się do stosunkowo krótkiej, ale czasochłonnej drogi. Początkowo utwardzona droga zmieniła się w koszmar. Wyboje wytłukły nas i auto niemiłosiernie. Prawdziwy test cierpliwości i stanu zawieszenia. Trudy wynagrodziły odśnieżne szczyty wielkiego Kaukazu, które ukazały się przed nami po wyjechaniu z gęstego lasu. Tu spotkaliśmy pierwszy raz jeszcze nierozpuszczone resztki śniegu i czapy lodowe, które topiąc się tworzyły bystre strumienie. Droga zajęła nam około 6 godzin. Często zatrzymywaliśmy się by nagrać film lub cyknąć kilka zdjęć. W samym Ushguli zaopatrzyliśmy się w czaczę, wino i lokalne wypieki. Znaleźliśmy kawałek wypłaszczenia niedaleko od drogi na której udało nam się rozstawić obozowisko. Całe popołudnie mieliśmy wolne. Gotowaliśmy, dzieci bawiły się przy płytkim strumieniu, podziwialiśmy dziko galopujące konie. Przed zachodem słońca spacer i szybko do namiotu bo temperatura po zachodzie słońca na tej wysokości szybko zaczęła spadać.

 

W KIERUNKU NA OMALO

Rano kolejnego dnia budzi nas hałas. Ktoś plądruje nasze obozowisko! Powoli wychylam się z namiotu... Okazało się, że stoimy na drodze bykom, które spokojnie maszerują w kierunku wioski. Wylizały resztki z patelni, zjadły kopystkę i poprzewracały krzesła. Wymieniliśmy się groźnymi spojrzeniami i każdy wrócił do swoich zajęć. Droga w dół do Kutaisi znowu dała dam w kość, ale za to widoki w tym kierunku jeszcze lepsze. Znowu skorzystaliśmy z autostrady i dojechaliśmy późnym wieczorem do Tibiisi. Pierwszy nocleg w hotelu od początku wyjazdu. Nie przypadkowo bo 300m dalej znajdował się serwis DJI, którym miałem nadzieje naprawić drona. Niestety awaria okazała się zbyt poważna, na części mielibyśmy czekać tydzień.

 

 

Szybko opuściliśmy zatłoczone miasto i udaliśmy się na start kolejnej trasy. Dużo o niej słyszałem. Wiele osób odradzało mi jej pokonywanie z przyczepą twierdząc, że to niewykonalne. Tym bardziej ambicja nie pozwoliła mi ominąć Gruzińskiej drogi śmierci. Plan był prosty. Trzeba dostać się do Pszaweli, uzupełnić zapasy i samego rana podbijamy Omalo. Muszę przyznać że się bałem. Długo analizowałem przebieg trasy na mapie. Zastanawiałem się czy nie odpuścić, czy aż tyle ryzykować. Rano byłem tak zdeterminowany, że pakowanie zajęło nam rekordowo krótki czas. Silnik rozgrzany, sprzęgi sprawdzone, ruszamy! Nie wiem jak to się stało, ale stres i skupienie było tak silne, że nie pamiętam kiedy wjechaliśmy do wioski! Cały czas trzymaliśmy wysokie tępo, wskaźnik poziomu paliwa spadał w niewiarygodnie szybkim tempie. Mijaliśmy się na centymetry z Kamazami i Delicami pełnymi turystów. Widoki piękne dopóki nie wjechaliśmy w strefę chmur. Ciasne zakręty nie stanowiły problemu dla zestawu odpowiednio się naddając. Był to wyjątkowy dzień, nie tylko dlatego, że udało mi nam się pokonać bezpiecznie legendarną trasę, ale też dlatego, że był to dzień moich 30tych urodzin. Skromny obiad i przerwa kawowa Omalo oraz studzenie silnika i hamulców. Po chwili zastanowienia postanawiamy jechać dalej do Dartlo. Miasteczko z kamienia na końcu świata. Kompletna cisza. Szum rzeki i tort z wafli ryżowych. Piękne okoliczności przyrody. Zjazd z przełęczy okazał się bardziej wymagający. Nie obyło sie bez reduktora by odciążyć hamulce. Każda pokonana przełęcz dodawała pewności siebie i wyczucia ciężkiego zestawu dlatego sprawnie udało nam się zjechać na równiny. Spełniony jechałem już spokojnie. Dzieciaki od czasu wyjazdu zarysowały chyba z tysiąc kartek, rozwiązały setki łamigłówek i kolejny raz oglądały tą samą bajkę na DVD...

Spotkany na trasie Polak, który już 8 lat mieszka w Gruzji namówił nas na wizytę w parku Waszlowani, który na wstępie odrzuciliśmy, z powodu zagrożenia jadowitymi wężami i innymi groźnymi zwierzętami. Przekonał, że w tym okresie nic nam nie grozi, więc postanowiliśmy spróbować. Po drodze przypadkowo wjechaliśmy na teren sadu brzoskwiniowego kiedy krążyliśmy szukając noclegu. Zauważył nas ochroniarz - Misza. Jak łatwo się domyślić nie dał nam odjechać. W ruch poszły szklanki z czaczą i piwo. Po chwili przyjechał właściciel sadu z synami. Przywitali nas, kazali się rozgościć i korzystać do woli z owocowych drzew. Miałem szczęście. Misza szybko się zmęczył, dzięki temu poranek nie był taki zły. W sumie był bardzo dobry, bo znajomy Miszy przywiózł mu dwa litry oszronionego domowego wina, które ochoczo wraz z nowym kolegą pochłonęliśmy zamiast śniadania. Ten dzień spędziłem na fotelu pasażera, cały. Tuż przed wjazdem na rozgrzane równiny przed parkiem postanowiliśmy uzupełnić wszystkie dostępne pojemniki wody. Zatrzymaliśmy się w wiosce która miała ujęcie wody z górskiego źródła. Tankując wodę poznałem dwóch mieszkańców, którzy spędzali przedpołudnie na ławce kryjąc się przed słońcem pod rozłożystym drzewem. Zagadnęli skąd jesteśmy, dokąd jedziemy. Jeden z nich wyciągnął z kieszeni jabłka i poczęstował nimi dzieciaki. Od słowa do słowa okazało się, że może nam odsprzedać trochę swojej czaczy i wina które zrobił. Na tym się oczywiście nie skończyło, bo po chwili siedzieliśmy u niego w domu całą rodziną przy zastawionym stole i popijaliśmy znakomite trunki. Jednak czas płynął nieubłaganie. Udało nam się wyrwać i ruszyliśmy na rozpalone ziemie. Krajobraz szybko się zmienił. Soczysta zieleń ustąpiła miejsce widokom iście afrykańskim. Sawanna, step, kilka drzew. Klimatyzacja w Toyocie poddała się gdy wskazówka temperatury osiągnęła 48 stopni! Droga - paskudna tarka. Gorąco jak w piekle. Chowaliśmy się pod drzewami gdy chcieliśmy sie na chwile zatrzymać.

 

 

POŻAR

Blisko samego parku, niedaleko granicy z Azerbejdżanem zatrzymali nas do kontroli strażnicy graniczni. Okazało się, że nie mogą nas puścić dalej bo nie mamy pozwolenia po które trzeba się zgłosić kilkadziesiąt kilometrów wcześniej. Trudno. Nieznajomość przepisów szkodzi. W drodze powrotnej zrobiliśmy sobie przerwę obiadową z produktów zakupionych wcześniej na lokalnym targu. Baranina, papryka i bakłażany - pycha. Mamy do przejechania całą Gruzję w kierunku zachodu, więc ruszamy. Po kilku kilometrach dostrzegamy na horyzoncie wielką chmurę nisko nad ziemią. Wyglądało to jak burza piaskowa. Damy radę, najwyżej trzeba będzie wydmuchać filtr powietrza. Niestety, szybko okazało się, że sytuacja jest dramatyczna. Wybuchł ogromny pożar, który odciął nam drogę wyjazdu ze stepów. Źle to wygląda. Rozważamy różne opcje. Zbliżamy się do domostw. Na drodze stoi kilka osób, przy których się zatrzymujemy. Uspokajają nas, trzeba czekać na rozwój sytuacji. Kilku metrowe płomienie wstają po obu stronach drogi. Po naradach z mieszkańcami postanawiamy szybko minąć pożar środkiem drogi i w ten sposób wymknąć się z zagrożenia. To był błąd. Kilka metrów przed ścianą ognia wiatr nagle zmienił kierunek i zamknął dostępny prześwit. Dosłownie kilka sekund wystarczyło by temperatura w samochodzie zrobiła się nie do wytrzymania. Wsteczny, odruchowo złamałem przyczepę i cała na przód na zad. Czekamy. Po 10-15 minutach ogień został przepędzony przez wiatr i dalej poszedł tylko jedną stroną drogi w kierunku wzgórz. Prawdziwa ulga, a po chwili smutek. Kilka godzin wcześniej jechaliśmy tą drogą. Podziwialiśmy krajobrazy, a teraz? Przez kilka kilometrów wszystko strawione przez ogień. Tego dnia postanawiamy spać w małym hotelu i odstresować się po tym szalonym dniu.

 

POWRÓT

Kolejnego dnia docieramy aż do Batumi i śpimy w okolicy na plaży. Dopiero teraz dopadają nas problemy żołądkowe. Chorujemy cały dzień a wieczorem postanawiamy opuścić Gruzję korzystając z małych kolejek na granicach. Jest środek tygodnia. Sprawnie pokonujemy Turcje oraz granice z Bułgarią. Czasu mamy w zapasie więc kolejną noc i dzień spędzamy na piaszczystej plaży w okolicach Burgasu. 1300 km do domu wydaje się teraz śmiesznym dystansem do pokonania. Toyota równo połyka kolejne kilometry. Ostatni przystanek i biwak poza granicami naszego kraju spędzamy na Węgrzech. Ale to już nie to. Ciasny kamping. Auto przy aucie. Pociesza mnie fakt, że wodę w przyczepie zamieniliśmy na 8 l czaczy i 16 litrów wina które rozdamy wśród rodziny i znajomych.

 

CZAS PODSUMOWAŃ

Udało nam się bez awarii (nie licząc odkręconego zbiorniczka płynu spryskiwaczy) przejechać ponad 10 000 km, z czego po Gruzji prawie 2000. Już na miejscu zestaw dostał porządnie w kość, jednak przyczepa przetrwała wszystko i spełniła swoje zadanie celująco. Po powrocie stwierdzić mogę, że podróżowanie tak dużym zestawem po górach nie jest szalonym pomysłem. Da się to ogarnąć, to kwestia wprawy i wyczucia sprzętu i jego możliwości. Ale co najważniejsze jesteśmy pewni, że musimy tam wrócić.

 

https://www.youtube.com/watch?v=RNyh5GPuJ_I

 

 

 

GALERIA ZDJĘĆ 

{eventgallery event='gruzja_toyota_land_cruiser_kuma" attr=images mode=lightbox max_images=100 thumb_width=170 offset=0 }

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Mon, 09 Dec 2019 03:53:50 +0100
Pamir Highway - migawki z podróży Julki i Kuby do Tadżykistanu https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/771-pamir-highway-migawki-z-podrozy-julki-i-kuby https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/771-pamir-highway-migawki-z-podrozy-julki-i-kuby

 

Droga przez Autostadę Pamirską nie należała do najłatwiejszych, głównie ze względu na jakość nawierzchni. O ile pierwsze kilkadziesiąt kilometrów od granicy to całkiem znośny jeszcze asfalt, o tyle później robi się już gorzej. Niekiedy droga jest szutrowa, niekiedy asfaltowa z wielkimi dziurami i brakującymi kawałkami. Na szutrach często występuje nieznośna „tarka”, która przy nieco tylko szybszej jeździe powoduje wypadanie plomb z zębów. Do tego pyli się okropnie, więc ciężko jechać za drugim samochodem. Po chwili, mimo zamkniętych okien, pył wchodził dosłownie wszędzie.

 

img 9158

 

W czasie całego dnia na trasie spotkać można pojedyncze samochody, motocykle a także rowerzystów. Większość z podróżnych to turyści, którzy pragną na własne oczy zobaczyć uroki wysokich gór Pamiru. Najwięcej szacunku budzili we mnie rowerzyści, którzy niezmordowani pedałowali przez te góry przez setki kilometrów. Większa część trasy znajduje się na wysokościach od 3 do ponad 4 tysięcy metrów. Na takiej wysokości przeciętny człowiek szybko dostaje zadyszki przy podejściu pod nieco bardziej stromą górkę celem udania się na stronę. Człowiek mojej kondycji dostaje tej zadyszki w połowie wspomnianej drogi. Dlatego też czasem staraliśmy się nieco wspomóc rowerzystów – poczęstować jakimś smakołykiem czy dać im butelkę wody.

Ciekawa była też pogoda. Było jednocześnie i zimno i gorąco. Temperatury powietrza nie były wysokie. Od kilku stopni rano, przez kilkanaście stopni wczesnym popołudniem po temperatury w okolicach zera stopni w nocy. Odczuwalnie najcieplej było jednak rano, kiedy powietrze już odrobinę się nagrzało a nie wiał jeszcze wiatr. Słońce operowało tak mocno, że bardzo szybko robiło się gorąco i bardzo łatwo można się było opalić. Wystarczyło jednak choć na chwilę schować się w cieniu, by na ciele pojawiła się gęsia skórka. Później, pomimo wyższych temperatur, wzmagał się silny wiatr a wieczorem było już naprawdę zimno. Po południu i wieczorem czasem padał też przelotny deszcz. Taki scenariusz pogodowy towarzyszył nam przez większą część podróży przez Trakt Pamirski.

Niedaleko za jeziorem Kara-Kul, nad którym spędzaliśmy poprzednią noc, znajduje się przełęcz Ak-Baital. Jest to najwyższy punkt na trasie Autostrady Pamirskiej i najwyższy punkt naszej podróży – 4655 mnpm. Taka wysokość jest już dość mocno odczuwalna zarówno przez ludzi, jak i samochody. Szczególnie, kiedy przebywa się na niej przez dłuższy czas. Lekko ćmiący ból głowy już nam przeszedł, ale organizm na tej wysokości męczył się zdecydowanie szybciej. Samochody za to straciły sporą część swojej mocy a przy każdym naciśnięciu pedału gazu zostawiały za sobą kłęby gęstego, czarnego dymu. Jechały jednak dzielnie dalej.

 

20180613 141506

 

Po przejechaniu przełęczy Ak-Baital następnym większym punktem na naszej trasie było miasteczko Murghab. Ostatnia większa osada aż do miasta Khorog kilkaset kilometrów dalej. W Murghabie musieliśmy więc uzupełnić zapasy jedzenia, wody oraz paliwa. Z tym ostatnim wyszedł nie mały problem. Na żadnej stacji benzynowej nie mogliśmy dostać paliwa do diesla – „saljarki niet”. Słowa „stacja benzynowa” też były nieco na wyrost. W większości przypadków były to lepianki ze stojącą obok beczką z paliwem, ewentualnie nieco większym zbiornikiem.

 

img 9067

 

 

Poszczęściło się nam w ostatniej stacji w mieście, gdzie udało się w końcu kupić olej napędowy. Pan z obsługi otworzył beczkę, wsadził w nią wąż, zassał ustami trochę paliwa i przełożył wąż do 20l bańki, która służyła jako nalewak. Proces musiał zostać powtórzony wiele razy, bo do zatankowania były dwa, całkiem łase na paliwo, samochody. Butelkowaną wodę też się w końcu udało dostać, choć cena była mocno wygórowana – w przeliczeniu ok. 3 PLN za litr.

W Murghabie znaleźliśmy też „Hotel”, w którym trafiliśmy na otwartą kuchnię. Zamówiliśmy kilka różnych zup, plow (ryż z marchewką i mięsem) i mięso z ziemniakami. Wszystkie potrawy były świeże, ciepłe i pyszne. Hotel oferował też, odpłatnie, jeszcze jedną, jakże cenną dla nas usługę. Za 2 USD od osoby można było wziąć ciepły prysznic, co w warunkach naszej podróży stanowiło nie lada gratkę. Pod hotelem poznaliśmy też grupkę Niemców, którzy zdezelowanym VW camperem podążali podobną trasą jak my, tylko w odwrotną stronę. Nieco niepokojąca była informacja o całkowitym czasie przeprawy przez Morze Kaspijskie – zajęło im to w sumie aż 8 dni. Trudno, może my będziemy mieli więcej szczęścia. Pożegnaliśmy się z Niemcami i wyjechaliśmy z Murghabu szukając dobrego miejsca na nocleg.

 

20180613 190146

 

Nieco ponad 100km za Murghabem droga się rozwidla. Można kontynuować trasę drogą M41 przez góry lub też wybrać południową „nitkę” Traktu Pamirskiego wzdłuż rzeki Panj i granicy z Afganistanem, przez tzw. Korytarz Wahakański. O korytarzu więcej napiszę w kolejnym poście. My w każdym razie zdecydowaliśmy się właśnie na południową nitkę. Po drodze spotkaliśmy też ekipę 4 motocyklistów z Polski. Jeden z kolegów miał problem z okiem i został przez Anetę poratowany kroplami. Miło było spotkać rodaków w takim nieoczywistym miejscu.

 

YDXJ0298

 

Tę samą ekipę spotkaliśmy jeszcze kilka kilometrów dalej na posterunku nazywanym granicznym. Takich posterunków na naszej trasie było kilka – zamknięty szlaban, dokumenty do kontroli. Wszystkie te kontrole przechodziły bez żadnego problemu, w miłej atmosferze. Panowie spisywali tylko numery samochodu, paszportu oraz wizy i puszczali nas dalej. Raz, czy dwa zdarzyło się, że zostaliśmy puszczeni nawet bez sprawdzania dokumentów. Jedyną niedogodnością było każdorazowe tłumaczenie się, dlaczego nie mamy dzieci. O dokument poświadczający dezynfekcję na granicy jakoś nikt nie pytał…

Widoki w miejscu, w którym droga dojeżdża do rzeki zapierają dech w piersiach. Rwąca rzeka płynie głębokim na kilkaset metrów skalnym kanionie o niemal zupełnie pionowych ścianach. Po drugiej stronie rzeki znajduje się już Afganistan. Po afgańskiej stronie stoją zaś ośnieżone szczyty 6-tysięczników. Całość robi piorunujące wrażenie!

 

img 9142

 

Dla nas była to już końcówka kolejnego, pełnego wrażeń, dnia i trzeba było poszukać miejsca na nocleg. Nie było to zadanie proste, gdyż droga biegła pomiędzy kanionem z rzeką a wysokimi górami. Nie bardzo było gdzie odbić na bok. Udało się w końcu znaleźć ciekawe miejsce, do którego trzeba było zjechać kilkaset metrów niżej niż poziom drogi. Dróżka była stroma i wąska tak, że włos jeżył się na karku. Pokonując pomalutku kolejne jej odcinki zauważyliśmy z Julką, że dziwnym trafem oboje „przytulamy się” w kabinie do lewej strony samochodu, jakby próbując odsunąć się jak najdalej od przepaści po stronie prawej.

Na dole okazało się, że zielone poletka, które braliśmy za łączki są polami uprawnymi. Po polach tych kręciło się dwóch, na pierwszy rzut oka, całkiem sympatycznych mieszkańców okolicznej wioski. Znaleźli nam dobre miejsce na postój na łączce z boku pola i pozwolili zostać tam na noc. Ze starszym rozmawiało się bardzo miło, młodszy wydawał się nieco dziwny. Jeszcze bardziej dziwnie zrobiło się, gdy zaczęli nas wypytywać o to, ile nasze samochody kosztowały, zaglądać do środka i bardzo dokładnie je oglądać. Zadawano nam to pytanie już wcześniej, ale jakoś tym razem wydało nam się to podejrzane. Może na nasze nastroje wpływał fakt, że rzut kamieniem przez rzekę był już Afganistan, który aktualnie nie jest najbezpieczniejszym miejscem na ziemi.

 

img 9170

 

Starszy człowiek gdzieś zniknął, natomiast młodszy cały czas kręcił się w okolicy naszego obozowiska. Gdzieś zadzwonił a rozmawiając przez telefon wspominał coś o turystach. Na drodze, przy ich samochodzie, pojawiło się też więcej ludzi. W pewnym momencie młodszy jeszcze z jednym kolegą przyszedł do nas z pytaniem, czy nie damy im trochę paliwa do diesla, bo skończyło im się w samochodzie i nie mogą odjechać. Nie chcieliśmy okazać niewdzięczności ludziom, którzy pozwolili nam na polance nocować, więc się zgodziliśmy. Marcin pozwolił im wziąć kilka litrów z jego dachowych zapasów. Na pytanie, czy mogą wziąć pół z 20l bańki zrezygnowany przytaknął. Po kilkunastu minutach dwóch, zupełnie innych, młodych chłopaków oddało nam kanister i bez słowa wrócili do dróżki, gdzie stał ich samochód. Kanister oczywiście był kompletnie pusty.

Pomimo uzupełnienia paliwa i uruchomienia silnika, samochód przy dróżce cały czas nie odjeżdżał a przy nim paliło się światło. Zrobiło się ciemno, zaczęły pobłyskiwać w okolicy latarki. W końcu auto odjechało. My w tym czasie rozstawiliśmy obóz i zabraliśmy się za przygotowanie jedzenia. Pech nas nie opuszczał – zaczęło potężnie lać i wiać, obóz musieliśmy więc zwijać w pośpiechu niemal doszczętnie przemoczeni. Atmosfera zrobiła się napięta i nieprzyjemna. Trzeba było iść spać. Mnie cały czas nie opuszczały złe przeczucia, ale Marcin i Aneta wydawali się spokojni, więc nic nie mówiłem.

Położyliśmy się spać. Nie minęło 10 minut, a Marcin uruchomił silnik Patrola. Zastanawialiśmy się po co, ale doszliśmy do wniosku że jesteśmy przewrażliwieni i może chcą podładować akumulatory albo podsuszyć mokre ciuchy. Kiedy jednak odpalili boczne reflektory prosto w nasze okna włączyłem radio i zapytałem o co chodzi. Odpowiedzieli, że w okolicy znowu zaczęły pobłyskiwać latarki i zaproponowali żeby jednak poszukać innego miejsca na nocleg. Nieźle już wystraszeni ochoczo przystaliśmy na tę prośbę. Nastąpiło błyskawiczne pakowanie gratów i przerzucanie ich z przednich siedzeń na tył. Lodówka została na siedzeniu pasażera, więc Julka dalszą drogę spędziła w „przedziale sypialnym”. Uwalony błotem i mokry stolik wrzuciłem gdzieś na szybko i ruszyliśmy w powrotną drogę. Po ciemku, z mocno napiętymi nerwami i w zacinającym deszczu wspięliśmy się ponownie wąską ścieżką do głównej drogi. Oczywiście pech nas dalej nie opuszczał i nagle przestała nam działać część oświetlenia dodatkowego, w tym główny ledbar z przodu.

Zmęczeni, nieco wystraszeni i zmoknięci dojechaliśmy w końcu do „kempingu” czyli szerokiej, pustej polanki przy samej drodze, która była oznaczona na mapie i na której obozowali jacyś Niemcy camperem. Schowaliśmy się jeszcze w zagłębieniu od drogi i wreszcie mogliśmy spokojnie iść spać. Nie wiem, na ile nasze zdenerwowanie spowodowane było naszą wyobraźnią, ale zawsze tłumaczę sobie, że lepiej 10 razy wzniecić fałszywy alarm niż raz nie wzniecić alarmu gdy będzie on jednak potrzebny. Mimo szczęśliwej „ucieczki” nie obyło się bez strat. Julka na poprzednim polu zostawiła pod samochodem na noc parę swoich klapek. Jakoś nie mieliśmy ochoty rano wracać ich szukać.

 

Ciąg dalszy opowieści na blogu: 

www.dozobaczenia.co

 

 

GALERIA ZDJĘC

{eventgallery event='julka_i_kuba_w_drodze_na_wschod' attr=images mode=lightbox max_images=200 thumb_width=170 offset=1 }

 

]]>
irek@bluephoto.pl (Ireneusz Rek) Azja Mon, 02 Jul 2018 08:57:00 +0200
HDJ80 przez Tadżykistan https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/731-tadzykistan-toyota-land-cruiser-hdj-80 https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/731-tadzykistan-toyota-land-cruiser-hdj-80

 

Mariusz Reweda kolejny raz zabiera nas w magiczna podróż w świat, który istnieje nie tak daleko od nas. Tym razem jak na wyciagnięcie reki - Tadżykistan ze wszystkimi jego blaskami i cieniami. Bo podróż nie składa sie tylko z zachwytów ale takze dnia codziennego, smaku chwili, potu, kurzu na szutrowej drodze... Przedstawiamy relację z podrózy w  2016r. od momentu powrotu z Afganistanu do Tadżykistanu.

 

 

      Przyzwyczailiśmy się do suchego, pozbawionego roślinności krajobrazu Pamiru. Od tygodnia otaczają nas suche piarżyska i nagie skały, z których wiatr unosi kurz. Dziś wieje silnie, w powietrzu unosi się szary pył i wciska wszędzie. Oczy łzawią od kilku godzin, krople niewiele pomagają, lepsze byłyby szczelne gogle. Włosy są sztywne, jak postawione na cukier. Ale mój nos już się powoli przyzwyczaja do suchego klimatu. Dziś po raz pierwszy nie krwawił. Ciągle jest oklejony kurzem i niedrożny. Łapię powietrze ustami i czuję smak piasku na języku i w gardle. Ale człowiek szybko się przystosowuje do otoczenia. Ja nawet już nie pamiętam, kiedy wąchałem wilgotne powietrze, nie brakuje mi tego. Zapominam o tym jak jest normalnie, przystosowałem się do nowej normy. Zwykle po pierwszym tygodniu w syberyjskiej tajdze, przestaję zauważać uciążliwości związane z owadami, teraz przestałem zauważać wciskającą się wszędzie suchość, brak zapachów, monochromatyczny krajobraz pozbawiony barw innych niż piaskowe, a przede wszystkim brak zieleni. Nie tęsknię za normalnością, to chyba jest moja największa zaleta podróżnicza, łatwo się przystosowuję do nowego otoczenia i nie tęsknię za znaną mi codziennością, za smakami polskich potraw, za telewizją, za normalną łazienką, za znajomymi, za równymi drogami, zrozumiałymi napisami, łatwością dogadania się, bezpieczeństwem bycia pośród ludzi z tej samej kultury co ja, za obyczajami w jakich wyrosłem. Za to zbyt mocno i daleko wybiegam myślą w przód, wzrokiem za następny zakręt drogi. Tęsknię do następnej podróży, myślę gdzie pojadę za rok. 

 

tadzykistan reweda 04

dolina Bartang

      Rano Ewa i Janusz pojechali z powrotem do Khorog, tam będą czekać na paczkę z Polski, z częściami do Iveco. A my ruszyliśmy dalej, w górę doliny Panj. Za wioską Zumudg skoczył się całkiem dobry, jak na pamirskie warunki. Jechaliśmy nim od Ishkashim. Dalej była szutrówka i bardzo duża tarka. Musiałem jechać wolniej niż w dolinie Bartang, mimo że droga była szeroka i pozbawiona dziur. Dolina Panj nie robiła na nas takiego wrażenia jak Bartang, na pewno nie była ładniejsza, była zupełnie inna, bardziej monumentalna, poważna, majestatyczna, o wiele szersza, pozbawiona finezyjnych kształtów skał, otulona z obu stron potężnymi osuwiskami piargów, rozpuszczonych przez spływającą, wiosenną wodę szarych zlepieńców. Niektóre wyglądały jak gliniane, na wpół rozmyte mury ruin dawnych twierdz. Czasami z tych żwirowisk wyrastały ośnieżone szczyty, czasami ciemne skały. Skala wielkości wymykała się naszej ocenie. Nikła zieleń, wokół afgańskich wiosek, po drugiej stronie rzeki, nadawała nieco perspektywy, ale wielkie topole wydawały się trawiastą łąką, a domy niewielkimi, szarymi kamieniami. Trzeba było użyć stanowczej uważności, aby złapać skalę wielkości tej doliny. 

 

 tadzykistan reweda 02

  łącznik jeziora Kara i doliny Bartang

      Parę kilometrów za wioską Ptup, skręciliśmy stromo pod górę, do ruin fortu Yamchun. Z wysokości ponad 500 metrów powyżej rzeki Panj, mogliśmy podziwiać jej rozlewiska. Rzeka podzieliła się na dziesiątki niewielkich strumieni, drążących żwirowe dno doliny. Dostatek wody, już nie tak szybko pędzącej, ale leniwie przelewającej się pomiędzy kamieniami, sprawił że rozlewiska się zazieleniły, chociaż w niewielkim stopniu. Taki szarozielony kobierzec na parę kilometrów szeroki, flankowały ciemnobrunatne szczyty ośnieżonych siedmiotysięczników w Hindukuszu i sześciotysięczników, ze szczytem Karol Marks w Pamirze. Dwunastowieczna forteca nie robiła wrażenia swoim istnieniem, ale położeniem, na skraju skalnego występu, wcinającego się w rozlewiska. Od pradawnych czasów stawiano tu warownie, wykopaliska poświadczyły pierwsze osady z I wieku p.n.e. Ostatnia twierdza powstała tutaj za czasów najazdów mongolskich. Mury układano z brunatnych, płaskich kamieni, łupanych z okolicznych skał. Rzadko stosowano jakąkolwiek zaprawę. Tak samo buduje się do dziś zwykłe domy, po obu stronach rzeki Panj.

 

tadzykistan reweda 05

 

     Droga omijała twierdzę i biegła dalej, do ciepłych, leczniczych źródeł Bibi Fatima. Zbudowano tutaj pływalnię, głównie dla kobiet, które przyjeżdżają tutaj by dokonać ablucji. Jak legenda podpowiada, kąpiel w wodach źródła Bibi, daje pewność potomstwa. Iwona opowiadała, że spośród kilkunastu kobiet zażywających kąpieli w ładnym basenie, tylko turystki z Zachodu nie chciały wchodzić do specjalnej niszy, gdzie zanurzenie po szyję w wodzie, daje ziszczenie kobiecych marzeń. Nie tylko marzeniami różnią się tutejsze kobiety od zachodnich. 

      Pojechaliśmy dalej. Miejscami czuliśmy się jak na piaskowej pustyni. Zmielony przez wiatr na pył żwir z osypisk, zasypywał miejscami drogę i krzaki przy brzegu rzeki. Brodziliśmy kołami Toyoty w wydmach, a ponad nami rosły śnieżne szpice. Zbyt późno przed największą wioską doliny - Langur, zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Tereny rolnicze nie dawały nadziei na znalezienie spokojnego zacisza. Od rana odmachiwałem ręką na pozdrowienie, głównie dzieciarni, chyba setki razy. Kręci się tutaj wiele turystów. Dziś spotkaliśmy motocyklistów z Niemiec i grupę motocykli wynajętych w Kirgizji, a także kilka samochodów wiozących turystów po Pamir highway. Nie było rowerzystów, ale każdy tutaj doskonale zna zjawisko pod tytułem turysta na szlaku. Ludzie pracujący na małych zagonach zboża, prostują się, jakby wiedzeni szóstym zmysłem, wiedzą że to nadjeżdża samochód, albo motocykl z zachodnim turystą i machają ręką z daleka. Każdy wałęsający się bez celu we wiosce, a wiosek dziś mieliśmy po drodze kilkadziesiąt, wlepia w nas oczy tak intensywnie, że aż przewierca nas na wskroś, jak głodny krwisty stek. Ale nie ma w tym złości, ludzie uśmiechają się do nas, łatwo nawiązują kontakt. 

 

tadzykistan reweda 07

 

      Iwona zwiedziła we wiosce Yamg założone przez wesołego pasjonata muzeum poświęcone dziewiętnastowiecznemu myślicielowi Mubarakowi Qadam, który zbudował obserwatorium astronomiczne, stworzył kalendarz solarny wykorzystywany przez lokalnych rolników, zajmował się także medycyną, podając chorym sproszkowane minerały, napisał ponad 60 tysięcy wierszy, zapisanych na papierze który sam produkował, atramentami jakie sam mieszał, opatrzone kolorowymi rysunkami, budował lutnie, w tym 19-sto strunowe, studiował mistyczną odmianę Islamu - sufizm, miał swoich uczniów. Takie muzea żyją pasją swoich twórców, którzy poświęcą każdy czas, aby opowiadać, pokazywać i przekazywać wiedzę o lokalnej kulturze. W muzeum można było także zobaczyć i posłuchać lokalnych instrumentów ludowych, dowiedzieć się nieco o zwyczajach i kulturze. Aby tam trafić, trzeba było pytać o drogę, ale nikt nie odmówi wskazania kierunku, a nawet chętnie zaprowadzi. 

      Szukaliśmy wreszcie noclegu w wiosce Langur. Nie udało się na dziko, więc odwiedzaliśmy kolejne homestaye, reklamowane znakami przy drodze i pytaliśmy czy możemy zanocować jak na kempingu. Ceny oczywiście były wysokie, jak w Szwajcarii, ale w końcu trafiliśmy za Langur do przyjaznego hoteliku, gdzie kemping dla Toyoty i dla nas kosztował 10zł. To odpowiednia cena do warunków i jakości tutejszych usług. 

 

tadzykistan reweda 03

dolina Panj i granica z Afganistanem

      Wieczorem poszedłem na spacer do końca szerokiej, zielonej od krzaków doliny rzeki Panj. Budują tutaj przejście graniczne do Afganistanu, będzie bliżej do doliny rzeki Wahan. Most stał tutaj od czasów inwazji ZSRR na Afganistan, a teraz będzie spełniał pokojową funkcję. Może też ułatwi migrację towarów, głównie heroiny. Tutejsi ludzie mają inne twarze niż z terenów Khorog i Ishkashim. Rysy mają bardziej tureckie, zdecydowane, twarde. Posturę wyższą i bardziej masywną. Częściej noszą nakrycia głowy. Używają tego samego języka - pamiri. 

      Nocleg następnego dnia znaleźliśmy kilometr wyżej, co poskutkowało lekkimi objawami choroby wysokościowej. Od dwóch tygodni pijemy codziennie pół litra, albo więcej herbaty yerba mate, co na pewno polepsza aklimatyzację na wysokości. Ale dodatkowo bardzo powoli się wznosimy, chociaż ten skok 1000 metrów wyżej był znaczny. To nie mój rekord. W 2008 w jeden dzień wjechałem motocyklem z 1680m n.p.m. na 4250m n.p.m., kompletnie bez wcześniejszej aklimatyzacji, no i łeb chciało mi rozsadzić, a o spaniu nie było mowy. Czego człowiek za młodu nie robi z głupoty. 

 

tadzykistan reweda 16

Petroglify sprzed 2500 lat niedaleko starożytnej kopalni srebra Bazardara

      Dzisiejsza trasa miała ledwie sto kilometrów. Rano postanowiliśmy wspiąć się do petroglifów, ponad wioskę Langur. Z centrum wioski idzie się ponad 200 metrów pionowo w górę, piaskowo-szutrową ścieżyną, długości jakieś 900 metrów. Ale Langur leży na wysokości 2800m n.p.m., więc można się zasapać. Po drodze nie ma cienia, dlatego chcieliśmy tam pójść rankiem, kiedy słońce jeszcze nie pali jak palnik acetylenowy. Archiwiści naliczyli tutaj 5878 petroglifów, zlokalizowanych na wielkiej, nagiej skale i w jej pobliżu. Kiedyś przez Langur przechodziła główna odnoga jedwabnego szlaku, łącząca centralną Azję z Indiami i królestwem Ujgurów. Petroglify wystukiwali na skałach głównie karawaniarze, było to coś w rodzaju gazetki ściennej, do chwalenia się i do zostawiania informacji dla przyjaciół. Pierwsze petroglify powstawały tutaj w II wieku p.n.e., a ostatnie w średniowieczu. Chociaż to nie do końca prawda. Nowe petroglify w stylu "Muhammad kocha Bibi" powstają na okrągło i nadpisują antyczne pismo obrazkowe opowiadające historyjki typu "Abdullah ustrzelił wczoraj dwa wielkie ibeksy". Jedne dzikusy zamazują historię drugich dzikusów. Co za perwersja! 

      Wyjechaliśmy z Langur po dziesiątej. Iwona obdarowała jakieś usmarkane dziewczynki muszlami z Portugalii i zostawiliśmy firmową naklejkę. Droga znacznie się polepszyła. To znaczy była o połowę węższa, ale znikła tarka. Co prawda pojawiła się ponownie na 20 kilometrów przed wojskowym posterunkiem Khargush, ale i tak jechało się dobrze. Zupełnie się nie spieszyliśmy. Naszym zamiarem było znaleźć nocleg przed Khargush, na wysokości nie wyżej niż 3500m n.p.m., ale zaraz po wyjeździe z Langur wspięliśmy się na 3600m n.p.m. i jechaliśmy tak dwie godziny, aż z powrotem zjechaliśmy do rzeki, teraz już o nazwie Pamiri - antyczny Oksus, na wysokość 3500m n.p.m. Po drodze szeroka dolina Pamiri nie obfitowała w piękne widoki, raczej można było się czuć jak na hałdzie kopalnianej. Ale było kilka miejsc, gdzie trafiły się nam na prawdę piękne panoramy ośnieżonego Hindukuszu, albo uroczego wodospadu, bielącego się na tle brudnej szarości piargów, czy zielonych rozlewisk Pamiri. Zaraz za Langur mogliśmy podziwiać z góry nędzne ruiny fortu Ratum, oraz zielone pola tarasowe, rolników z Langur. Codziennie rano, w okresie letnim, biegnie tam kilkunastu poganiaczy osiołków, by po południu wrócić z zielonym, chodzącym na czterech nogach, stogiem jakiegoś listowia. Każdy ma swoje poletko i wycina... coś. 

      Po drugiej, afgańskiej stronie dudniącego wodą na skałach, kanionu Pamiri, przez cały czas, równolegle do naszej marszruty, biegła nędzna szutrówka. Wykorzystywana głównie przez karawany mułów i koni, a czasami baktrianów. Droga nie nadawała się na przejazd samochodem, a tym bardziej ciężarówką, była w wielu miejscach zniszczona osypującym się żwirem. Ale mimo to, kilkadziesiąt kilometrów w górę rzeki, spostrzegliśmy nowiutki most betonowy, z niebieskimi balustradkami i fachowo zaprojektowanymi przyczółkami. Taki most w pustce, na ścieżce wykorzystywanej przez wielbłądy, na rzece wcale nie największej, można ją było swobodnie przejść w bród, wcześniej widzieliśmy większe rzeki na tej drodze, bez mostów. Kto, po co i za co zbudował ten most, pozostało dla nas tajemnicą. 

      Na kilkanaście kilometrów przed Khargush wjechaliśmy w rozlewiska Pamiri posypane jakby cukrem pudrem. To jakiś sproszkowany minerał, jakby kreda, na pewno nie sól, bo sprawdzaliśmy. Nawiewał go wiatr, na zielone trawy, wzdłuż rzeki. Od razu przyszła nam do głowy myśl, że to za sprawą wybuchu butli z gazem LPG w jakimś ZILe, przewożącym dwie tony heroiny, z Afganistanu do Tadżykistanu. Ale pewności nie mieliśmy. Na końcu doliny Panj, tam gdzie rzeki Pamiri i Wahan łączą się tworząc rzekę Panj, zbudowano w okresie radzieckiej wojny w Afganistanie, stalowy most. Nikt go od tamtych czasów nie używał, no może tylko awizowani przemytnicy opium. Dziś przed mostem jest budowane przejście graniczne. To odgrzany pomysł prezydenta Tadżykistanu, aby zbudować drogę dla TIRów z Tadżykistanu, przez dolinę rzeki Wahan do Pakistanu. Pomysł mi się podoba jak diabli, powstanie droga z Pamiru do Karakorum. Trwają także pertraktacje z Chinami, aby przy okazji zbudować także przejście z afgańskiego kanału wahańskiego do Chin. Ale Chiny mają problem z partyzantką Ujgurską, muzułmanami uciśnionymi przez kolonializm chiński tak jak Tybetańczycy. Rząd z Pekinu obawia się przepływu myśli fundamentalnej z Afganistanu do kraju Ujgurów, przez nową drogę i przejście graniczne. Teraz oba te kraje dzielą dziesiątki kilometrów niedostępnej wyżyny Hindukuszu i przełęcze prawie 5000m n.p.m. Z drugiej strony przejście afgańsko-chińskie mogłoby usprawnić transport narkotyków, zamiast przez Tadżykistan, czasami także Kirgizję, byłoby bliżej, a to niezły biznes dla Talibów i Chińczyków. W ten sposób kanał wahański stracił by także status ślepej kiszki, nieinwigilowanej przez frakcje fundamentalne, ani biznes transportowy, a droga z Khorog do Langur status bocznej, małouczęszczanej przez ciężarówki. 

 

tadzykistan reweda 18

Chińskie ciężarówki kolonizują świat Azji komercyjnie

      Ten dzień obfitował także w spotkania z rowerzystami. Wczoraj nie widzieliśmy ani jednego, za to były grupy motocyklistów. Dziś rowerzyści, zamiast motocyklistów. Nie wiadomo co steruje tą niejednorodnością, plamy na Słońcu czy co. Spotkaliśmy także Niemców w bushtaxi z ogromną zabudową kempingową. Weseli emeryci, dziadek miał wielką, białą brodę. Na pewno w każde święta ma kupę zleceń na rolę św. Mikołaja. Wymieniliśmy informacje o trasie i atrakcjach do zwiedzenia, po czym życzyliśmy sobie szerokiej drogi. Szkoda, że nie spotkaliśmy ich na noclegu, byłoby ciekawie przegadać cały wieczór, zadzierzgnąć silniejszą przyjaźń. Chwilę później wjechaliśmy na kilkudziesięciometrowy odcinek brukowanej kocimi łbami drogi. Od razu skojarzyliśmy go z Niemcami i bocznymi drogami w Lubuskim. 

      Po drodze mijaliśmy pojedyncze, zamieszkane gospodarstwa hodowlane, takie ciemnobrunatne placki krowich i kozich gówien, z których też ulepiono proste domki, albo raczej lepianki. Po afgańskiej stronie wypasano kozy i wielbłądy. 

      Kiedy dojechaliśmy do posterunku wojskowego w Khargush, wjechaliśmy już na 3900m n.p.m. Nie mieliśmy innego wyjścia jak jechać na przełęcz Khargush 4346m n.p.m. Przed przełęczą zobaczyliśmy dwa jeziora Khareula i Karbogyz, ale nie można ich nazwać uroczymi, w ogóle krajobraz aż do głównej M41 (Pamir highway), pozostał niezmiennie nudny, nawet w okolicy słonego jeziora Yashli. W końcu zjechaliśmy na 3890m n.p.m. i już widzieliśmy asfalt głównej drogi, więc niżej już się nie da zjechać, trzeba było na gwałt szukać jakiegoś równego miejsca na nocleg. Tym samym wjechaliśmy na pamirski płaskowyż, na którym spędzimy tydzień, albo i więcej. Niżej zjedziemy dopiero w Kirgizji, spod bazy alpinistów, pod Pikiem Lenina. Pamirski płaskowyż jest drugim co do wysokości zamieszkanym na stałe takim miejscem na ziemi, po płaskowyżu tybetańskim. Przełęcze ponad 4600m n.p.m. to tylko niewielkie wzniesienia na naszej trasie. 

      Kiedy wyszliśmy z samochodu następnego ranka, zanim pobiegliśmy w krzaki do toalety, pejzaż gór nas na chwilę zatrzymał... Jako żywo Mongolia, tyle że 3 kilometry wyżej nad poziomem morza. Tutaj wiele zależy od pogody, nie tylko w życiu mieszkańców, ale w zachwycie turystów. Dzisiaj, znad centralnego Pamiru, wiatr przywiał piękne białe obłoki, które zawiesiły się na niebieskim bezkresie nieba, rzucając ciemne plamy na płaskowyż prześwietlony słońcem jak stare zdjęcia z kliszy Orwo. Kiedy obłok zawisł akurat nad jakimś szczytem, nadał mu dramatycznego, nawet groźnego wyglądu, na tym monochromatycznym, szaro-żółtym tle. W dole, na końcu doliny, w której nocowaliśmy, za asfaltem głównej M41, niebieściło się jezioro Toz, otoczone nikłym woalem soli, albo sproszkowanej kredy. Ale raczej soli, bo nie było widać wokół żadnej zieleni. Z przeciwnego kierunku, od strony przełęczy, wiatr nawiewał piaskową nawałnicę. Podnosił piasek i czuć było w powietrzu zapach kurzu. Śnieżne szczyty znikły za smugami szarej burzy. Ujście doliny było szerokie na kilka kilometrów, ogrom pustej przestrzeni onieśmielał. Naturą człowieka jest dołączać do jakiegoś akcentu krajobrazu, pagórka, skały, brzegu rzeki, jeziora, samotnego drzewa, a tutaj mogliśmy zatrzymać się tylko na zupełnym pustkowiu, jak mrówka na środku sceny Teatru Wielkiego. Wprawdzie publiczności nie ma, ale świadomość bycia akcentem krajobrazu, przyciągającym wzrok przyjeżdżających mimo, mąciła spokój ducha. Następny nocleg był bardzo podobny, ale już powoli wskakiwałem do szufladki z napisem 'podróż po Mongolii', gdzie pustka jest tak naturalna jak u nas drzewa czy domy. Tą pustkę w Mongolii najbardziej lubię, dla niej tam jeżdżę, chociaż mieszkać bym tam nie chciał. Pustka z początku onieśmiela, wprowadza poruszenie gdzieś w przestrzeni zarezerwowanej na poczucie bezpieczeństwa. Ale w końcu pustka zwycięża swoim ogromem i codziennością. Wtedy przychodzi impuls do autorefleksji, z czasem staje się nie do odparcia, popada się w zadumę w sposób tak naturalny, jak w sen, późnym wieczorem. Idąc dalej można sięgać do z rzadka odwiedzanych szufladek naszego Ja. Dlatego najlepiej być w takich miejscach samemu, albo z kimś kto przynajmniej nie przeszkadza. A jeśli bronimy się przed refleksją, jak pies przed cotygodniową kąpielą, to lepiej jechać do Mongolii, czy w taki Pamir, w dużej, hałaśliwej, zabawnej grupie kolegów. 

      Dziś nie potrafiliśmy uwolnić się od natrętnych skojarzeń z Mongolią. Pojechaliśmy nad jezioro Yashli. Po drodze zahaczyliśmy o wioskę Bulunkul, w której był sklep, czyli brudna szopa z napisanym sprayem nad powałą słowem "shop". Wioska nie wyglądała na biedną. Najlepszym świadectwem są zawsze dzieciaki. Zwykle w takich wioskach jest ich więcej niż pcheł na kocie dachowcu. W Bulunkul dzieciarnia miała porządne buty i kolorowe, nowe wdzianka, których zupełnie nie szanowała. Gdybym ja tak babrał się w błocie za młodu w odświętnym ubraniu... to by dopiero było. Jednak wioska wyglądała jak na skraju upadku, jak zwykle prezentują się osady Kazachów, albo Kirgizów. Wiatr przewiewał tumany kurzu między ulepionymi z gliny, byle jak bielonymi barakami. Pod każdym stał jakiś wrak samochodu, koniecznie bez jednego, lub dwóch kół. Ale turyści tutaj to codzienność w lecie, więc nie interesowano się nami zbyt nachalnie. 

      Pojechaliśmy dalej do ciepłych źródeł nad jeziorem Yashli. Spotkaliśmy tam francuskich emerytów, którzy właśnie wrócili z tygodniowego trekingu po centralnym Pamirze. Kierowca samochodu jakiego wynajęli w Kirgizji, korzystał z okazji ciepłej wody i mył wóz. Przewodnik z kucharzem rozbijali obóz i brali się do przygotowywania obiadu. Ucięliśmy sobie miłą pogawędkę z Francuzami. Ciepłe źródła mają zaimprowizowaną łazienkę, korzystają z niej tacy co pod namiotami sypiają. 

      Chwilę później napatoczył się jakiś strażnik pamirskiego parku narodowego i wypisał nam bilet wstępu. Wydębiliśmy aby zapłacić jedynie za dwoje ludzi, a samochód potraktować jak niewidzialny. Z samochodem wyszłoby 24zł za dzień. My zatrzymywaliśmy się nad jeziorem ledwie na pół godziny. Tym niemniej strażnik pamirski wypisał nam na oryginalnie drukowanym kartoniku bilet wstępu. Już mamy pomysł jak go przerobić, aby opiewał na nasz cały pobyt w Pamirze. Polak kombinator, nawet Tadżkokirgiza wywiedzie w pole, tym bardziej, że nikt się tego po białasie na wakacjach nie spodziewa. Dzisiaj naszły takie czasy, że kradziejstwo muzyki, czy filmów z internetu jest powszechne ale wstydliwe, łamanie przepisów drogowych stało się lękliwie naganne, kombinowanie po polsku stało się obrzydliwym miganiem się od odpowiedzialności społecznej. Polacy zapomnieli jak kiedyś kombinowali 'aby jakoś na swoje wyjść'. Ja na szczęście jestem urodzonym antyspołecznikiem i nie mam wyrzutów sumienia z powodu kombinowania, zarówno na niekorzyść państwa, czy społeczeństwa. 

      Jeszcze przed zjazdem na nocleg zajechaliśmy do wioski Aliczur, na szlaku Pamir highway. Znowu skojarzenia z Mongolią, z tą zachodnią, gdzie mieszka sporo Kazachów i gnieżdżą się właśnie w takich zaniedbanych dziurach. Tak jak tutaj, w Pamirze, mają też koślawe meczety. Zaskoczyło nas jednak, że z dzieciarnią można było porozmawiać po rosyjsku i to całkiem płynnie. Są tu homestaye, w których zwykle przetrzymują zimne noce rowerzyści i motocykliści. Jest też sklep, ale więcej w nim chińskiej tandety do wciągnięcia na grzbiet, niż produktów żywnościowych. W dolinie Panj bezskutecznie szukaliśmy świeżych warzyw, które są naszym głównym składnikiem diety, a znajdywaliśmy jedynie cebulę na skrzynie i arbuzy na tony. W Aliczur była już tylko cebula. Za to w takiej Mongolii, warzywa są dostępne w każdej wiosce. Dostaliśmy od pani sklepowej dwa chleby z domowego wypieku, może nie są tak szkodliwe, jak te sklepowe. Chleba się tu nie sprzedaje, a jeśli przyniesie się z domu, to daje się go za dobre słowo. Każde gospodarstwo, czy to w takiej większej wiosce jak Aliczur, czy takie pojedyncze, wtulone gdzieś w bezimienną kotlinę, kilkadziesiąt kilometrów od drogi, jest samowystarczalne, więc po co handlować w sklepie towarem, jaki każdy sobie sam wytworzy w lepiance. 

      W sklepiku, w Aliczur, kupiliśmy jeszcze guścionkę, czyli słodzone, skondensowane mleko w puszcze. Jakie to rosyjskie! Na obiadokolację będzie ryż z guścionką. Gdyby była tu Ewa, to by wykrzyknęła z satysfakcją - a widzisz! po to ciągniemy z Polski słoiki z bigosem i karkówką, aby było co jeść. My mamy z Polski ryż nieoczyszony, tutaj taki nawet krowie by nie dali. Kojarzy się jak rzepa... z biedą. 

      Pamir należy do bardzo suchych terenów, średnia opadów jest na poziomie Sahary. Chmury przetaczają się nad górami, ale niosą deszcz za granicę. Nam dziś w nocy deszcz się jednak przytrafił, ale niewielki, w sam raz aby rano nie kurzyło się na drodze. Od kilku dni mamy takie szczęście, że ciągle wiatr zawiewa nam od tyłu pył spod naszych kół. 

 

tadzykistan reweda 13

W kierunku Pamir Highway

      Dziś zjechaliśmy z głównej Pamir highway, na nieoznaczoną drogę, w stronę centrum płaskowyżu. Droga miała nas zaprowadzić do ruin XI-sto wiecznego miasteczka Bazar Dara, 40 kilometrów od głównej drogi. Była dobrze wyjeżdżona kołami ciężarówek. Ale nie pozwalała na prędkość większą niż 12-14km/h. W opisie tej drogi, z internetowych publikacji archeologicznych, wyraźnie stało, że droga jest w miarę dobra do przełęczy Bazar Dara 4664m n.p.m., a potem robi się trudna. Tymczasem wyglądało na to, że drogę naprawiono dużym kosztem, a potem ją zniszczono ciężarówkami. Na pewno prowadziła do jakiejś kopalni, chociaż przez cały dzień spotkaliśmy jedynie dwa samochody. 

      Szybko wspięliśmy się na przełęcz, to ledwie 600 metrów w pionie. Droga wcinała się pomiędzy brunatne, poszarpane skały, groźnie najeżone, dramatycznie pochylone nad nami i mrocznie spoglądające jakby strzegły krainy za przełęczą. Spływające ze szczytów jęzory wiecznego śniegu i zaspy świeżego przy drodze, dodawały jeszcze surowości temu miejscu. Jakby to była boczna brama do Mordoru. 

      Za przełęczą wszystko się zmieniło. Droga łagodnie opadała w zieloną dolinę rzeki o tej samej nazwie co przełęcz. Soczysta zieleń od wieków przyciąga tutaj pasterzy z jakami i kozami. Po środku doliny stoją jurty Kirgizów, a nieco dalej z gówna ulepione i gównem otoczone, jak plama na obrusie, zagrody dla bydła. Łagodne stoki obu stron doliny osypywały się piargami i rumowiskami szarych skał, aż do drogi i zielonej wyściółki. Mozoliliśmy się po tej wyboistej drodze parę godzin, zanim dojechaliśmy do zbiegu dwóch strumieni Bazar-Dara i Bazar-Aryk. Tutaj, północną flankę doliny, w którą teraz skręciliśmy, zamykały bardzo strome, brunatne, miejscami bazaltowo czarne, skały, jak krenelaż potężnego muru. Dołem szumiała krystaliczna Bazar-Dara. W górę jej biegu pojechaliśmy jeszcze godzinę. 

      Najpierw zwiedziliśmy ruiny Bazar Dara. Miasteczko liczyło sobie około 1700 mieszkańców, a założono je na potrzeby odkrywkowej kopalni srebra. Jeśli większość zabytków greckich to surowe, porozrzucane kamienie w trawie, nie mające wiele wspólnego z pięknem antycznych budowli, to ruiny Bazar Dara, to luźno poukładane kamienie w kształt fundamentów dawnych domostw i... tyle. Na studiach nauczono mnie wyobrażać sobie jak wyglądały greckie budynki, ale to tutaj nie pobudza mojej wyobraźni ani trochę. Może Bazar Dara, tysiąc lat temu, wyglądało interesująco. Miasto z bazaltowych kamieni, w dramatycznej scenerii groźnie wyglądających szczytów. 

      Nie zatrzymaliśmy się tutaj na długo. Wyruszyliśmy na krótki treking, w poszukiwaniu resztek kopalni srebra. Po drodze trafiliśmy kilka petroglifów na wystającej z rumowiska czarnej skale bazaltowej. Poszliśmy w górę ponad 130 metrów, po czymś co tysiąc lat temu było drogą dla górników. Trzeba było jej wypatrywać pomiędzy lichymi, kolczastymi krzakami, pięknymi, kolorowymi, maleńkimi kwiatami i głazami bazaltu. Kopalni oczywiście nie znaleźliśmy, ale kości rozprostowaliśmy, dysząc jak dziurawy parowóz. Musieliśmy wdrapać się na 4100m n.p.m. 

      Potem pojechaliśmy jeszcze cztery kilometry dalej, do kolejnej czarnej skały wystającej spośród piargów jak wrzód ropny na pięknej pupie. Na tej skale odnaleźliśmy spodziewane petroglify z IV wieku p.n.e. Większość z nich była wykonana w innej technice i zupełnie innym postrzeganiu kształtu, aniżeli poprzednie jakie widzieliśmy w Górnym Badakszanie (płaskowyż pamirski). Na przykład rydwan zaprzężony w dwa konie, wyglądał jakby go z góry słoń rozdeptał, a potem ktoś kredą, jak trupa na podłodze miejsca zbrodni, obrysował dookoła. Były też jakby elipsy na rozkraczonych nogach, mające udawać jelenie. Ale mi to się widzi na dorabianie teorii do brakującej informacji. Elipsy jak nic podobne były do spodków kosmicznych, a rozdeptane rydwany do spisu zawartości jaka wyskoczyła z UFO. 

      Nieco dalej, przez lornetkę, wypatrzyłem koniec naszej drogi w małej kopalni odkrywkowej. Czyżby geolodzy-poszukiwacze natrafili na nową żyłę srebra w dolinie Bazar-Dara? Wróciliśmy nieco do jedynego miejsca jakie było zdatne na rozbicie obozu. Stara droga zataczała niewielki łuk do brodu na rzece Bazar-Aryk, a nowa przechodziła groblą ułożoną na kamieniach. Woda przesączała się pomiędzy nimi, bez potrzeby użycia rur, które by trzeba tu było taskać aż z Khorog. Śnieg tutaj pada rzadko, deszcze też. Źródeł jest niewiele, więc woda rzadko przybiera więcej niż kilkanaście centymetrów. Jeśli już to drogi są rozmywane przez okazjonalne, wiosenne strumienie błota i żwiru, pojawiające się nagle na stoku jakiejś góry. Dziś nocujemy zatem na 4250m n.p.m. i przejechaliśmy chyba najwyższą przełęcz z drogą w Pamirze - 4664m n.p.m. Jutro już z górki. 

      Wcześnie rano ominęły nasz obóz dwie, wielkie ciężarówki. Wiozły jakieś konstrukcje stalowe, chyba do budowy kopalni. Na przełęcz prawdopodobnie wciągnęła je fadroma, która pojechała w tamtym kierunku, po południu. Nie spieszyliśmy się z wychodzeniem ze śpiworów. Zanim słońce wyszło zza szczytów, na zewnątrz Toyoty było ledwie 5st.C. Ale jak już przedostało się przez łańcuch gór i zaczęło prażyć, zrobiło się od razu ponad 20st.C. Sztywne jak druty, małe krzaczki ziół, nieznanej nam nazwy, powitały ten upał silnym zapachem. Poczułem się jakbym zaszedł w Poznaniu do zielarni, kupić coś na polepszenie zdrowia. Wiatr, który w nocy przywiał lekki deszcz i tarmosił Toyotą jakby to była susząca się na sznurku koszula, teraz zupełnie ucichł. Poszedłem kilkanaście kroków w górę doliny i zatrzymałem się, aby zaczerpnąć tlenu. W tej kompletnej ciszy słyszałem gwałtowne porywy szumu krwi w tętnicach szyjnych, a góry trwały tak jak za czasów pierwszych ludzi wypasających jaki w tej dolinie. 

      Wracając do głównej M41, przejechaliśmy ponownie przełęcz Bazar Dara. Zatrzymaliśmy się na chwilę, by wypić ciepłą herbatę lipową i zagryźć, zachowaną na czarną godzinę, krówką. Zaczął prószyć śnieg, pierwszy tego lata. Południowe stoki przyprószył już w nocy. Poniżej granicy wiecznego śniegu, czarna skała pokazała każdy, delikatny załomek, każdą szczelinę, jakby wyrysowany cienką, białą kredką mistrzowską ręką profesora Zina. Puściliśmy się w dół stoku, do cywilizacji. 

      Odwiedziliśmy jeszcze dziś Bash Gumba, małą, ale jak na pamirskie warunki, sporą wioskę, siedem kilometrów w bok od głównej. Mieliśmy tam poszukać antycznej świątyni chińskiej, niegdyś świadczącej o granicy wpływów kraju środka. Ale odwiedziliśmy jedynie wioskę, a na jej obrzeżach zajechaliśmy do jurty, Iwona kupiła masło, śmietanę i ser kurud z mleka jaka. Zatrzymaliśmy się na noc pod południową ścianą doliny Alichur. W tym miejscu niecka ma jakieś cztery kilometry szerokości i jej środkiem płynie mały, mętny strumień. Lekko podmokła dolina jest znakomitą wylęgarnią gzów i much, jest pełna zieleni, więc właśnie tutaj wiele rodzin pasterzy rozstawiło swoje letnie jurty i wypędziło stada jaków na wypas. Z daleka, potężne, czarne, owłosione jaki, niektóre samce z godnymi rogami, wyglądają jak maszerujące stada bizonów. Dopełniają scenerię surowego pustkowia i nadają skali szczytom po przeciwległej stronie doliny. Łańcuch gór załamuje się, w tym miejscu jest wielkie skrzyżowanie dolin, na oko jakieś 10 kilometrów średnicy. Z bocznej doliny wiatr napędza szare chmury niosące śnieg lub deszcz. Rzucają cień na zieloną podłogę. 

      Siedzę w cieniu Toyoty w Pamirze i czytam horyzont jak pismo chińskie, ustawione w słupki obok siebie, na długim pasie papieru. Od lewej, tuż za skrzyżowaniem dolin, niebieskie niebo rozcina szarozielony szczyt. Leniwy, opasły, gnuśny u dołu, wyrasta małymi pagórkami z traw. Ale na samym wierzchołku czernieje szpiczasta skała, ostra, stanowcza, zdecydowanie celuje w nieboskłon. Bardziej na prawo, naprzeciw mnie, rozwalił się długi na kilkanaście kilometrów skalisty masyw 4984m n.p.m. Podnóże podcina mu ciemna kreska asfaltu Pamir highway. Odcina zieleń doliny od szarości żwirowych osypisk. Wyrastają z nich szaro-pomarańczowe i ciemnobrązowe szpice skał. Nie dorastają wyżej niż płaski czubek masywu. Tworzą skupiska, jakby bloki twardej materii rzucone bezładnie w piargowiska. Ponad nimi czysta niebieskość nieba usiana jest białymi obłoczkami, zbyt niewinnymi na ten srogi krajobraz. Dalej na prawo, chińskie słupki opisują kolejną historię, tym razem okresowego strumienia z doliny Muzdy-Ajryk-Soj, który przez eony nanosi miałki żwir wprost w zieleń mojej doliny. Z daleka wyglądający na gładki stożek żwirowiska, przecina ostro wcięta rynna suchego strumienia. Zaczyna swój bieg niedaleko, szczelina między jednym blokiem skalnym, a drugim, jest jego domem. Tam gdzie zbiegają się białe żyły sprasowanych w skałach minerałów, jest ciemna jaskinka, do której zewsząd napływa wiosną śnieg ze żwirem i piachem, zmielonych przez czas skał. Jeszcze bardziej na prawo, pod zupełnie zachmurzonym na szaro niebem, rozłożyły swe ociężałe kształty, zielonkawe połoniny. Zupełnie łagodne, jak Bieszczady, spływają powoli do doliny i do podnóża władcy tej doliny. Wyraźnie góruje nad resztą krajobrazu, butny, chociaż daleki, z lekka ośnieżony w żlebach u szczytu, jak mężczyzna w sile wieku, szpakowaty od bieli śniegu. To Saly-Unkjur, 5089m n.p.m.. Rozbija szare chmury czubkiem głowy. Historia prawie opowiedziana, do przedostatniego słupka chińskich hieroglifów. Pozostało opisać jeszcze to co jest tutaj ulotne, czyli ruch. Tego czynnika jest tutaj najmniej. Od czasu do czasu, jak suwak, po M41 pełza biała, chińska ciężarówka. Rozcina na dwoje to co wieczne, niebo i góry, od tego co zmienne, zieleń doliny, stada jaków w ciągłym ruchu i szumu wiatru. 

      Siedzę w cieniu Toyoty w Pamirze, opatulony w kurtkę i czapkę, wystawiam przed siebie nogi w ciepłych skarpetach i crocsach. Gzy krążą z burczeniem wokół mej głowy jak elektrony, czasami zwrócę na jednego z nich uwagę, wtedy się materializuje w funkcji cząsteczkowej, kiedy moje oko go zauważy. Słońce grzeje zbyt mocno aby wystawiać się wprost na jego promienie, ale w cieniu jest zimno, a sporadyczne powiewy wiatru mrożą palce na klawiaturze. 

      Siedzę w cieniu Toyoty w Pamirze, a horyzont opowiada mi swoje historie. Same materializują się w mojej głowie, w słupki hieroglifów. Nie umiem się powstrzymać, aby ich nie rozkodować i nie zapisać. Bo są ulotne, bardziej niż moja pamięć. Odczuwam potrzebę ich uwiecznienia, aby je zapamiętać. Tak jak się zapisuje rozkład zajęć dnia w biurze, albo spis zakupów. Forma nie jest tu istotna, ale to ona tylko potrafi zapamiętać emocje. Wczoraj zauważyłem, że znikły z pamięci Androida moje zapiski z pierwszego miesiąca tej podróży. To tak jakbym je stracił bezpowrotnie, jakby mi je android ukradł z pamięci. Chyba tak wygląda starość, kiedy się zapomina, albo zniekształca, pozostaje tylko to co teraz, bez refleksji, bez zrozumienia początku i połączeń, a wreszcie na końcu tylko skorupa codziennego bytowania. Wstać, zjeść, zarobić, wysrać się, włączyć komputer, położyć się. 

      Siedzę w cieniu Toyoty w Pamirze i czuję, że to ja jestem centrum swojego wszechświata. Takie głupoty pisze się po trzech, prawie bezsennych nocach. Yerba mate chroni mnie przed astronomicznym bólem głowy na wysokości, ale spać nie mogę. Wczorajszej nocy powtórzyłem rytuał grila w łóżku. Zaczynam na wznak, po pół godzinie lewy bok, potem na brzuch i na prawy bok, a następnie apiać od nowa. Kiedy prawie zasypiam zaczynam się dusić, muszę siłą woli kierować oddechem, aby go pogłębić, bo tu za mało tlenu. Za chwilę przestaję myśleć o miarowym wdychaniu, aż po dno płuc i znowu się budzę. Z tyłu głowy kości zmieniły się w cienką, gumową błonkę i jak tylko układam ostrożnie czerep na wałku, to czuję młot Helma walący mnie w potylicę, więc znowu na lewy bok. Obracam się do znudzenia i dopiero gdzieś nad ranem cyferki na zegarku dziwnie przyspieszają, znaczy godzinkę lub dwie dziwnym trafem przespałem. Chwilę potem Iwona się budzi i pyta co mi się śniło. A co miało mi się śnić? Chyba coś w rodzaju: jakiś łobuz wciska mi głowę do amerykańskiego sedesu pełnego wody, a drugi krzyczy - jak nie powie gdzie szmal to go kilim - a ja widzę pływające gówna i żałuję że nie zapisałem się na kurs nurkowania bezechowego. Te podróże to jakieś kosmiczne nieporozumienie. 

      Po kolejnej, wietrznej, deszczowej i nieprzespanej nocy wstał jasny dzień. Przez odsłonięte okno dachowe przeświecało białe światło i przesączało się lodowate powietrze, jak suchy mróz. Przypomniały mi się te zimowe dni w Polsce, kiedy wstajemy wcześnie rano z zamiarem pójścia na długą wędrówkę. Jest niedziela, miasto jeszcze leczy sobotniego kaca, wychodzimy z domu wprost w świeży, puszysty, biały śnieg, a mróz ścina nam śluzówkę w nosach, ostre ale zimne słońce razi w oczy, a ja się zastanawiam czy stary diesel odpali. Tu, w Pamirze, jednej nocy, spadło sporo śniegu. Jeszcze wczoraj nagie, skaliste szczyty, rano zmieniły ubranie na pełną biel. Stoki do połowy były ciemnobrązowe, a wyżej białe, jak komże ministrantów w wiejskie, błotne 'po kolędzie'. 

 

tadzykistan reweda 19

W pobliżu Murghab

      Spotkaliśmy się z Ewą i Januszem, i pojechaliśmy razem po asfaltowej Pamir highway do Murghab. Za przełęczą Naizatash 4137m n.p.m. pejzaż gór nabrał charakteru i piękna. Żwirowe osypiska ustąpiły miejsca nagim skałom, aż wreszcie zmieniły się kolory. Przywykliśmy do monochromatycznej kolorystyki szarości i ciemnego brązu, a tu na scenę wkroczyły żółcie, fiolety i czerwienie. Na 20 kilometrów przed Murghabem musieliśmy ominąć potężny łańcuch szczytów Gan, które wyglądały jak smakowite, kolorowe czekoladki Lindta, rozpuszczone na słońcu. Kolory spływały razem z osypującym się żwirem z gór, otaczając stożki skał. Potem zjechaliśmy do doliny rzeki Murghab i do kolorystyki górskiej, dołączyła kolorystyka flory, zieleń, oraz błękit rzeki. Po południu, po wizycie w Murghab, pojechaliśmy do końca drogi, wzdłuż doliny Murghab. To bardzo piękna dolina, zupełnie inna od poprzednich jakie w Pamirze widzieliśmy. Tutaj grają kolory i często zmieniająca się faktura skał, oraz piargów. Po drodze rzeka zasila zatoki w których rosną drzewa i krzaki, zieleń tutaj kwitnie, ale nie widzieliśmy stad i ich pasterzy. Drogę wybudowano głównie do jakiejś kolejnej kopalni, ale są tu także trzy, małe wioski. My szukaliśmy petroglifów, ale we wskazanym przez mapę miejscu była tylko naga skała i miejsce na petroglify. Mimo to wycieczka 40 kilometrów w głąb doliny Murghab była owocna w piękne pejzaże gór. Ta dolina sprawiła nam swym urokiem wiele przyjemności, a droga nie jest taka zła, na końcu może trochę błota, po nocnych opadach. Gdyby jeszcze zrobić sobie treking jednodniowy dalej tą doliną, to można by dojść do ruin Bazar Dara, gdzie byliśmy dwa dni temu, albo nieco dalej do jeziora Sarez, utworzonego po trzęsieniu ziemi w 1911 roku i do doliny Bartang, gdzie byliśmy 11 dni temu. Pamir highway to taka pętla wokół centralnego płaskowyżu, do którego wjeżdżaliśmy w kilku miejscach i jeszcze w jednym miejscu zamierzamy zawitać.

       Natomiast miasteczko Murghab to brudna dziura, na szlaku nowoczesnych karawan 90-cio tonowych TIRów z Chin i do Kirgizji. Ma duży potencjał turystyczny w sezonie letnim, ale wykorzystuje go w nikłym zakresie. Są dwie fundacje wspierające rozwój turystyki, jest wybudowana rotunda na krawędzi miasta, mająca promować lokalne rękodzieło i możliwości trekingowe regionu wschodniego Pamiru, ale najlepiej to chyba działało w momencie zakładania i osobistego dopilnowywania przez ojców założycieli z Zachodu. Jest Tourist Information w nędznej szopie, gdzie sprzedaje się za mocno wygórowane ceny wyroby lokalnych rzemieślników podtrzymujących dawne tradycje. Są hotele ale w nędznym standardzie. A internetu próżno szukać. Kiedyś był 'dom młodzieży' z WiFi, ale się spalił i przestał działać. Jest kilka stacji paliw z benzyną za wysoką cenę i lichej jakości. Jedna stacja sprzedaje diesela z brudnej beczki. Nam poradził lokalny policjant aby pojechać za miasto, w stronę Chin, na awtostojankę dla TIRów i tam pytać. Rzeczywiście, jeden kierowca chińskiej ciężarówki odlał nam ze swojego baku 75 litrów i sprzedał za 20% drożej niż w Dushanbe. Przynajmniej przy nas odlewał i jasne było, że paliwo jest czyste. Chińskie ciężarówki mają silniki EURO4, ale tylko 300 koni i jakoś bez tlenu te 90 ton wciągają na przełęcze ponad 4000m n.p.m. 

 

tadzykistan reweda 20

Na targu w Murghab

      Jedno co się nam udało, tu na pokaźnym, brudnym i nieco śmierdzącym od śmieci i straganów z mięsem bazarze, zbudowanym ze starych kontenerów, kupić pełen zestaw warzyw i inne produkty. Miasto w większości wygląda tak samo jak wioski, na przykład Aliczur, ale jest nieco większe. Piaskowe, zakurzone, albo ubłocone, zależnie od pogody, uliczki obudowują bielone, koślawe, małe, parterowe domki z niebieskimi drzwiami i okiennicami. Każda ma obowiązkową satelitkę i czasami solar. Ponadto są koszary wojskowe i siedziby kilku firm kopalnianych lub transportowych. Postanowiliśmy zanocować w pobliżu miasteczka, bo jutro zaczyna się festiwal At Chabysh. Festiwal został wymyślony przez kobietę z Zachodu i odbywa się co roku, w drugi weekend sierpnia. Bazuje na tradycjach pamirskich Kirgizów, czyli ludzi mocno związanymi z końmi. Każdy region wymyśla własne gry i zabawy związane z końmi. Tutaj festiwal zaczął się od krótkich gonitw, w których uczestniczyły pary jeźdźców, dziewczyna i chłopak. Najpierw ustawiono na przeciw siebie kilkoro dziewczyn w tradycyjnych, mocno pstrokatych strojach, powłóczystych sukniach i paru chłopaków w bryczesach. 

      Przypomniał mi się mój ulubiony, carski konkwistador syberyjski - hrabia Nikołaj Murwiow Amurski, który miał wiele, bardzo ciekawych pomysłów, włącznie z budową kolei transsyberyjskiej, ale najciekawszy to zasiedlanie dziewiczej tajgi. Kiedy przysyłano mu kolejne transporty zesłańców politycznych i kryminalnych, a lokalne więzienia i łagry były przepełnione, kazał ustawiać naprzeciw siebie w rzędach, po sto mężczyzn i sto kobiet, w przypadkowej kolejności. Następnie dawał im gubernatorskie ułaskawienie i błogosławieństwo za jednym razem. Potem, takie podstawowe komórki społeczne wysyłał kibitkami w tajgę, by ją kolonizowali, każda, nowa rodzina w inną część zielonego piekła. 

 

tadzykistan reweda 21

Folk festiwal w Murghab

      Na festiwalu At Chabysh, po oficjalnym przeglądzie technicznym koni i zapoznaniu się uczestników, rozpoczęły się przed trybuną gonitwy. Stworzono taki korytarz na 20 metrów szeroki, obstawiony widzami, z których dużą część stanowili biali turyści. Tym korytarzem przegalopowywały pary jeźdźców. Najpierw on gonił ją, a miał za zadanie ją pocałować w pełnym pędzie, a następnie ona goniła jego i miała go stłuc szpicrutą, jeśli on nie wypełnił swego zadania. Czyli tradycyjnie, jak na naszych, wiejskich weselach, wszystko kręci się wokół jednego. 

      Na żwirowym płaskowyżu, przed miastem, zbudowano mini trybunę, parking na mnóstwo samochodów, dwa wychodki, oraz strefę kibica z małą gastronomią i kramami z chińskimi świecidełkami i paciorkami. Od rana w tym kierunku waliły tłumy odświętnie odzianej młodzieży, samochody ze starszyzną, konni jeźdźcy, dostawy prowiantu i odpustowej tandety. A jeszcze wczoraj, kiedy rozpytywaliśmy w miasteczku, niektórzy nic nie wiedzieli o żadnym festiwalu. To ważne wydarzenie dla Murghab i wszystkich okolicznych wiosek, rozsianych po długich dolinach, pośród gór. Okazja by się spotkać, odnowić znajomość, poznać nowych członków rodzin, nawiązać klanowe interesy, wymienić informacje, czy chociażby jest to jedna z niewielu możliwości, aby młodzi mogli poznać przyszłych współmałżonków. Widzieliśmy już kilka podobnych festiwali w rosyjskim Ałtaju, Mongolii, Kirgizji, rosyjskiej Tuwie, a nawet Himalajach. Wszystkie mają podobny program, różniący się jedynie lokalnym obyczajem, wymogami odmiennego klimatu, czy tradycji. Zwykle są śpiewy, zawody mające na celu dać sposobność na zbliżenie między chłopcami i dziewczętami, zapasy (Mongolia), wyścigi, parady, gry zespołowe. Te ostatnie różnią się w zależności od regionu, ale najczęściej chodzi o gromadne ganianie na koniu za truchłem kozła. Jako jeden z nielicznych przejawów kultury azjatyckich ludów koczowniczych, tego rodzaju festiwale interesują białych. Napisano wiele rozpraw naukowych o tym dlaczego Ałtajcy ganiają za kozłem wypełnionym trocinami, a Mongolczycy rozmiłowani są w dziwacznych zapasach, którym bliżej do japońskiego sumo, niż do dyscypliny olimpijskiej. Są całe elaboraty o narastającym przez wieki i ciągle modyfikowanym rytualizmie i celebrze, nazewnictwie i strojach, itp. Dzikie ludy wkładały całą swoją wiedzę o otaczającym ich świecie, przyrodzie, historii w tworzenie takich mityngów. Tam wykuwały się nowe obyczaje, rozbudowywała kultura, przekazywano informacje o tym co dalekie i bliskie. Na takie festiwale dziś przyjeżdżają białasy, a ludziom mieszkającym daleko od szlaków turystycznych, daje to możliwość poznania w bezpośredniej rozmowie, spotkaniu człowieka z innego kręgu kulturalnego, żyjącego zupełnie innymi wartościami. Niestety poznają wybiórczo, tylko wariatów przemierzających świat na rowerach, bogaczy wożących dupska w Unimogach, daczach na kółkach, poszukujących silnych emocji motocyklistów, czasami nawiedzonych miłością do dzikich postrzeleńców, lub tak jak tu w Murghab, uczestników dorocznego Mongol Rally, młodych dyziów z I-phonami w ręku, ludzi z wielkich ośrodków zachodniej cywilizacji, chcących raz w życiu przeżyć męską przygodę, w rodzaju "kac Vegas", nieco dalej od najmodniejszego pubu w Londynie, Paryżu, czy innym Berlinie. 

      Wreszcie, kiedy turysta napstryka już pełną kartę pięknych widoczków gór, to odwiedzenie takiego festiwalu jest powrotem do normalności, do świata ludzi. Z Murghab wyjechaliśmy na północ, w stronę Kirgizji. Do granicy zostało jakieś 150 kilometrów. Ale my mamy jeszcze w planach różne atrakcje. Przez pierwsze 20 kilometrów droga ma całkiem dobry asfalt i leniwie wspina się w górę. Ciągle otaczają nas kolorowe góry, które wyglądają jak czekoladowe, szpiczaste torciki, z bitą śmietaną na czubku. Niektóre polane sokiem z pomarańczy, albo jagód, inne obsiane pokruszonymi pistacjami, albo ociekające rozgniecionymi truskawkami. Zjadłbym coś słodkiego, jak na to wszystko patrzę. 

      Parę kilometrów przed przełęczą Akbaital, droga zaczyna się wspinać kilkoma serpentynami na 4655m n.p.m., czyli 300 metrów wyżej niż górna krawędź płaskowyżu. To najwyższa przełęcz Pamir highway, kultowa dla kolekcjonerów miejsc powszechnie znanych i nie wymagających tłumaczenia, dlaczego się do nich pielgrzymuje. Nie omieszkaliśmy dokleić i naszej naklejki na tablicy opisującej tą przełęcz. Ale nie byłbym sobą, gościem z kompleksami, gdybym nie poczuł się lepszym od gogusiów z Mongol Rally tylko dlatego, że zadaliśmy sobie trud pojechania do Bazar Dara, a po drodze wjechaliśmy na przełęcz o 9 metrów wyższą. 

      Trzydzieści parę kilometrów dalej, jadąc po niezwykle szarpiącej nerwy tarce, skręciliśmy w dolinę rzeki Muzkol i tak znaleźliśmy nocleg nad strumieniem, pośród płaskich, rozległych na całe kilometry, piargowisk. Ponownie otoczyła nas surowa pustka. Wiatr urywał anteny od CB radio, a słońce paliło przez kurtki, chroniące nas przed zimnem. Ze wschodu nacierały deszczowe chmury. Na południu widać było śnieżny szczyt Muzkol 6128m n.p.m., a na północy błękitne jezioro Kara Kol. Janusz przeżywał kryzys spowodowany księżycowym krajobrazem, chujowymi drogami i piątym tygodniem w drodze. A ja jak nigdy, czułem że dom mój tam gdzie moja Toyota. Szkoda, że na tej wysokości nie można tak po słowiańsku, po prostu się napić. Jak wiele spraw by to załatwiło na skróty. 

      Za cztery dni pełnia, pogoda się zaostrza. W nocy wiatr ustał, ale przyszedł mróz, nad ranem było -2st.C. Czekaliśmy, aż słońce wyjdzie zza gór i chociaż trochę ogrzeje to pustkowie. Umówiliśmy się z Ewą i Januszem, że pojedziemy sami szukać geoglifów, a oni niespiesznie wyjadą w kierunku Kirgizji i umówimy się na wspólny nocleg przez SMS. Więc już przed siódmą byliśmy na szlaku, wzdłuż strumienia Kokujbel. Północno-wschodni Pamir jest najbardziej wyludniony. Trudno tu znaleźć jurty pasterzy, a wiosek to już w ogóle nie ma. Dzisiaj, pojechaliśmy ponad 50 kilometrów szlakiem, który łączy off-roadową drogą północny Pamir, ze wschodu na zachód. Jadąc dalej tą drogą można dojechać pod jezioro Sarez i do doliny Bartang, którą zwiedzaliśmy na początku naszego pobytu w Pamirze. 

      Małe gospodarstwo hodowlane zauważyliśmy na samym początku kanionu Kokujbel, potem jeszcze mijaliśmy zniszczone i opuszczone zabudowania dwóch gospodarstw, i to wszystko. To tereny bardzo odległe od cywilizacji, pozbawione słodkiej wody, zieleni tu prawie nie ma. Zbyt często używam skojarzenia 'księżycowy krajobraz' i teraz trudno mi znaleźć porównanie oddające charakter surowej pustki jaka nas otoczyła na kilka godzin. Szeroka kotlina ograniczona pięciotysięcznikami, była tak pozbawiona życia, że nawet much nie było. Ptaki tu nie docierają, bo nie ma zieleni, stada jaków także nie mają co jeść. Na dodatek wiatr zupełnie ustał i zapadła grobowa cisza. Kiedy stałem w słońcu obok Toyoty, podziwiając to dzikie piękno, usłyszałem delikatne burczenie. Byłem przekonany, że na horyzoncie dostrzegę jakiś samochód jadący naszym śladem, ale nic nie zauważyłem. 4 kilometry dalej zatrzymaliśmy się ponownie, tym razem by obejrzeć geoglify i niedaleko drogi zauważyłem strumień szumiący na kamieniach, to był ten dźwięk, który słyszałem wcześniej. To może oddać pełnię ciszy w tym miejscu, tak odległym od hałasu jaki produkuje człowiek. Pamiętam jak na stepie w Mongolii słyszałem hurgot skrzydeł ptaków przelatujących mi nad głową... Cisza i pustka to piękno przez człowieka niedocenione. 

      Bezkresna pustka i samotność w tym krajobrazie niezbyt urodziwych szczytów i piargowisk, dotarła głęboko do mojej świadomości. Paradoksalnie poczułem się tu bezpiecznie jak w domu, przyjaźnie jak w otoczeniu które znam od lat. Może dlatego, że czuję się zwykle obco, osamotniony żyjąc pośród ludzi. Ostatnio zastanawialiśmy się z Iwoną czy moglibyśmy mieszkać 30-50 kilometrów od najbliższej wioski, w dziczy. Tutaj jest cztery godziny jazdy do najbliższej wioski, gdzie nie ma sklepu i siedem godzin jazdy do Murghab, gdzie jest najbliższy sklep. Po drodze nie ma ani jednej wioski. Wydaje mi się, że znam siebie dość dobrze, umiem przewidzieć swoje reakcje, ale nie wiem czy potrafiłbym tu, w tej pustce, zamieszkać. Za to wiem, że na pewno chciałbym spróbować. Chyba już niedługo będę miał szansę czegoś podobnego zakosztować. 

      Wracając do celu naszej, prawie siedmiogodzinnej, wycieczki. Pojechaliśmy szukać geoglifów. Są to takie ułożone z kamieni wzorki na ziemi. Najpierw kopie się rowy, dziury, następnie układa w nich odpowiednie kamienie, warstwami. W zasadzie nie wiadomo czemu to ma służyć, chociaż hipotez naukowych jest bezliku. Te geoglify które znaleźliśmy, pochodzą z okresu VI do II wiek p.n.e. Niedaleko natrafiliśmy jeszcze na rozkopane kurhany. Do kraterów po meteorytach już nie dotarliśmy. Zastanawialiśmy się w drodze powrotnej, czy wielu, oprócz nas, zadawało sobie trud jazdy tak daleko w interior, aby obejrzeć kamienie. Na pewno są tacy, co jadą tym szlakiem do doliny Bartang, a geoglify mają po drodze i być może nawet ich nie zauważają, bo ich się nie spodziewają. Zauważyłem ślady dwóch motocykli i trzech rowerzystów, sprzed góra tygodnia. Cały szlak ma jakieś prawie 300km i tylko w zachodniej połowie są jakieś wioski. To wyzwanie dla rowerzystów. Po to tu przyjeżdżają, a nie po geoglify, czy odczuwanie pustki w sercu. 

      Kiedy wróciliśmy do głównej Pamir highway, puściliśmy się w pogoń za Ewą i Januszem, w stronę Kirgizji. Po drodze ominęliśmy jezioro Kara, które jedynie z poziomu przełęczy Ujbulok 4232m n.p.m. robi pozytywne wrażenie, swoją turkusową wodą i wyspami. Wcześniej zajechaliśmy do wioski Karakul, aby wydać ostatnie somy w sklepiku. Ale to coś co lokalni nazywali sklepem, nie miało dla nas nic do zaoferowania. Wioska, już z perspektywy drogi, wyglądała na wymarłą. Nie będę opisywał jak wygląda, podpowiem jedynie pewne porównanie. Jeśli wyobrazić sobie osadę ludzką, którą zbudowali ci, którzy przetrwali wojnę atomową i budowali poskręcanymi przez chorobę popromienną rękami, z tego co pozostało po fali uderzeniowej, budowali na chwilę, aby schronić się przed palącym słońcem i opadem radioaktywnym nawiewanym przez wiatr, by tylko jako tako doczekać śmierci, to właśnie tak wygląda wioska Karakul w Tadżykistanie, a surowość Pamiru doskonale dodaje jej wiarygodności. Kiedy wjechaliśmy między lepianki, poczułem się zaskoczony, kiedy zza rogu wyszła dziewczyna w kolorowej kurtce, pchając przed sobą wózek z dzieckiem. Gdyby wypełzł wrak człowieka w podartych szmatach, pokryty wrzodami, nie byłbym zaskoczony. A jednak wioska Karakul żyje w naszym świecie, ma jednostkę wojskową na podgrodziu, szkołę, studnię i... coś w kształcie sklepu. Polecam ją uwadze hollywoodzkim poszukiwaczom planów filmowych. 

 

tadzykistan reweda 22

Z Murghab do Kirgizji

      Przejście graniczne, po tadżyckiej stronie, też nas nie zaskoczyło. Gdyby padał deszcz, tonęlibyśmy do pół łydki w błocie, a Toyota mieliła by w nim kołami. Liche baraki, obdarte budynki, bałagan i degradacja. Gdyby nie robotnicy budowlani, nie wiedzielibyśmy gdzie szukać celników. Ale odprawili nas ekspresem. Aby dojechać do budynków przejścia kirgiskiego, trzeba zjechać z przełęczy Kyzylart 4336m n.p.m. 20 kilometrów w dół, po czymś co drogą trudno nazwać. A jednak walą nią corocznie tłumy podróżników. Od paru lat podróżowanie rowerem stało się bardzo popularne. Tak jak kiedyś widywaliśmy trzech, czterech rowerzystów w trakcie całej podróży, tak teraz mijamy średnio trzech dziennie. Są szlaki bardzo popularne, które należą do rowerowego kanonu podróżniczego, trasa Pamir highway do nich się zalicza. 

Patrzę na zdjęcia... Na prawdę tam byłem. 

 

Tekst i zdjęcia: Mariusz Rewedawww.kilometr.com

 

 

 Film z wyprawy do obejrzenia na vimeo.com

video

 

 

GALERIA ZDJĘC

{eventgallery event='tadzykistan_reweda' attr=images mode=lightbox max_images=100 thumb_width=170 offset=1 }

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Tue, 10 Apr 2018 07:12:00 +0200
Hiluxem przez Indie do Birmy https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/737-hiluxem-przez-indie-do-birmy https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/737-hiluxem-przez-indie-do-birmy

 

Tekst i zdjecia: Wojtek i Wiola wojtektravel.pl

 

Już półtora miesiąca jesteśmy w podroży, w tym czasie pokonaliśmy dystans 14tys. km. Jutro mamy kolejne 400km do pokonania przez Indie i już dziś z przerażeniem myślę o problemach, jakie napotkamy na trasie. Wiecie zapewne,e że jako kierowca przejechałem sporo świata, ale uwierzcie mi, że chętnie chciałbym się już teleportować na granicę z Birmą (1600km), gdyż jazda po tym kraju, jest niezwykle stresująca, nie daje chwili wytchnienia dla jakiegokolwiek ze zmysłów, które należy uruchomić, aby w miarę bezpiecznie przemieszczać się do przodu. Po 8h „jazdy”, człowiek dosłownie „pada na twarz” ze zmęczenia.

p3680508

 

Varanasi > Chandauli > Arrah > Patna – 240km

Już o ósmej jesteśmy na trasie. Mamy do pokonania tylko 240km, z czego pierwsze siedemdziesiąt, to fragment autostrady prowadzącej z Delhi do Kalkuty. W mieście przekraczamy rzekę Ganges i wyjeżdżamy na wschodnie rogatki miasta, gdzie mijamy bramę fortu „Ramnagar Fort”, którego nie zwiedzamy, gdyż jakoś mamy przesyt fortów, a o tym piszą… podupadający. Ale wróćmy do drogi… jakież było nasze zdziwienie, kiedy z ekspresowej drogi… została tylko jej nazwa „India Expressway”. Indie to siódma gospodarka świata i trzecia Azji, a główna trasa tego kraju wygląda jak „droga widmo”, jeździmy poboczami, jakimiś dziwnymi objazdami, tylko czasem oznakowanymi, a wokół i zewsząd naciera na nas chmara zdezelowanych ciężarówek z napisem „Tata” na masce. Koszmar, pokonanie tego króciutkiego, odcinka zajęło nam ponad dwie godziny, a najbardziej ulubionym słowem tej rozgrzebanologii było… diversion. Tak na marginesie, to na tych rozbabranych inwestycjach, nie widzieliśmy nikogo, kto prowadziłby prace, jakby inwestor zaczął i porzucił roboty, albo może odłożył ad acta. Po zjeździe z głównego szlaku, wyobrażaliśmy sobie poprawę, że po prostu uwolnimy się już od problemów z jazdą, a tu wpadliśmy jakby z „deszczu pod rynnę”.

 

18 02 20 patna map

 

Droga ponownie zapomniana przez skorumpowane państwo indyjskie. Pamiętamy takie obrazki z Afryki, kiedy asfalt częściowo znikał z nawierzchni, a do tego pojawiały się dziury i w takim przypadku nikt nie bierze się za naprawę, gdyż w dokumentacji jest wyraźnie zapisane, że droga została wyasfaltowana, więc po co ją powtórnie asfaltować, rozdział zamknięty. Coś takiego jak służby drogowe, ani tam, ani tu nie funkcjonują. Na odcinku 120km do Arrah, droga wygląda podobnie jak syberyjska „Federalka” w 2001r, kiedy pokonywałem ją pierwszy raz na motocyklu. Wierzcie mi, że lepiej jest jechać szutrówką, nawet bezdrożami, niż połamanym asfaltem, gdzie „jamy” sięgają 1m głębokości i… mieści się w nich cały samochód. Do tego w tym całym bałaganie, motorki, tuk-tuki, riksze, piesi, zwierzęta i oczywiście wszelakie pojazdy marki Tata i Mahindra… i nie zapominajmy o tych co jadą pod prąd. Od Arrah nie było lepiej, gdyż przestrzeń do Patna, to jeden ciąg wiosek, do tego musieliśmy pokonać rozległą rzekę Son, dopływ Gangesu, jakimś dziwnym żelaznym mostem, tak więc summa summarum, pokonanie dzisiejszego dystansu, zajęło nam prawie osiem godzin, z krótką przerwą na dwa „sikanda”. Co po drodze?… trasa bez krajobrazów, płasko, monotonnie, tereny rolnicze, tylko kwitnący rzepak dodaje kolorytu, poza tym to jeden wielki permanentny kurz i smród, gdyż jedziemy przez rozległą przestrzeń ludzkiej działalności… pobojowisko. Jego codzienny widok, z czasem przytłacza. Dzisiaj mamy ostatni nocleg z naszego delhijskiego bookingu, całkiem przyzwoity pokój w hotelu „Citi Inn”, z tarasem na który nie da się wyjść i widokiem na mur. Kolejny problem to parking… zastanawiamy się… czego można nie zrozumieć w prostym tłumaczeniu, że nie zależy nam na eleganckim pokoju, że jest on punktem zupełnie drugorzędnym, a zależy nam na zamkniętym parkingu, bo przecież auto jest priorytetem w podróży… jeśli coś pójdzie nie tak, nasza wyprawa się kończy. Prosty przykład… już pierwszego dnia w Indiach, ktoś wyłamał nam klapkę od zaworu gazu.

Czymże są kasty?… równi… równiejsi i „niedotykalni”…

Kasty to poniekąd skrót myślowy, który pielęgnuje Zachód, nazwa ta pojawiła się po raz pierwszy w 1510r., kiedy Portugalczycy zajęli Goa. Słowo casta w języku portugalskim znaczy „niewinny, czysty, skromny”, a zastosowano go wyłącznie w odniesieniu do Braminów. Portugalczycy nie zadali sobie trudu, by starannie opisać zastaną rzeczywistość, której w ogóle nie mieli zamiaru ani poznać, ani zrozumieć, a którą – jako chrześcijanie – po prostu gardzili. Słowo casta nabrało znaczenia pogardliwego… „czyścioch” i było używane jako obelga. W tamtych czasach w Europie nie zażywano w ogóle kąpieli, nie używano mydła i nie myto się całymi tygodniami, wobec czego dziwactwem był na wpół nagi bramin, kąpiący się, o zgrozo, codziennie. Staroindyjską definicją klasy społecznej, czy też stanu są warny, to one determinowały miejsce jednostki w indyjskim systemie społecznym, kasty to tylko podgrupy, którym niesłusznie nadaje się nadrzędne znaczenie. Dawno temu były cztery warny, grupujące dane zawody i tego się trzymano, kasty określały tylko pochodzenie, czyli konkretny klan, czy terytorium z którego dana grupa się wywodziła. Obecnie kast i podkast jest około 3 tysięcy, które biorą się nawet od nazwiska rodziny, a już nie tylko wykonywanego zawodu. I tak… pierwsza warna to Bramini, duchowieństwo, święci mężowie, druga to Kszatrijowie, wojownicy, rycerze, monarchowie, urzędnicy, trzecia to Wajśjowie, kupcy, rzemieślnicy, chłopi, czwarta to Śudrowie, służący. Ale jest jeszcze piąta grupa, wypchnięta poza nawias społeczeństwa… Dalitowie, czyli „niedotykalni”. Żyjący na uboczu populacji, są od „brudnej roboty”, nie dostając nic w zamian, nawet szacunku. Czym się zajmują?… ano, odbieraniem życia istotom żywym (dawno temu kaci- egzekucje, dziś rybacy, rzeźnicy), kontaktem z odchodami, czyszczeniem rynsztoków, usuwaniem padniętych krów, kontaktem z ciałami zmarłych (noszenie, palenie). Dalitowie po śmierci nie mogą być skremowani, ani nawet przekraczać progu świątyni za życia. „Niedotykalnych” się unika, znieważa, nie dopuszcza do domów wyższych kast, zmusza do jedzenia i picia z osobnych naczyń w miejscach publicznych. Kim jest „niedotykalny”?… najkrótsza odpowiedź brzmi… nikim. Pozbawiony wszelkich praw i zwykłej ludzkiej godności żyje, pracuje i umiera w niespotykanych dziś w cywilizowanym świecie warunkach. Na naznaczonej tym piętnem osobie, można bezkarnie popełnić nawet największą zbrodnię, toteż padają ofiarą gwałtów, podpaleń i linczów. Wobec systemu wierzeń, który stworzył „niedotykalnych”, współczesne prawo jest bezsilne, a ich nieludzkie traktowanie sankcjonuje nawet hinduska religia. Indie to kraj i zdumiewających paradoksów i niewiarygodnych kontrastów Pod wirem codziennego życia, kryje się ciągłość zwyczajów, zachowań, stanowiących trudną do uchwycenia kwintesencję „indyjskości”. Pełne przepychu, zabytkowe rezydencje dawnych i obecnych możnowładców, sąsiadują z armiami żebraków. Wielowiekowa kultura, jedna z najstarszych na świecie, kontrastuje z nieludzkimi obyczajami, których przykładem jest fenomen i stosunek do tzw. „niedotykalnych”. I niech nikt nawet nie próbuje powoływać się na konstytucję z 1950 roku, która oficjalnie zniosła dyskryminowanie „niedotykalnych” oraz publiczne przywileje wyższych kast… to tylko teoretyczne równouprawnienie, taki szlachetny wizerunek dla świata… w praktyce Hindusi nadal trzymają się zamierzchłego podziału społeczeństwa. Co to za kraj… w którym ponad 160 milionów ludzi jest nikim, zwykłym śmieciem… a krowy są święte?… Co to jest?… hinduskie wydanie apartheidu?… stan umysłu?… rasizm w imię religii?… wygodna hipokryzja?… czy po prostu ukryte niewolnictwo?…

 

p3680515

 


Patna > Muzaffarpur > Darbhanga > Araria > Purna > Kishanganj - 450km

Po wczorajszych doświadczeniach z przejazdem po indyjskich drogach, dokonałem wywiadu na temat trasy, którą powinniśmy się przemieścić z Patna do Kishanganj. Okazało się, że ta z GPS-a i ta z Google-map, nie uwzględnia miejscowej rzeczywistości. Sympatyczny Hindus, mieszkaniec hotelu, polecił nam trasę o 70km dłuższą, ale z gwarancją szybkiego i mało uciążliwego przejazdu. Rezygnujemy z hotelowego śniadania (od 8.00) i już o 7.30 jesteśmy na trasie i próbujemy wydostać się z tej ogromnej, miejskiej aglomeracji, jaką jest rozległe miasto Patna (1,5 mln mieszkańców), stolica stanu Bihar, położona nad Gangesem.

 

18 02 21 kishanganj map

 

Na wschodnim krańcu miasta, znajduje się stary most, którym usiłujemy się przeprawić na drugą stronę pokaźnej rzeki. Dotarcie do tego miejsca, w bezładzie ulicznych korków, zajęło nam 1,5h, pokonaliśmy tylko 20km z 450, które mamy do przejechania dzisiejszego dnia. Most o długości 7km, ma czynny tylko jeden pas ruchu, tak więc pokonujemy jego długość w tempie pieszego. Dalej nie jest lepiej, aż do Muzaffarpur, brniemy poprzez totalny chaos drogowy, z elementami notorycznej jazdy pod prąd i po trzech godzinach, nawinęliśmy na licznik raptem 80km. Miejscowi kierowcy wyraźnie mają uszkodzoną „centralę”, gdyż tylko człowiek z pokaźnym deficytem intelektu, może wyczyniać tak absurdalne posunięcia w ruchu drogowym. Podajmy tylko jeden przykład ww zachowania… dojeżdżamy do przejazdu kolejowego z zamkniętymi rampami, ustawiamy się jako kolejny pojazd w oczekiwaniu na przejazd pociągu. Następne pojazdy całą szerokością drogi dojeżdżają do ramp, a motocykle, tuk-tuki i riksze, wykorzystują każdą przestrzeń, aby być jak najbliżej szlabanu. Pociąg przejechał, rampy zostały podniesione i zaczyna się bój, po obu stronach przejazdu, nacierają na siebie wszelkie pojazdy i nikt nie zamierza ustąpić miejsca ani na centymetr. Jak myślicie co się wtedy dzieje? To prawdziwa walka z użyciem całej gamy dźwięków, aby przepchać się do przodu, a korek ani drgnie, stoimy i obserwujemy to żałosne szamotanie się, gdzie podziała się choćby odrobina myślenia?… przewidywania zdarzeń?… eh… organizacja czegokolwiek w tym państwie, opiera się o właśnie taki przykład postępowania… totalny bajzel! Jest jeszcze coś, co się powtarza, zalegający przy drogach samochodowy złom, powrastał w pobocza, zakwitł i się zakurzył.

 

p3680523

 

Wreszcie na rogatkach Muzaffarpur dotarliśmy do trasy „National Highway Authority Of India” NH57, będącej częścią korytarza, łączącego wschód z zachodem Indii. Tu sytuacja mocno się zmieniła i nawet momentami, możemy się rozpędzić do stówki. Kilometry tak zaczęły ubywać, jak nigdy dotąd w Indiach.

Wreszcie był czas na rozejrzenie się wokół… i co widzimy? Zielone monotonne równiny, dobrze zagospodarowane rolniczo, najpierw dominował rzepak, później kukurydza i ryż. Skromne gospodarstwa miejscowej ludności, jakby wyjęte z afrykańskich klimatów. I wreszcie zmiany w rękodzielnictwie… miejscowe kobiety suszą krowie kupy wymieszane ze słomą na patykach, a nie jak dotąd w postaci placków… to takie turbodoładowane w piecu. Na owych kupach na patykach, najczęściej suszy się pranie. Po 9h jazdy, docieramy do Kishanganj, gdzie przez booking.com zarezerwowaliśmy następny nocleg (2240rupii, to 130zł) „Daftari Palace Hotel” , nazywa się pałac, jak wiele budynków w tym kraju, ale mieszkamy w sklepie meblowym (jego górne piętro to hotel), to takie nasze trzy gwiazdki za które w Polsce trzeba by zapłacić 150-200zł (klima, śniadanie w cenie). Mamy wieści od naszego agenta z Birmy p. Zawa, że już od 25 lutego, będą na granicy załatwiać wszystkie zezwolenia na wjazd naszego pojazdu na teren tego kraju i czekają, aby nas powitać 27.02 rano, na przejściu drogowym – Moreh (Indie) > Tamu (Birma).

 

p3680544

p3680540

 

 Kishanganj > Siliguri > Tindharia > Siliguri > Jaipalguri > Alipur Duar – 300km

Ponieważ do następnej bazy, którą zaplanowaliśmy w Alipur Duar mamy jedynie 230km, toteż podczas dzisiejszego dnia, zaplanowaliśmy zboczenie z trasy w miejscowości Siliguri, na północ w stronę Darjeeling. Miasto jest znanym uzdrowiskiem klimatycznym, ośrodkiem turystycznym i punktem wyjścia dla wypraw himalaistycznych na trzecią górę świata, Kanchenjunga (Kanczendzonga) 8586m n.p.m. Słynie też w świecie z uprawy i przetwórstwa herbaty (herbata Darjeeling). Największą atrakcją poza buddyjskimi klasztorami, hinduskimi świątyniami i pozostałym kolonialnym splendorem… jest wąskotorowa linia kolejowa łącząca je z miastem Siliguri. Himalajska Kolej Dardżylińska „ Darjeeling Himalayan Railway” od roku 1999 znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. W czasach panowania Brytyjczyków, ze względu na warunki klimatyczne w mieście, powstawały tu ich rezydencje letnie, gdyż uciekali od upału w innych regionach Indii. Miasto Darjeeling znane jest też dzięki Matce Teresie z Kalkuty, która 10 września 1946r. podróżując z Kalkuty do klasztoru w Darjeeling na coroczne rekolekcje, usłyszała swe powołanie… wezwanie, by opuścić klasztor i założyć nowe zgromadzenie, oddane pomocy najbiedniejszym z biednych.

 

p3680554

18 02 22 alipurduar map 1

 

Z racji ograniczonego czasu, szczególnie interesuje nas wąskotorowa kolejka i wszystko co wokół niej. Po zjeździe z głównej trasy w kierunku Darjeeling, od razu jedziemy wzdłuż jej torów. Typowa ciasna zabudowa, upstrzona niezliczoną ilością kramików. Jakież mamy szczęście, że dosłownie po kilometrze jazdy, mamy pierwsze spotkanie z regularnie kursującym na tej trasie wąskotorowym parowozem. Tory wiodą dosłownie między domami, wagony niemal szurają o stragany i fasady budynków. Stacja ulokowana jest precyzyjnie pomiędzy straganami, co dodatkowo wzbogaca atrakcyjność scenerii. Parowozy są nieco zmodyfikowane i choć w węglarce widzimy węgiel, to tak naprawdę palenisko pod kotłem jest opalane olejem napędowym, a kocioł dodatkowo opleciony jest dużym zbiornikiem, opończą z wodą. Efektowny sztafaż, niczym do filmu, straganiarze oferują swe towary, mając parowóz tuż za plecami, wszystko tworzy specyficzną symbiozę. Robimy mnóstwo fotek i jedziemy dalej w górę.

 

p3680567

 

Za stacją kolejową Sukna, droga pustoszeje, staje się coraz węższa i zaczynają się strome i kręte podjazdy, gdzie tory co rusz przechodzą z jednej strony, na drugą stronę drogi. Ich rozpiętość wynosi jedynie 2 stopy (610 mm), a system pokonywania tak stromych wzniesień polega na technologii zygzakowatej i pętlach, dokładnie na takiej samej, jak kolej w Cuzco pod Machu Picchu w Peru. Zbudowana przez Anglików w latach 1879-1881r. ma około 88 km (55 mil) długości, gdzie ulokowano 6 zygzaków i 5 pętli, startuje z poziomu 100 m w New Jalpaiguri na około 2200 m n.p.m w Darjeeling. Siliguri, położone u podnóża Himalajów, było połączone z Kalkutą od 1878 roku normalną linią kolejową. Pomiędzy Siliguri i Darjeeling, transport odbywał się wozami konnymi, tzw. drogą wozową, obecną drogą „Hill Cart Road”, po której jedziemy. Franklin Prestage, agent Eastern Bengal Railway Company, zwrócił się do rządu z propozycją budowy tramwaju parowego z Siliguri do Darjeeling. Sir Ashley Eden, porucznik gubernator Bengalu, utworzył komitet oceniający wykonalność projektu. Wniosek został przyjęty w 1879 r. z pozytywnym skutkiem, a budowa rozpoczęła się w tym samym roku. Jedną z głównych trudności stojących przed budowniczymi były bardzo strome podjazdy pociągu w górę. Tam gdzie nie pozwalały warunki terenowe na wybudowanie pętli, zmontowano tzw. zygzaki, pociąg cofa się, a następnie przesuwa się do przodu, wspinając się po zboczu. Patrząc na obecne indyjskie inwestycje, to wręcz wydaje się nieprawdopodobne, że w tamtych czasach było to możliwe. Za sprawą charakterystycznego wyglądu, do pociągu przylgnęła nazwa „Toy Train” („Pociąg-Zabawka”) i takim mianem najczęściej się go określa. Tak więc, jeśli przybywający zechce pojechać „zabawką” do stolicy herbaty… to w nagrodę dostanie widok na Kanczendzongę.

 

p3680589

 

Wspinamy się w górę, droga bardzo wąska, są też miejsca, gdzie jedziemy torowiskiem. Niektóre odcinki drogi są otoczone budynkami, więc linia kolejowa często przypomina bardziej miejskie tory tramwajowe, niż linię kolejową. Aby ostrzec mieszkańców i kierowców samochodów o zbliżającym się pociągu, lokomotywy wyposażone są w bardzo głośne klaksony, które zagłuszają nawet klaksony indyjskich ciężarówek i autobusów, a jadąc gwiżdżą prawie bez przerwy. Na trasie napotykamy skład ciągniony przez lokomotywę spalinową.

 

p3680631

 

Podróżując relaksowo, po 2h i pokonaniu 30km, dotarliśmy do pierwszej większej miejscowości na trasie, Tindharia. Do Darjeeling, jest jeszcze 60km, czekamy na przyjazd pociągu, robimy krótką sesję zdjęciową z miasta i ze stacji, na którą dotarł mijany wcześniej pociąg. Mamy też okazję porozmawiać z jedynym turystą, gdzie dowiadujemy się, że podróż na całej trasie z Siliguri do Darjeeling, zajmuje siedem godzin. Do Darjeeling droga zawiła i czasochłonna, a wypadałoby tam zostać choćby jeden dzień. Ponieważ czas zaczyna nas mocno pospieszać, bierzemy się w drogę powrotną, Co zauważyliśmy na trasie?… ano wjechaliśmy jakby w inny świat, niby Indie, a nie Indie, inna fizjonomia mieszkających tu ludzi, bardziej przypominają Chińczyków. Brak śmieci i te wspaniałe krajobrazy, choć nieco przytłumione mgłą.

 

p3680753

 

Droga powrotna do Siliguri, zajęła nam niecałe półtorej godziny, nasz GPS pokazuje najszybszą trasę do dzisiejszego celu, to zaledwie 150km. I właśnie ta najszybsza wersja, stała się gehenną dzisiejszego dnia. Przejazd zajął nam prawie 5h, zatłoczona dezorganizacja, do tego 40km szutrówki w pyle i niechlujstwie drogowym. Wyczerpani okolicznościami, dotarliśmy do miejscowości Alipur Duar, gdzie wcześniej przez booking.com zarezerwowaliśmy miejsce noclegowe w „Resort Jayanti Hills Jungle Camp”. Już po zmroku usiłujemy znaleźć lokum, ale w warunkach indyjskich, nie jest to takie proste. Mimo, że mamy namiary, informacja jest nieprecyzyjna, a miejscowi kierują nas coraz to w różne strony. Po półgodzinnym błądzeniu, wreszcie z pomocą zorientowanego mężczyzny, dotarliśmy do celu, a tam… totalna pustka, obsługi brak, wszystko pozamykane. Szczęśliwym trafem, ów miejscowy zna właściciela i po pół godzinie dopracowujemy szczegóły naszego pobytu na campie. Płacimy 700rupii, mamy miejsce kempingowe z dostępem do łazienki w bungalowie, a rano przyrządzą nam śniadanie. Po raz drugi w Indiach, korzystamy z własnej bazy noclegowej „Toyota Inn”, gdzie czujemy się najlepiej. Ale to nie jest takie proste, ludzie i tak będą stali przy aucie i głośno mówili miejsce w miejsce, charkali, pluli i chodzili wokół auta. I dopóki nie padnie jasny przekaz… idźcie sobie stąd… chcemy mieć spokój… nie odejdą. Indie nie pozwalają na inne rozwiązania, gdzie byśmy nie stanęli, jest jak w Etiopii, mamy dziesiątki gapiów, brak intymności i nachalne żebractwo. Kempingowania na dziko w ogóle nie bierzemy w tym kraju pod uwagę, tylko raz zatrzymaliśmy się, by przyrządzić coś do zjedzenia… przyszła cała wioska… stali, patrzyli, bez nawiązywania kontaktu.

W tym miejscu, spróbuję podsumować przejazd przez Indie:

 

Ludzie: 

niesympatyczni, krętacze, oszuści, nigdy nie powiedzą prawdy, albo do końca ją ukrywają. Pozbawieni wyobraźni, a logiczne myślenie, to coś nazbyt abstrakcyjnego. Krowa jest na pozycji ponad człowiekiem, oczywiście tym z niskich kast. Miałem z tą nacją wcześniej do czynienia na Karaibach i w USA, wtedy myślałem, że to jakiś precedens, teraz poukładało się to wszystko w logiczną całość. Kultura osobista poniżej krytyki, plucie, charkanie i wydawanie innych tzw. niekulturalnych dźwięków to norma, a widok jamy ustnej u mężczyzn żujących tytoń, budzi odrazę i obrzydzenie. Wywożę jak najgorsze wspomnienia z kontaktów z tym społeczeństwem. W Pakistanie niby też Hindusi, ale to kompletnie inni ludzie.

Stan państwa: 

wszechobecna korupcja i wszystko to, co z tego faktu wynika oraz pracy umysłów pojedynczych jednostek, o czym napisałem powyżej. Prawie nic tu nie jest skończone, żadna inwestycja nie wygląda na kontrolowaną w trakcie jej trwania, nie działają służby publiczne, ludzie żyją na totalnym śmietniku, w syfie, smrodzie i kompletnym bezładzie, a zatrucie środowiska, to już same wyżyny ludzkich możliwości. Najgorsze jest jednak to iż nie posiadają świadomości, że ten ich świat, który stworzyli wokół siebie, tak właśnie wygląda – jest to potworne, przygnębiające i smutne. W miastach nie działają służby komunalne, na trasie nie widzieliśmy ani jednej śmieciarki, o zamiatarkach nawet nie wspominam, pewnie nawet nie wiedzą, co to za maszyna i do czego służy. Zapewne jedyną rolą państwa jest ściąganie podatków, a ono poprzez skorumpowanych urzędników, nie kontroluje niczego, co dotyczy przeciętnych obywateli, wszystko puszczone jest samopas i tak to odbieram, przejeżdżając przez jego terytorium. Los najbiedniejszych, tych żyjących na ulicy i żebrzących, nigdy się tu nie zmieni, gdyż ci „Niedotylalni” są właściwie poza prawem, a system społeczny który stworzono w Indiach, nie przewiduje takich działań, jak pomoc i rozwiązywanie problemów biedoty i bezdomnych, oni po prostu tu byli, są i będą, to ich obecna inkarnacja.

Drogi: 

właściwie nigdy nie jesteś pewien, co cię na nich spotka. Kontynuując temat, wszystko jest u źródła, czyli w stanie państwa, jeśli ono nie kontroluje drogowych inwestycji, to trudno się spodziewać, że w tym temacie będzie lepiej. Takiej ilości zmarnotrawionych pieniędzy, jeszcze nigdzie na świecie nie widziałem, setki kilometrów tras, na których rozpoczęte zostały prace drogowe, a teraz porastają je już drzewa, kogo stać na taką niegospodarność? Tylko ten kraj! Nikt nie kontroluje bieżącego stanu dróg, jak można dopuścić, aby główne trasy Indii, były niemalże nieprzejezdne. Jeszcze można by tak pisać w nieskończoność o mankamentach drogowych tego państwa, coś okropnego.

Kierowcy: 

są odzwierciedleniem mieszkających tu ludzi, ponownie użyję zwrotu – totalnie pozbawieni wyobraźni, najpierw coś robią, a po upływie jakiegoś czasu, zaczynają kombinować. Każda przeszkoda drogowa powoduje, że wszyscy z każdej strony prą do przodu na całej szerokości drogi, a korki przybierają kilometrowe odległości. Co dzieje się dalej? Totalnie zablokowani i w kompletnym rozgardiaszu, pojedynczo miksują się, każdy chce być pierwszy, każdy chce być szybszy, nie ma żadnej życzliwości, braki w myśleniu skutkują niepotrzebnie straconym czasem. Wg mnie, najgorszy kraj na świecie, pod względem przemieszczania się po jego terytorium, oczywiście mówię to na podstawie moich subiektywnych odczuć.

Zabytki: 

wiele i to najwspanialszych, ale prawie wszystkie, z małymi wyjątkami, zaniedbane i niedofinansowane. My, turyści z zewnątrz, biali, płacimy dużo większe pieniądze za wstępy niż „lokalesi” (my przeważnie 500 rupii, oni 30 rupii), ja mówię na to rasizm. Dlaczego prezentuje mi się brudne i nie działające fontanny, wyschnięte krzaki, a w większości brak troski – jak we wszystkich przypadkach działania państwa. A tak logicznie stan rzeczy ujmując: po co inwestować? Przecież turyści i tak przyjadą i zapłacą, a po drogach da się jakoś przejechać.

Jedzenie:

pomni wszelakich przekazów naszych znajomych podróżników i ostrzeżeń z różnych przewodników, pomimo iż turystykę kulinarną uwielbiamy i nie boimy się nowych wyzwań w tym temacie, tu w Indiach nasze miejscowe menu, sprowadziło się jedynie do hotelowych śniadań, bardzo monotonnych, gdyż zawsze był to omlet z warzywami i tosty. Zapytacie dlaczego? Podstawowym powodem, był widok miejsc i warunków, tak przy trasach, jak i w miastach wokół bazarów, jak przygotowywane są posiłki, w jakich warunkach zmywa się naczynia i w jakich konsumuje się jedzenie. Jeśli ktoś chce, to proszę bardzo, nikomu nie można zabronić zjeść obiadu na śmietniku w atmosferze palonych śmieci i plastikowych opakowań, patrzyć jak pani myje talerze w jakiejś bali z brudną wodą i przeciera je później ścierką o różnych odcieniach szarości. Przez całe 19 dni, zadowalaliśmy się wyrobami „Krakusa” (mięsne konserwy, kabanosy), „Grala” (wspaniałe przetwory rybne), „Knorra” (zupy) i daniami liofilizowanymi firmy „Lyo Food” (smaczne porcje obiadowe, bez konserwantów). Do tego, na przydrożnych targowiskach, kupowaliśmy jajka, warzywa i owoce, nic poza tym. Może było mniej egzotycznie smakowo, ale bezpiecznie, gdyż nie zaliczyliśmy żadnej wpadki zatrucia pokarmowego, a jak na razie, nie znam nikogo, kto był w Indiach, jadł miejscowe pożywienie i mu się taka udręka nie przytrafiła.

Ogólnie:

jeszcze nigdy nie było tak, no może poza Nigerią, bym chciał, aby mój pobyt w tym kraju, jak najszybciej dobiegł końca. Kładąc się spać, myślami byłem na drodze i chłonąłem beznadzieję mnie otaczającą, mój umysł nie godził się i buntował, na wszystko to co każdego dnia obserwowałem – widocznie nie akceptuje tak zorganizowanego świata, a będąc wrażliwym człowiekiem, trudno przyjąć mi rzeczywistość jaka tu panuje, a to powoduje pewien stan depresji, w której każdego dnia się tutaj przebywa. Wyobraźmy sobie chlew, a w nim jeden boks, śliczny i wykafelkowany, nawet ci z najwyższych kast, muszą czasem z niego wyjść na zewnątrz i upaprać się, bo przecież wciąż mieszkają w chlewie. Patrząc oczami człowieka drogi, tak to widzę, pewnikiem jest iż spostrzeżenia osób jadących na wycieczkę z biura podróży w wersji „All Inclusive”, będą odległe od moich, zgadzam się i akceptuję takowe opinie, ale ww są moje i nie zamierzam ich zmieniać, jak i nie mam zamiaru powracać do tego kraju, gdzie człowiekiem gardzi człowiek.

Po wszystkich tych wywodach, wypadałoby jakoś zachęcić do odwiedzenia Indii, ale jak to zrobić? Powiem tyle, zdecydowanie należy tu przyjechać, bo istnieje taki kraj jak Indie, a jeśli ktoś chce poznawać świat, wypadałoby tu zawitać i nieco pobyć, aby wyrobić sobie własną opinię.

 

Ciag dalszy wyprawy po bardziej juz przyjaznej Birmie na stronie: www.wojtektravel.pl

 

 azja 2018 trasa

 

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Fri, 09 Mar 2018 20:35:40 +0100
Chiny z Wojtkiem i Wiolą https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/678-podroz-do-chin-toyota-hilux https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/678-podroz-do-chin-toyota-hilux

Tekst i zdjcia: Wojtek i Wiola, www.wojtektravel.pl

Dzisiaj uzmysłowiłem sobie iż na przestrzeni ostatnich 25lat jestem już po raz 44 w Chinach. Czym mnie dzisiaj one zaskoczą, poprzez tak długi przejazd północnymi terenami, aż po Morze Żółte? Poprzednie, biznesowe pobyty w południowych rejonach od Szanghaju po Hongkong, tylko w małym zakresie dawały szansę na zwiedzanie i poznawanie tego ogromnego kraju. Zaledwie jeden, czasem dwa dni z moich dwutygodniowych pobytów przeznaczałem na ten cel. Co prawda w 2005r. stałem po wyjeździe z Rosji na wysokości Czity, pomiędzy Zabajkalskiem, a Manzhouli, na chińskiej granicy motocyklem, objeżdżając wokół świat, jednak właśnie z powodu braku przewodnika, a w tamtych czasach policyjnego konwoju, nie zostałem wpuszczony wraz z pojazdem do Chin i sprawa dotarcia tą drogą do Władywostoku upadła. Wcześniej i później wielokrotnie przemieszczałem się różnymi pojazdami po tym kraju, jednak tylko jako pasażer wożony przez chińskich agentów i kierowców, teraz sam muszę podjąć „walkę” ze specyfiką tutejszego ruchu drogowego. Myślę, że te nabyte doświadczenia i obserwacje pomogą mi i nam w technice poruszania się po tym kraju. Co do specyfiki bytu tych ludzi, zwyczajów i kulinariów mam większe doświadczenia, które z pewnością również się przydadzą. Nie zaskoczy mnie wszechobecny bród, smród i kultura osobista polegająca na bekaniu, charkaniu, spluwaniu na chodnik, braku dbałości o higienę jamy ustnej oraz namiętne palenie papierosów i porzucanie ich w dowolnym miejscu. Te wszystkie zjawiska, już pierwszego dnia dały o sobie znak w kontaktach z miejscowymi Chińczykami.

eurazja mapa

Szybki dojazd do posterunku granicznego. Pas graniczny zabezpieczony jak za czasów NRD i RFN. Po Kirgiskiej stronie, szybko i sprawnie jesteśmy w pół godziny odprawieni. Nie spodziewaliśmy się takiego obrotu sprawy, więc do umówionego czasu, czyli do11.00 musimy poczekać na naszych przewodników przed bramą graniczną z Chinami. Z małym opóźnieniem docierają i przejmują całą odprawę nas i naszych pojazdów. Po krótkich procedurach na samej granicy, jedziemy następne 130km do faktycznego punktu odpraw granicznych, które mieści się u zbiegu drogi S212, którą jedziemy, a główną trasą S309. Przejazd zajął sporo czasu, gdyż droga biegnąca najpierw wzdłuż rzeki Tu’er Gate River, a później Qiake Make River, jest w totalnej rozsypce, zniszczona przez powodzie. Tu spotykamy się z głównym agentem, który podjął temat przewodnictwa i firmowania turystycznego przejazdu dla całej naszej grupy. Przyleciał z Urumqi, gdzie mieści się siedziba jego turystycznej firmy i będzie naszym przewodnikiem na części trasy, później zastąpi go jego brat.

  img 0108

Ale wróćmy do samego posterunku… cały zawinięty w koncentrinę (zasieki ostrzowe)… najpierw wydano kilka sprzecznych komend, potem odebrano nam trochę żywności i już byliśmy gotowi do zwyczajowych procedur imigracyjno-celnych. Później przyszedł czas na odprawę naszych pojazdów… i tu zaczęły się schody… zostaliśmy zdezynfekowani, zeskanowani, poprzeglądani, zważeni… a w konsekwencji wszystkich tych ceremonii… zamknięto nasze auta na specjalnym parkingu do następnego dnia, tłumacząc to jakąś kwarantanną. Summa summarum, po kilku godzinach, z koniecznym bagażem podręcznym, wsiadamy do podstawionego autobusu i jedziemy 60km do hotelu w Kaszgarze (Kashgar).

Jakieś nowinki?… ano jesteśmy zaskoczeni pełnym monitoringiem dróg, mnóstwem zasieków i wszechobecną policją ze swymi różnorodnymi wozami bojowymi i osprzętowieniem podręcznym. Wrażenie?… czyżby trwała tu wojna?… albo przynajmniej stan gotowości przed nikomu jeszcze nieznaną napaścią?… nawet stacje paliw wyglądają jak twierdze, ze stalowymi, potężnymi barierami, kratami, zasiekami z drutu kolczastego i koncentriny, a jakby tego było mało, to jeszcze uzbrojone służby ochrony przed wjazdem. Ponadto, miasto zatrzaśnięte w okowach smogu i pyłu unoszącego się w powietrzu. Nieopodal centrum, mamy już zarezerwowane pokoje w „Xinde Business Hotel” (160 juanów za pok 2os. za dobę plus zwrotna kaucja 27,50 juanów). Ale nie tak szybko z tym wejściem do hotelu!… najpierw uzbrojeni policjanci przed schodami do drzwi głównych, potem bramka, później skanowanie bagażu oraz czujny wzrok trzech ochroniarzy z bronią… dopiero recepcja… a tu?… angielski na poziomie mniej niż zero, smród papierosów, okna przez które widać tylko mgłę… takie brudne… ano wychodzi na to iż użyte w nazwie hotelu słowo„business”… jest mocno nadużyte.

 img 1087

Mamy świadomość iż ten dzień musimy jakoś zagospodarować, kierowcy całe do południa, pasażerowie cały dzień. W tej części Chin słońce wstaje dopiero sporo po ósmej, pamiętajmy, że w Chinach obowiązuje tylko jedna strefa czasowa i w związku z tym, nie jest to prawidłowe odniesienie do światowych stref czasowych. Wychodząc na ulicę, pierwszy raz zetknęliśmy się z tak ogromną ilością skuterów elektrycznych i z tańczącymi, bądź ćwiczącymi o poranku w parkach Chińczykami (do parku również przechodzi się przez bramki i strażników z bronią). Zaczynamy od wymiany pieniędzy, które przebiega bardzo sprawnie i to z lepszym kursem niż ten oficjalny, bankowy… ano taki zaoferował „konik”, gdzie za 100$ USD otrzymaliśmy 6700 CNY lub RMB (yuan renminbi, czyli juan). Przeliczamy i od dziś musimy zapamiętać, iż 1juan, to 0,56zł. Tymczasem Wiola z Mirą poszły zwiedzać stary Kashgar, Agnieszka została w hotelu, a reszta o 14.00 jedzie z powrotem do posterunku celnego, gdzie wczoraj pozostawiliśmy auta.

img 0183

Ponownie perypetie i kłopoty, nasze pojazdy podobno ważą… więcej niż wczoraj, mało nie skończyło się na przedłużeniu kwarantanny o następny dzień. Mała łapówka udzielona przez naszego chińskiego przewodnika pana Wanga uratowała sprawę. Po kilku godzinach, auta są nasze i jedziemy do hotelu. Wieczór i kawałek nocy spędzamy na przepięknym starym mieście Kaszgaru. To miejsce nie byle jakie. Tu przecinały się wszystkie drogi Jedwabnego Szlaku. Każda karawana musiała zatrzymać się właśnie w tym mieście. To przedmieście ogromnej pustyni Takla Makan. Dziś Kaszgar to duża metropolia, gdzie resztki dawnego miasta zostają skutecznie przez Chińczyków niszczone, a w zamian stawiane są nowe, lepsze budynki, mające poprawić jakość życia tutejszym mieszkańcom. My, turyści jesteśmy bezpieczni, włos nam z głowy nie spadnie, toteż spokojnie zwiedzamy miasto. Szczególnie po zmroku, stare miasto za murami wygląda niezwykle, przypomina wręcz stare miasta Iranu jak Yazd czy Shiraz. Ta sama technika budowania domów – drewniane pale, słoma i glina w późniejszej fazie suszona, tworzą ściany ujgurskich domów. Jego kameralna atmosfera pozwala spokojnie chłonąć obrazy, które tylko pięknem i kolorami zapisują się w pamięci.

img 0252

Miasto należy do prowincji Xinjiang, oznaczający dosłownie nowe kresy. Nazwa ta została nadana w 1759 roku, kiedy w wyniku podboju Dżungarii, terytorium to weszło w skład Chin. Mieszka tu zdecydowana większość Ujgurów wyznających islam, którzy fizjonomią kompletnie nie przypominają Chińczyków i w większości nie znają chińskiego. Mają swój język, swoją kulturę, swoją kuchnię, a co za tym idzie jest to ważny ośrodek kultury muzułmańskiej. Oprócz nich, jest dużo Pakistańczyków, Afgańczyków, trochę Kirgizów, Tadżyków próbujących tworzyć swój własny świat. Chińczycy Han to okupanci, podobnie jak w przypadku Tybetu, którzy ten świat skutecznie niszczą. Ujgurzy, traktowani często jako obywatele drugiej kategorii, mają status podrzędny względem przybywających tu „osadników” ze wschodnich prowincji. Podobnie jak w Tybecie, dąży się do „rozcieńczenia” lokalnej ludności przez sprowadzanych tu masowo Chińczyków, co wybitnie drażni Ujgurów. Efekt?… ilość policji, jaką spotykamy przechadzając się wieczorem po mieście, patrol obok patrolu, wozy opancerzone gotowe prawie na wojnę. Kamery w mieście, na wjazdach czy wyjazdach z miasta, a do tego posterunki policyjne. W każdym sklepie obecny jest pan mundurowy, który ma pilnować porządku, uzbrojony po zęby. I jak czuć się tu wolnym… kiedy zewsząd Wielki Brat patrzy?

 

To tylko wstęp do opowieści o drodze do Chin.

Jak przebiegała trasa z Polski do samej granicy z Państwem Środka? O tym przeczytacie na stronie www.wojtektravel.pl (link). Cześć druga opowieści zawiera wrażenia z Chin (link). ZAPRASZAMY!

GALERIA ZDJĘĆ 

{eventgallery event='wojtek_i_wiola_Toyota_hilux_do_chin' attr=images mode=lightbox max_images=100 thumb_width=170 offset=0 }

 

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Wed, 04 Oct 2017 05:48:46 +0200
Piotr Kulczyna - Droga na Wschód - fragment książki https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/604-piotr-kulczyna-w-podrozy-po-azji-za-kierownica-toyota-land-cruiser-bj45 https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/604-piotr-kulczyna-w-podrozy-po-azji-za-kierownica-toyota-land-cruiser-bj45

Ponad 21 tys. kilometrów przemierzonych w 6 tygodni 30-letnim Land Cruiserlem BJ40. O takiej wyprawie warto poczytać. Opowieść "Droga na Wschód" Piotra Kulczyny to autentyczna relacja z wyprawy ojca i syna, którym zamarzył się podbój dalekiej Syberii i Mongolii. Jak na wytrawnych poszukiwaczy przygód przystało, w spartańskich warunkach, nierzadko zdani tylko na siebie, przeżyli i zobaczyli wiele, o czym nie sposób przeczytać w najlepszych przewodnikach. Wszak Syberia, Mongolia i Kaukaz mienią się nie tylko egzotyką Wschodu, ale też wciąż wieloma miejscami, do których cywilizacja Zachodu jeszcze nie dotarła. Zapraszamy do lektury fragmentów książki "Droga na Wschód". Jeśli zainteresuje Was ta opowieść, szukajcie jej w księgarniach oraz...  na Toyota Land Cruiser Festival, gdzie będzie okazja spotkać autora.

 

  

 

Fragmenty książki

"Droga na Wschód"

Piotra Kulczyny

 

[...] Zaraz po powrocie z wyjazdu do Azji Mniejszej, e co ja mówię po powrocie, już w trakcie długiej i monotonnej drogi z Grecji myślałem o Syberii. Kraina ta cały czas siedziała w mojej głowie i wszystko co robiłem zmierzało w tym właśnie celu … by pojechać i zobaczyć bezkres przestrzeni ujrzeć własnymi oczami to o czym czytałem co prześladowało mnie w snach, w marzeniach, gdy odkładając książkę biłem się z myślami... Czy ja żyjąc w czasach carskich restrykcji tłumiących kolejne zrywy narodowościowe zamartwiałbym się zesłaniem?  Słowo katorga, gułag, kibitki, sybir budziło we mnie srogie myśli a wyobraźnia kreśliła kolejne obrazy… Nie wyobrażalne cierpienie, głód, strach, przenikliwe zimno, które przeszywało moje kości na samą myśl o setkach kibitek zmierzających na wschód w biała przestrzeń wszechobecnego mrozu i strachu samotności. Ale było coś jeszcze, dziesiątki stronic książek pochłanianych przeze mnie - oczami wspomnień zesłańców spisanych na kartach, które nie czytałem a wchłaniałem całym ciałem czując i widząc to co bohaterowie powieści. W kolejnych relacjach zesłańców zauważyłem pewną zadziwiającą zbieżność coś co łączyło je, spajało w jedna całość i nie mam tu na myśli opisów strasznego głodu zmęczenia czy patetycznych słów i wyznań mówiących o tęsknocie za krajem i zmarnowanych latach spędzonych z dala od ukochanej ojczyzny. We wszystkich wspomnieniach przeplatał się watek pięknej wręcz dziewiczej przyrody, cudownej krainy, świata oderwanego od rzeczywistości. Ucieczka marzeniami w bezkres piękna krajobrazów, który pozwalał przetrwać mroźne zimy, fizyczny ból, zmęczenie nadludzką pracą, tęsknotę za ukochanymi istotami oddalonymi tysiące kilometrów i tą niepewność jutra która szarpiąc całym ciałem w chwilach bezsilności ogarniała umysły zesłańców. Przyroda pozwalała przetrwać. I to właśnie chciałem zobaczyć.

 

 

[...] Nadal pozostawał kłopot dostania się do Rosji. Opcja Ukraińska upadła zupełnie. Przez Białoruś tez nie uśmiechało nam się brnąć, zresztą i tak nie mieliśmy wiz. Pozostała Litwa i Łotwa co wiązało się z nadłożeniem kilkuset kilometrów. Wtedy jeszcze wydawało się to sporym nadkładem i czasu i kilometrów. Nie znaliśmy realiów podróżowania po Rosji a co więcej po Mongolii. Gdzie te kilkaset kilometrów teraz jawi się jak skromna przebieżka przed przygodą pokonania tysięcy kilometrów bezdroży, gdzie odległość pięciuset kilometrów nie ma absolutnie żadnego znaczenia i jest tylko skromniutkim dodatkiem do przebytej drogi. 

Mapa naszej podróży przez kilka miesięcy przygotowań bardzo ewoluowała z czternastu tysięcy zrobiło się szesnaście by w efekcie końcowym dobić do prawie dwudziestu jeden  tysięcy ale o tym powoli. Z czasem dochodziły kolejne miasta a nawet krainy i kraje, które nie były w planie trasy. W trakcie  pokonywania kolejnych etapów wyprawy ponosił nas duch dawnych globtroterów godnych Tony Halika, Lepeckiego, Szwarc Bronikowskiego upsss… chyba troszkę mnie poniosło ale komercyjny charakter podróżowania Cejrowskiego czy Wojciechowskiej ni jak się ma do tego co nas czekało, jakie  przygody zgotował nam duch podróżników. Jestem przekonany że to nie tylko ślepy los kieruje nasza droga ale jakiś przedziwny przypadek jakaś dziwna siła, która każe nam skręcić właśnie w tą a nie w inną drogę i rozwinąć tym samym przygodę i przygody w które obfitowała nasza podróż.

 

 

[...] Ech… jednak polityka i sytuacja na świecie rozwijała się w niedobrym kierunku dla wszelkich podróży na wschód. Rosja była obciążana coraz nowymi sankcja a i sama odgryzała się co rusz Europie tym samym grożąc czymś wiele gorszym. Po zajęciu Krymu poczynania Kremla stawały się nie przewidywalne, nasza propaganda telewizyjno prasowa zdawała się jeszcze podjudzać i nakręcać spirale nieprzychylności Rosji do krajów Unii Europejskiej a już w szczególności do Polski. Poniekąd byliśmy sami sobie winni popierając pucz na Ukrainie, ale ekspansja Rosji na Krym przeszła wszystkich oczekiwania. Konflikt zbrojny zawisł na włosku. Tym samym nasz wyjazd!!! Zdaje sobie sprawę czym jest wyprawa dwóch szalonych Polaków wobec wielkiej polityki ale dla mnie to właśnie było najważniejsze i jedno tylko się liczyło, by jak najszybciej zapanował spokój. Moje prośby wypuszczane codziennie w monitor komputera, sprawdzając sytuacje polityczną zostały wysłuchane. I wydawało się ze sytuacja zaczyna się stabilizować. Było to bardzo pozorne i chwilowe ale na tyle uciszyło świat, że znajomi z mniejszym impetem stukali się w głowę na wieść o naszych planach. Nie znalazł się ani jeden człowiek, który by nie zadał sakramentalnego pytania a raczej pytań – nie boicie się? I zaraz drugie – po co wy tam jedziecie? Na całe szczęście Urszula już dawno zaprzestała tego rodzaju dywagacji i nie zamęczała mnie - nas swoimi obawami. Wiedziała że jesteśmy szaleni i ze nasze pomysły czasami są na pierwszy rzut oka nieobliczalne … Ale to tylko na pierwszy rzut bo cały wyjazd skrzętnie zaplanowałem a przygód i spotkanych ludzi i ich zachowań nie sposób przewidzieć. Nawet w najspokojniejszych częściach świata zdarzyć się może przykry incydent czy wypadek. Chociaż ja wychodzę z założenia ze najbezpieczniej jest tam gdzie jak najmniej turystów komercji i pieniądza, gdzie ludzie traktują podróżnika jak gościa jak przybysza z dalekiego świata, który tylko uświetnia ich przybytek nie stając się jednocześnie sakiewka pełna pieniędzy. Ugoszczenie i nakarmienie staje się świętym obowiązkiem i ogromną  frajda gospodarzy a dla nas zaszczytem i kolejnym doświadczeniem podróżnika amatora.

 

 

 

[...]Gdzieś daleko za nami pozostała Mongolia, Syberia,  Kaukaz, jeszcze kilka dni i dojedziemy do domu. Parę lat temu mówiąc  o trzech tysiącach kilometrów wyprawy myślałem  jak o wielkiej, prawie nieosiągalnej drodze jaką musimy pokonać. Dziś to niespełna sześć dni spokojnej jazdy,  było czymś tak normalnym jak wyjazd do miasta na zakupy. W tych krótkich chwilach, zagubiony gdzieś w świecie w miejscu zupełnie obcym a jednocześnie tak bliskim memu sercu. Myślę o Urszuli, domu, koniach, moim lesie. Wracam pamięcią  do rodziców, których już nie ma od tylu lat obok mnie a których tak bardzo mi brakuje. Bawię się wspomnieniami, odkrywam na nowo chwile, które spędziłem z ukochanymi synami.  Powracam w myślach, gdy we trójkę wraz z Stasiem rozpoczynaliśmy naszą  wspólną wędrówkę po świecie , pełnym tajemnic ukrytych przygód i wspaniałych przeżyć. Na początku były Pałuki potem Mazury, Bieszczady i tajemniczy Dolny Śląsk. W szrankach czekała Słowacja, Węgry, Rumunia by stoczyć z nami pojedynek i nauczyć nas podróży po nieznanym świecie. Pierwszy oficerski stopień wytrawnych podróżników nadała nam Ukraina ze swymi pięknymi dzikimi Gorganami, Pokuciem i Podolem. To na stepach Besarabii zdobyliśmy drugą gwiazdkę oficerów wyprawowych. Łamiąc przedni most w naszym malutkim Samuraju, zdaliśmy egzamin z przetrwania, stalowych nerwów i zaradności wytrawnych globtroterów.  Nabierałem coraz większej świadomości, że pewien etap moich podróży mojego życia należy zamknąć, że moi chłopcy którzy do tej pory nie odstępowali mnie na krok idą swoją drogą. Staszek ostatni raz pojechał ze mną w 2010 roku gdy zdobyliśmy razem Inflanty i Zatokę Fińską. Pływając promami z naszą Toyotą po estońskich wyspach, po czym co innego zajęło jego zainteresowania. Paweł mój wierny druh podróży, niezastąpiony pilot i wspaniały gawędziarz postanowił ożenić się z Majką i założyć własną rodzinę. W zespole pozostawałem sam. Dumałem nad tym wszystkim, obrazy dawnych przygód podgrzewała gorąca kawa a szum strumyku pisał w mej głowie melodie nie tak odległych wyjazdów. Z zadumy wyrwał mnie głos Pawła: co tak siedzisz nad tą kawą ?

 

 

 

[...] Jeszcze dwie godziny kluczyliśmy wąskimi górskimi przesmykami, czasami przeskakując po kamieniach wyginając nasze zawieszenie we wszystkie możliwe strony. Były  strome zjazdy,  tak ostre, że bałem się czy aby nie zrobimy fikołka przez dach, to znowu wspomagałem silnik reduktorem aby wydrapać się po górę. Paweł stawał na haku obciążając tył samochodu i na zmianę wskakiwał na kangurkę dodając kilogramów z przodu auta, jak by to miało czemuś pomóc. Ale sprawiało wrażenie  szansy na to że nie spadniemy koziołkując w przepaść. Byliśmy już tak przyzwyczajeni do ekstremalnej jazdy że każdą przeszkodę braliśmy jako dopust podróżników. Pokonywaliśmy ją tak sprawnie, bez zbędnych dyskusji i wyrzucania sobie nawzajem niewłaściwie wybranej drogi… była przeszkoda należało sobie z nią poradzić i przejechać dalej. Interesował nas tylko sprawny przejazd  to był naprawdę prawdziwy offroad. Nie wyjeżdżony szlak dziur i kałuż stromych zjazdów, dziesiątki razy pokonanych stoków przyleśniczówkowej hałdy. Każdy kilometr, metr przejechanych bezdroży Mongolii był wielką niewiadomą był naszą przygodą. Wszyscy w trójkę spisaliśmy się na medal. Samochód jako nasz wierny druh podróży, Paweł jako pilot pierwszej klasy, i ja jako kierowca; pokonaliśmy góry mongolskiego Ałtaju. Wąskie przesmyki, kamienne płaskowyże, wyschnięte koryta rzek, bezludne tereny półpustyni, niezmierzone stepy, po horyzont ciągnące się swoim bezkresem przestrzenie  ciesząc się każdą minutą naszej wyprawy. Wielbłądzim szlakiem pokonaliśmy upiorny upał pustyni Gobi zapijając wszechobecny kurz nie najświeższą wodą z nagrzanych plastikowych bukłaków. Szerokim  na kilka metrów szutrowym traktem zjeżdżaliśmy stromo w dół. Spod naszych kół niczym z katapult wyskakiwały kamyki robiąc taki hałas, że z trudem mogliśmy rozmawiać. Obok naszego szlaku ze skał wypłynął najpierw strumyk ociekając wąską stróżką po kamiennych zboczach.  Płynął wąziutko, nabierając wody z każdym metrem zamieniał się w wąską  tasiemkę, stróżkę wody by po chwili przeistoczyć się w strumień a w dziesięć kilometrów dalej podróżowaliśmy doliną szerokiego na metr potoku. Byłem zmęczony, minęło dopiero co południe a ja opadłem z sił, plecy dziwnie pobolewały zdrętwiała lewa łopatka chciałem odpocząć.   Obok trzech jurt zatrzymałem auto wyszedłem, przeciągnąłem zmęczone ciało Paweł polał mi kark zimną wodą zaczerpniętą z potoku. Z jednej jurty wyszedł nie duży mężczyzna o skośnych oczach, ciemnej pomarszczonej twarzy ale o zupełnie innych rysach jak dotąd poznani Mongołowie . Która bardziej przypomina tatara niż Mongoła. Przedstawił się i rzeczywiście nie był Mongołem tylko kazachskim myśliwym. Gestem dłoni zaprosił nas do jurty. Obszerne wnętrze wyglądało zupełnie inaczej niż to jakie widzieliśmy kilka tysięcy kilometrów wcześniej u mongolskich nomadów. Przede wszystkim tak nie śmierdziało łojem i skórami z kóz i baranów. Gospodarz poczęstował Pawła i mnie pieczonym mięsem w glinianym kubku podał  napar z jakiś ziół… I wyszedł zostawił nas samych w jurcie, nie wiedziałem, że w cieniu skór siedzi mała dziewczynka i bacznie nam się przygląda.

 

ksiazka droga na wschod piotr kulczyna

 

 Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Vectra. Polecamy!

 

GALERIA ZDJĘĆ

 

 

 {eventgallery event='piotr-kulczyna-droga-na-wschod-relacja-z-podrozy-toyota-land-cruiser-bj40' attr=images mode=lightbox max_images=300 thumb_width=170 offset=2 }

 

 

 

 

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Fri, 10 Mar 2017 14:18:15 +0100
Chiny do kwadratu https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/546-chiny-do-kwadratu https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/546-chiny-do-kwadratu

Wbrew pozorom jest nas dwóch i mamy w sumie ponad 100 lat. Ale mamy także czworo oczu, cztery ręce i cztery nogi. Koła w Toyocie też cztery. Stanowimy duet od lat, co niepokoi nasze kobiety. Wygląda na to, że się uzupełniamy. Humanista i technokrata. Marzyciel i praktyk. Dlatego w podróży nigdy się nie nudzimy. A naszym Hiluxem jeździmy do Chin.

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Mon, 31 Oct 2016 12:33:30 +0100
Rodzinna wyprawa do Gruzji https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/499-rodzinna-wyprawa-do-gruzji https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/499-rodzinna-wyprawa-do-gruzji

Od kilku lat Ewa i Daniel "Betlin"z dziećmi regularnie pakują wyjazdowy bałagan do Land Cruisera 95 i przemierzają świat aby chwile oddechu od codzienności spędzić w drodze w nieznane. Do podróży zawsze namawiają przyjaciół. W 2014 r kilkanaście dni spędzili na poznawaniu Gruzji oraz czerpania z tego co można zobaczyć w drodze. Zapraszamy na ich relację...

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Thu, 30 Jun 2016 16:30:00 +0200
Dzienniki z podróży - "Expedycja TIBET 2013" https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/332-expedycja-tibet-2013 https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/332-expedycja-tibet-2013

Początek lipca 2013. Po wielotygodniowych przygotowaniach, zapakowani po dach.,. i na dachu - wyruszamy! Z Poznania startujemy w dwie załogi: Paweł & Gucio oraz Bodek, Magda & Maks.  Z resztą towarzystwa spotykamy się na trasie. W sumie 11 aut – 31 osób. Przed nami 2 miesiące ciągłej podróży. Łącznie 22 000 km do pokonania. Przemierzymy: Ukrainę, Rosję, Kazachstan, Kirgistan, Chiny i Tybet. Miejscem docelowym, do którego dążymy jest Lhasa (stolica Tybetu). Nie małym wyzwaniem są także wysokości n.p.m, na których będziemy przebywać. Mamy jednak nadzieję, że wszyscy uczestnicy wyprawy przejdą aklimatyzację bez większych problemów. Ale nie martwmy się na zapas ...

 

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Fri, 12 Jun 2015 15:28:28 +0200
Dookoła Bajkału https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/252-michala-reja-podroz-dookola-bajkalu https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/252-michala-reja-podroz-dookola-bajkalu

To może jedna z wielu wypraw jakie jadą na wschód, jednak jedna z nielicznych wykonanych samotnie, jednym autem. Michał Rej i Marek Zaród zaufali w drodze LC100, którą od lat wożą się po świecie. Zobaczcie gdzie byli, zobaczcie jak wyglądała ta droga...

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Wed, 11 Feb 2015 07:37:10 +0100
Kierunek Wschód - do Mongolii Tuwy i Ałtaju https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/225-kierunek-wschod-wyprawa-samochodami-do-mongolii-tuwy-i-altaju https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/225-kierunek-wschod-wyprawa-samochodami-do-mongolii-tuwy-i-altaju

Dwa lata temu, kiedy wyjeżdżałem z Mongolii, witałem cywilizację Rosji z przyjemnością. Równy asfalt zaczął się już na granicy w Taszancie i zapowiadało to powrót do "normalnego" świata. Jednakże nie żegnałem Mongolii na zawsze. Miałem już w głowie gotowy plan powrotu na następny rok. Ale rzeczywistość materialna rzadko nagina się do moich planów i wróciłem do Mongolii dopiero po dwóch latach. 

]]>
irek@bluephoto.pl (irko) Azja Thu, 08 Jan 2015 23:22:57 +0100
Oman - wyprawa zimowa https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/111-sounds-of-silence-zimowa-wyprawa-2014 https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/111-sounds-of-silence-zimowa-wyprawa-2014

To była nasza siódma wyprawa organizowana pod hasłem Discoveroman.eu od 2011 roku. Tym razem jednak okoliczności samej wyprawy były inne niż poprzednio. Wszystko zaczęło się na długo przed wyjazdem w omański interior. Plan wyprawy zasadniczo był gotowy już na jesień 2013. Nie pozostało nam nic innego jak tylko czekać na uczestników ekspedycji. 

]]>
pawel.jagodzinski@gmail.com (Paweł Jagodziński) Azja Fri, 20 Jun 2014 14:01:49 +0200
Bhutan - niebo na Ziemi https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/75-bhutan-niebo-na-ziemi https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/75-bhutan-niebo-na-ziemi

Z zasady cudzoziemcy mają obowiązek zorganizować swoją podróż do Bhutanu przez biuro podróży, co kosztuje około dwustu dolarów dziennie za osobę. Jednakże podróżowanie z wycieczką to nie nasz styl, tym bardziej że nie mieści się to także w naszym budżecie.

]]>
michal@horodenski.pl (Karin-Marijke i Coen) Azja Tue, 18 Mar 2014 09:45:34 +0100
Oman - przestrzeń nieposkromiona https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/10-discover-oman https://landcruiser.pl/czytelnia/relacje-z-wypraw/azja/10-discover-oman

Sułtanat Omanu we współczesnym świecie jest miejscem specyficznym w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pustynno–górzysty kraj położony na Bliskim Wschodzie, między Oceanem Indyjskim a Zatoka Omańską, stanowi, co nie jest dziś takie oczywiste, oazę spokoju, zrównoważonego rozwoju oraz tolerancji.

 

]]>
pawel.jagodzinski@gmail.com (Paweł Jagodziński) Azja Wed, 19 Feb 2014 13:23:13 +0100