Od kilku lat Ewa i Daniel "Betlin"z dziećmi regularnie pakują wyjazdowy bałagan do Land Cruisera 95 i przemierzają świat aby chwile oddechu od codzienności spędzić w drodze w nieznane. Do podróży zawsze namawiają przyjaciół. W 2014 r kilkanaście dni spędzili na poznawaniu Gruzji oraz czerpania z tego co można zobaczyć w drodze. Zapraszamy na ich relację...

 

Środa 30.07.2014

Dzień długo wyczekiwanego wyjazdu. O godzinie 18:00 ruszamy, aby zobaczyć jak wygląda Kazbek przy wschodzie słońca, zasmakować lokalnych smakołyków i poznać kolejnych ciekawych ludzi. Zapakowani tradycyjnie po dach, sprawdzamy jeszcze raz czy mamy kasę, dokumenty itp. i jedziemy do Trzcianki gdzie mamy spotkać się z Tomkiem i Kacprem. 

Zaczyna padać.

Stan licznika 267 759, po powrocie pewnie znacznie się zmieni. Po godzinie już dwie Toyoty mkną w kierunku granicy z Czechami, gdzie dołączą do nas jeszcze dwa auta – nadal pada.

W Czechach lądujemy ok. 2:00 w nocy i po pewnych perturbacjach spotykamy się z Gosią, Marcinem i Michałem z Toyoty oraz Januszem z Land Rovera – słychać i widać burzę, która kręci się po okolicy. W komplecie jedziemy przez Słowację i Węgry do motelu Stari Hrast, który mieści się ok. 100km za Belgradem – ciągle burza za nami podąża.

Wszystko idzie dobrze, aż za dobrze. Nie ma korków, granica węgiersko – serbska zajmuje nam 3 minuty, nie ma wielkiego ruchu na drogach. Jak idzie za dobrze, to często lubi się popsuć, no i się popsuło. Docieramy do Belgradu, burza nas dogoniła i leje, a na drogach gęsto, coraz bardziej gęsto od samochodów. Przebijamy się w strugach deszczu przez obwodnicę Belgradu, jesteśmy coraz bardziej zmęczeni. Przejechane ponad tysiąc kilometrów, nieprzespana noc dają się we znaki. Przy życiu utrzymuje nas tylko świadomość, że dziś nocujemy w motelu, że coś tam pysznego zjemy, wypijemy serbskiego Jelenia i będzie git. Do motelu Stari Hrast docieramy ok. 19:00 w czwartek. Wynajmujemy cztero osobowy pokój z piętrowymi łóżkami za 60 Euro i idziemy jeść i pić. Koszt kolacji ok. 50 Euro – tanio nie jest, dużo nie jest ale smacznie i w zacnym towarzystwie. Oczywiście nadaj leje, wszystko dosłownie pływa.

Piątek 01.08

Ze względu na fakt, iż na drodze się naprawdę zagęściło postanawiamy objechać główne przejście graniczne między Serbią, a Bułgarią. Wybraliśmy oczywiście najkrótszą drogę, nie omijając szuterków. Mina obsługi przejścia granicznego po wjechaniu czterech aut terenowych na przejście dla lokalnych rolników bezcenna. Docieramy do obwodnicy Sofii i autostradą jedziemy w kierunku Turcji. Znowu burza się kręci i od czasu do czasu pada. Droga w miarę idzie, niestety do czasu. Zjechaliśmy z autostrady i po kilkunastu kilometrach napotykamy na potężny korek – no i oczywiście deszcz znowu pada.

Po kilku kilometrach przemieszczania się żółwim tempem postanawiamy objechać dalszą część korka polnymi drogami. Droga z małym dreszczykiem, rozmoknięta po pagórkach i błotnista, w jednym miejscu nawet postawiło nas bokiem i zrobiło się mało przyjemnie. Wizja odkopywania załadowanej po dach Toyoty w deszczu i błocie po kolana nie była tym o czym w tej chwili marzyłem. Po paru minutach docieramy do zakorkowanej wioski i wąskimi uliczkami klucząc docieramy do totalnie zalanej drogi głównej, na której utknęło już kilka aut. Strażacy wraz z mieszkańcami walczyli o swoje domy aby woda wszystkiego nie zalała.

Udaje nam się przedrzeć przez potężne kałuże i jedziemy dalej, wszędzie dookoła błyska się tak, że można jechać bez świateł. Mimo późnej pory nie szukamy miejsca na nocleg, postanawiamy że mimo wszystko dziś wjedziemy do Turcji. Może tam uda się wreszcie uciec przed burzami. Tradycyjnie aby ominąć główne przejście graniczne i kolejki kombinujemy i przekraczamy najpierw granicę bułgarsko – grecką, aby potem od strony Grecji wjechać do Turcji małym lokalnym przejściem granicznym. Wszystko szło jak po maśle dopóki nie dotarliśmy do przejścia z Turcją. Po stronie greckiej zero problemów, ale celnik zasygnalizował Marcinowi, że na jego zielonej karcie jest wykreślona Turcja i będzie problem na tamtej stronie. Cóż próbujemy, podjeżdżamy do strony tureckiej, od razu widać różnicę – uzbrojeni w długą broń maszynową żołnierze, mroczna atmosfera nie zapowiadała nic dobrego. Tak jak ostrzegał grecki celnik był problem z zieloną kartą i Marcina z rodziną do Turcji nie wpuścili. Jest około pierwszej w nocy, na tym przejściu nie ma możliwości kupienia zielonej karty i co tu robić. Tym razem burza mózgów i decyzja – my wjeżdżamy, a Marcin cofa się na główne przejście graniczne aby kupić zieloną kartę. Spotkać mamy się na autostradzie przy stacji benzynowej w kierunku Stambułu.

Do stacji oddalonej o ok. 50km od Edirne docieramy ok. 2:30, po drodze próbujemy kupić HGS na autostradę ale jest jakaś awaria i nigdzie się tego nie da zrobić. Czekamy na Marcina – stres, zmęczenie dają o sobie znać. Nie udało się spotkać, nie ma kontaktu z Marcinem. Wiemy, że udało się im przekroczyć granicę i śpią gdzieś na innej stacji paliw ale nie wiemy gdzie. Stoimy na parkingu i nie wiemy co dalej robić, a chodzący po parkingu policjanci z bronią automatyczną nam w myśleniu nie pomagają. Postanawiamy ruszać dalej.

Około południa przekraczamy Bosfor i jesteśmy w Azji. Nie ma korków, udaje nam się zakupić i doładować HGS, tankujemy i idziemy coś zjeść. Po 30 minutach szczęśliwie dociera do nas Marcinowa Toyota z załogą i znowu jesteśmy w komplecie. Razem ruszamy autostradą w kierunku Trebzon. Nocujemy w motelu przy stacji benzynowej.

 

 

 

Niedziela 03.08

Docieramy wieczorem do granicy turecko – gruzińskiej, na której niestety jest totalna masakra. Po około 1,5h jesteśmy po stronie gruzińskiej i szukamy jakiegoś hotelu na nocleg. Niestety nic nie możemy znaleźć i aby nie szukać do rana rozbijamy się na plaży.

 

 

Poniedziałek 04.08

Rano idziemy do wody, jemy śniadanie i jedziemy zobaczyć Batumi. Wiedziałem, że Gruzini ostro jeżdżą, ale nie spodziewałem się, aż takiego chaosu. Wszyscy jeżdżą bardzo szybko, wyprzedają wszędzie, na trzeciego, na czwartego, nikt nie zwraca większej uwagi na przepisy, znaki, światła. Wszędzie słychać jedno wielkie trąbienie. Jak ktoś chce wyprzedzać to trąbi, jak chce skręcić to trąbi, jak ktoś się wpycha to trąbi, jak chce kogoś pozdrowić, a jakże również trąbi itd.
Trochę to trwało zanim się do tego człowiek przyzwyczaił. Zaparkowaliśmy w centrum Batumi, wymieniliśmy kasę, przeszliśmy się promenadą, zjedliśmy co nieco w restauracji i pojechaliśmy dalej w poszukiwaniu nowego miejsca na nocleg. Samo Batumi nie zrobiło na nas większego wrażenia, nie poświęcam więc mu więcej czasu. Na nocleg zatrzymaliśmy się na campingu z domkami. Wynajęliśmy ostatni wolny domek dla dzieciaków, a sami dzięki właścicielowi mogliśmy rozbić się obok. Wieczorem był też czas na spróbowanie lokalnych smakołyków w fajnej klimatycznej knajpce na terenie campingu. Wszystko się poukładało ale znowu burza nas dopada.

 

 

Wtorek 05.08

Czas ruszać w góry. Po śniadaniu obieramy kierunek na przełęcz Goderdzi. Jechaliśmy asfaltową drogą, która dość szybko się nam znudziła i postanowiliśmy z niej zboczyć i na przełęcz dotrzeć drogą alternatywną. Po zjechaniu z asfaltu od razu natknęliśmy się na jakąś knajpkę – postanowiliśmy się zatrzymać na kawę. Bardzo sympatyczny właściciel był w ciężkim szoku, ale ugościł nas po królewsku, kawą i winem które pod wiatą nad rzeką smakowały wyśmienicie.

 

 

Czas jechać dalej, droga zaczyna pnąć się w górę, robi się z kilometra na kilometr coraz bardziej ambitna ale widoki dookoła wszystko wynagradzają. Po drodze mijamy kilku mężczyzn ładujących osobówkę na ciężarówkę w kaskaderskim stylu. Zabieramy autostopowiczów i docieramy do wioski pasterskiej niedaleko przełęczy. W podziękowaniu za podwiezienie miejscowi częstują nas kawą i zapraszają w gościnę. Pogoda się znowu psuje, zaczyna padać, robi się ciemno – dziękujemy za kawę i ruszamy dalej. Późnym wieczorem docieramy do Vardzi i rozbijamy obozowisko pod skalnym miastem.

Środa 06.08

Budzi nas dźwięk dzwonów z monastyru, wstajemy i idziemy zwiedzić skalne miasto. Po zwiedzaniu czas w drogę. Docieramy na płaskowyż do wioski Apnia, podziwiamy widoki, jemy obiadek i znowu uciekamy przed burzą. Tym razem nas nie dogania. Tradycyjnie robi się ciemno, a my jeszcze mamy spory kawałek do celu na dziś – czyli wioski Udabno. Wioska jest na stepie i mieści się w niej specyficzna knajpa prowadzona przez polaków, którą chcieliśmy odwiedzić. Docieramy do niej bardzo ciekawą drogą ok. 22:00 mając nadzieję na coś do jedzenia i zimne piwo. Ksawery - właściciel staje na wysokości zadania i po chwili jemy pyszne dania, pijemy zimne piwo i mamy rozbite namioty obok knajpy. Siedzimy do późnej nocy razem z Ksawerym i Lidką, która prowadzi hostel w Tbilisi. Rozmawiając i popijając specjalność zakładu - czaczaczellę czas szybko płynie.

 

 

Czwartek 07.08

Rano zjedliśmy pyszne śniadanie i z trudem w porywistym wietrze hulającym po stepie złożyliśmy namioty i w drogę. Dziś w planach między innymi monastyr Davida Goreji – do którego oczywiście nie omieszkaliśmy dotrzeć dosyć ambitną drogą z dala od głównego szlaku. Po zwiedzeniu monastyru wjechaliśmy głębiej w step aby zobaczyć zupełnie opuszczone monastyry wykute w skałach – tu mało kto dociera, a naprawdę warto.

 

 

Freski na ścianach robią ogromne wrażenie i są lepiej zachowane niż w Vardzi. Aby się do nich dostać trzeba się trochę wspiąć ale naprawdę warto.
Dalej jechaliśmy wzdłuż granicy z Azerbejdżanem, po drodze podziwiając ciekawy kanion wypłukany przez wodę, a następnie odbiliśmy w kierunku miejscowości Sighnaghi . Na koniec docieramy w okolice miejscowości Napareuli niedaleko wylotu trasy w kierunku wioski Omalo. Na nocleg zatrzymujemy się nad rzeką, rozpalamy ognisko i odpoczywamy przy zimnym piwku.

Piątek 08.08

Rano ruszamy zdobyć przełęcz o wysokości 2860mnpm, chcemy na koniec dnia dotrzeć do Omalo i dalej do Dartlo. Droga mija przyjemnie, jest szeroka i niezbyt wyboista. Śmigają po niej marszrutki i inne auta terenowe. Tu już widać, że jest to znana atrakcja turystyczna bo ruch jak w mieście. Docieramy do przełęczy jadąc żółwim tempem i podziwiając niesamowite widoki, robimy mnóstwo zdjęć, upajamy się atmosferą naprawdę wysokich gór aby po chwili jechać dalej. Tym razem w dół. Zaraz po ruszeniu w dół w naszym aucie coś zaczęło stukać, zatrzymałem się zerkam pod auto – no tak, standardowo gumy na drążku stabilizatora się rozłażą i będzie stukać. Nie jest to zbyt groźne więc spokojnie ruszamy dalej. Po paru zakrętach przestało stukać więc humor mi się polepszył i jedziemy dalej. Po kilku kilometrach zatrzymałem auto aby zrobić kilka fotek malowniczej wieży. Wracając zerknąłem pod samochód i zamarłem. Łącznik stabilizatora się po prostu odkręcił i dyndał sobie luźno, dyndając rozpruł osłonę przegubu i wszystko było w smarze. No to teraz mamy problem. Lewarek, klucze, koło zdjęte i szukanie pomysłu jak zabezpieczyć przegub. Padło na „tejpa”. Obkleiliśmy uszkodzoną gumę grubą warstwą i pojechaliśmy dalej do Omalo. W Keselo jemy pyszną kolację, znajdujemy łąkę na nocleg i rozbijamy obozowisko – niestety plan dotarcia do Dartlo ze względu na awarię trzeba odłożyć na inne czasy.

Sobota 09.08

Rano obklejam jeszcze raz osłonę przegubu i ruszamy w drogę powrotną. Niestety plan trzeba będzie skorygować i wpleść wizytę w serwisie. Wdrapujemy się pomalutku na przełęcz, zjeżdżamy w dół i docieramy do Napareuli. Mieści się tu winnica z hotelem i restauracją. Hotel jak i jego właściciel bardzo sympatyczny, jedzenie pyszne, wino również, a przy kolacji mogliśmy posłuchać śpiewu gruzińskich pieśni. Przy stole obok odbywała się tradycyjna gruzińska Supra. 

Niesamowity klimat.

 

 

Niedziela 10.08

Ruszamy w kierunku Tbilisi. Po drodze w Telavi w sklepie motoryzacyjnym kupuję osłonę przegubu i łącznik stabilizatora od jakiegoś busa. Po drugiej stronie drogi jest mechanik więc jedziemy tam aby przerobić łącznik tak, aby pasował do naszej toyki. Panowie popatrzyli, pokłócili się, że się nie da, że trzeba kupić inny itp. aż przyszedł jeden majster, popatrzył, usiadł na zydelku i zrobił temat w 10 minut. Gdyby jeszcze wymienili osłonę przegubu – ale niestety nie było osoby, która by była w stanie to zrobić. Mimo, iż nie było tego w planie musimy jechać do Tbilisi. Znajdujemy hostel praktycznie w centrum miasta, w pobliskiej restauracji jemy kolację i ruszamy na zwiedzanie centrum po zmroku. Tbilisi nocą jest piękne.

Poniedziałek 11.08

Jemy prawdziwe gruzińskie śniadanie i ruszamy do serwisu Toyoty. Wymiana obydwu osłon po lewej stronie trwała 30 minut !!! Koszt robocizny i oryginalnych części to ok. 500zł, mało nie jest ale możliwość spokojnej dalszej jazdy bezcenna. Po naprawie naszego autka ruszamy na „drogę wojenną”. Zaliczamy punkt widokowy. Po drodze spotykamy dwóch Szwedów jadących Oplem Kadetem z 1971r do Mongolii. Na nocleg docieramy w okolice świątyni Camenda Saminda. Resztę wieczoru spędzamy na podziwianiu ośnieżonego szczytu góry Kazbek w świetle zachodzącego słońca, a potem wschodzącego księżyca.

 

 

Wtorek 12.08

Zwijamy majdan i już mamy ruszać zwiedzać świątynię ale najpierw zerkam pod samochód sprawdzić czy wszystko jest o.k.. No i niestety nie było, naprawiony łącznik stabilizatora się tym razem urwał i groziła nam powtórka z uszkodzeniem osłony przegubu. Dziewczyny z dziećmi poszły zwiedzać świątynię, a my zabraliśmy się za odkręcanie pozostałości łącznika. Dalsza droga odbywała się już bez tej części – trochę bardziej buja ale da się jechać. Na dziś w planie był dojazd do Ushguli i Mestii, niestety konieczność wizyty w serwisie pokrzyżowała plan i trzeba było wymyśleć coś innego. Stwierdziliśmy że czasu starczy aby jeszcze coś zobaczyć tylko wówczas jeśli będzie to po drodze do Batumi. Padło na Park Narodowy Borjomi i przełęcz Zekari 2180mnpm. Było już dosyć późno więc postanowiliśmy podjechać jeszcze trochę, przenocować i przełęcz zdobyć następnego dnia. Tak też zrobiliśmy. Nocleg udało się znaleźć nad rzeką w okolicy miejscowości Kveda Tseva.

Środa 13.08

Przejeżdżamy bardzo malowniczy Park Narodowy Borjomi. Kolejne pasmo gór powyżej 2000 m npm z atrakcjami w postaci przemieszczających się między autami chmur. W nocy docieramy do Batumi. Nocujemy tak jak ostatnio na plaży.

Czwartek 14.08

Rano kąpiel w morzu i ruszamy do domu. Czas żegnać gościnną Gruzję. Przedzieramy się przez przejście graniczne, zerkamy na bazar po stronie Tureckiej i pakujemy się na drogę szybkiego ruchu obierając kierunek DOM. Po kilku kilometrach senną atmosferę przerywa odpadające koło od Marcinowej Toyoty. Szybka akcja z łapaniem pędzącego koła, ponownym założeniem i czas szukać mechanika. Niestety dwie szpilki ścięte, lekko pokancerowana osłona tarczy hamulcowej i sama tarcza – trzeba to naprawić. Po kilkunastu kilometrach znajdujemy prawdziwe zagłębie warsztatów i sklepów z częściami do chyba każdego auta terenowego na świecie w miejscowości Ardesen. W jednym z nich nowe szpilki dostała Marcinowa Toyota i mogliśmy bezpiecznie jechać dalej. Noc spędzamy w motelu przy stacji benzynowej w okolicy miasta Terme.

Piątek 15.08

Jedziemy dalej, droga w miarę idzie ale sielanka kończy się na przedmieściach Stambułu. Koniec sielanki był początkiem potężnego korka, który ciągnie się przez całą obwodnicę tego ogromnego miasta. W końcu udało się nam dotrzeć do autostrady na Edirne – plan na dziś to wyjechać z Turcji. Na granicę docieramy ok. 23:00 i z małymi perturbacjami wyjeżdżamy z Turcji. Nocujemy na łące nieopodal przejścia granicznego po stronie Bułgarii.

Sobota 16.08

Jemy co nie co i ruszamy. Droga przez Bułgarię idzie bardzo sprawnie, małym przejściem granicznym błyskawicznie przejeżdżamy na teren Serbii i bez problemów aczkolwiek w sporych korkach do bramek na autostradzie docieramy do Campingu Dunav w Belgradzie.

Niedziela 17.08

Kierunek dom ciąg dalszy. Jedziemy autostradą w kierunku Węgier. Po drodze na stacji benzynowej spotykamy ekipę z Lan Cruisera z ciekawą przyczepką. Od słowa do słowa i dalej pojechaliśmy razem. Docieramy do naszego małego przejścia granicznego z Węgrami gdzie zwykle nie ma nikogo i nie możemy uwierzyć własnym oczom – korek do granicy jest masakryczny. Czas oczekiwania to trzy godziny, ale i tak się opłacało bo na głównym przejściu trzeba było czekać około ośmiu. Dalej niestety nie było lepiej, przed Budapesztem natrafiamy na kolejny korek o długości ok. 25 kilometrów. Przebijamy się do pierwszego zjazdu i kombinujemy drogami lokalnymi. Do domu docieramy w poniedziałek ok. 13:00. Piekielnie zmęczeni ale zadowoleni. Przejechaliśmy ok. 9500km, zrobiliśmy ponad 1300 zdjęć i wróciliśmy w przekonaniu, że do Gruzji jeszcze przyjedziemy bo naprawdę warto.

 

GALERIA ZDJĘĆ

 

FILMY