Wbrew pozorom jest nas dwóch i mamy w sumie ponad 100 lat. Ale mamy także czworo oczu, cztery ręce i cztery nogi. Koła w Toyocie też cztery. Stanowimy duet od lat, co niepokoi nasze kobiety. Wygląda na to, że się uzupełniamy. Humanista i technokrata. Marzyciel i praktyk. Dlatego w podróży nigdy się nie nudzimy. A naszym Hiluxem jeździmy do Chin.

 

W miejscu skrzyni ładunkowej seryjnego Hiluxa zbudowaliśmy kontener połączony z kabiną. Z tyłu zamontowaliśmy drugą wyciągarkę i dwa koła zapasowe.

 

W samochodach dokonujemy sporo przeróbek, które w długich podróżach ułatwiają nam życie. Po prostu lubimy pojazdy „wszystkomające”. Autami przecież nie tylko nawijamy kilometry po asfalcie i w terenie. W autach także śpimy, przygotowujemy posiłki, biesiadujemy, dokonujemy wszelkich ablucji. W trakcie wyjazdów w naturalny sposób eliminujemy więc z samochodów rzeczy zbędne lub szukamy usprawnień. Z większym lub mniejszym powodzeniem. Po szeregu lat prób i testów różnych modeli aut postanowiliśmy zsumować doświadczenia i zbudować coś uniwersalnego. W oparciu o Toyotę Hilux. 

NAS TROJE

Klasycznego pick-upa z dwuipółlitrowym silnikiem diesla najpierw „zniszczyliśmy”. Ocalała tylko szoferka. W miejscu skrzyni ładunkowej zbudowaliśmy kontener połączony z kabiną, który zmieścił i uniósł m.in.: dodatkowe zbiorniki paliwa (w sumie na ponad 200 litrów, żeby wystarczyło na 1.500 kilometrów asfaltem lub 800 kilometrów po terenie), zbiornik na wodę, dwa koła zapasowe, dwa miejsca do spania dla mężczyzn z nadwagą, solidną lodówkę, praktyczną kuchnię gazową z podwójnym palnikiem, instalację wodną z umywalką i mobilnym prysznicem, przenośną ekologiczną toaletę, szuflady i szafki wnękowe na bagaże osobiste oraz części zamienne a także fotel dla trzeciego pasażera. Całość może nie wygląda zgodnie z ambicjami designerów Toyoty, ale tak żeśmy to sobie wymyślili. „Buda” ma też wygodne drzwi wejściowe, dwa okienka boczne i jedno spore w dachu oraz niezbędną na pustyniach wentylację. Pojazd wzmocniliśmy od spodu aluminiowym „pancerzem”, dołożyliśmy też dwie solidne wyciągarki, poprawiliśmy resory i dodaliśmy poduszkowe amortyzatory pod nadbudówką oraz sprężarkę powietrza. Niemało. Niezatankowany Hilux waży 3.200 kg. Trochę za dużo. Mamy więc w teorii rozsądne auto szosowe, które nie przeraża kosztami eksploatacji. 14 litrów na sto pali dopiero gdy pędzimy nim szybciej niż 130 km/h. Mamy też dzielnego pomocnika z napędem na cztery koła, który prawie wszędzie wjedzie. I wtedy pali sporo. Mamy też minicampera, w którym możemy sobie całkiem wygodnie mieszkać. Tak więc teraz nie jesteśmy już tylko sami, we dwóch. Jest nas troje.

 

JXinjiang-Tibet Highway to jedna z najtrudniejszych, a już na pewno najdłuższa, bo licząca ponad 2 tysiące kilometrów, spośród ekstremalnie trudnych dróg świata.

 

CHINY RAZ

Chrzest wyprawowy nasz Hilux będzie miał niebanalny. W dziewiczą podróż jedziemy do Lhasy w Tybecie. 20 tysięcy kilometrów, z czego około 8 tysięcy na wysokościach przekraczających cztery tysiące metrów nad poziomem morza. I jakby tego wszystkiego było mało, około 3 tysiące kilometrów przejedziemy kamienistym szlakiem. Codziennie przewyższenia będą przekraczały tysiąc metrów. Ale będą też spore wspinaczki i strome zjazdy. Nawet trzykilometrowe w pionie! Warunki z jakimi przyjdzie nam się mierzyć będą tymi z gatunku trudnych i bardzo trudnych.

 

Takim kamienistym szlakiem przejedziemy około 3 tysiące kilometrów.

 

O podróży przez Ukrainę, Rosję, Kazachstan nie ma co pisać. Zmiany cywilizacyjne jakie tam zachodzą czynią komfort podróży przez te kraje porównywalny z tym, z jakim mamy do czynienia nad Wisłą. Schody zaczynają się dopiero w górach Tien-szan i w Pamirze. Górskie podjazdy, szutry i kamieniska a także brody
przez spływające po stokach potoki nasz Hilux pokonuje dzielnie. Na wielu trudnych odcinkach z powodzeniem wystarcza nawet tylko tylni napęd. Przez pierwszą przełęcz powyżej 4.000 m n.p.m., Tosor w Kirgizji, przejeżdżamy jak po maśle. Na prawdziwe trudności napotykamy dopiero w chińskim Ladakhu, między Karakorum i Himalajami. Xinjiang-Tibet Highway to jedna z najtrudniejszych, a już na pewno najdłuższa, bo licząca ponad dwa tysiące kilometrów, spośród ekstremalnie trudnych dróg świata. Przejezdna jest tylko przez cztery letnie miesiące w roku, niszczona często przez trzęsienia ziemi. Ilość tlenu w powietrzu na takich wysokościach jest tam zbyt mała nie tylko dla ludzi. Z rury wydechowej kopci jak z piekielnego komina. Wiele aut przypłaca to koniecznością czyszczenia lub nawet wymiany filtrów i instalacji. Ale Hilux daje radę. Pilnując odpowiednio wysokich obrotów silnika można utrzymać moc. Do jedynki redukować trzeba tylko w najtrudniejszych terenowych podjazdach na niepewnym gruncie. 

 

Niezatankowany Hilux waży 3.200 kg. Niby dużo ale potrafi wjeżdżać na wydmy.

 

Prawdziwą sensację wzbudzamy pod Mount Everestem! Docieramy do chińskiej bazy himalaistów pod lodowcem Rongbuk na wysokości 5.159 m n.p.m. Jechać dalej chińska armia nam już nie pozwala, choć mieliśmy i wciąż mamy apetyt na jakiś odrobinę wyższy rekord. 

Wbrew obawom największą przeszkodą wcale nie jest wysokość i wynikający z niej brak tlenu ale tragicznie zniszczona droga i końcówka pory monsunowych deszczów, które niektóre odcinki szlaku zamieniły w błotniste bajora. Bajora, które na dodatek nocą zamarzają. Jednak wszystkie przeszkody udaje się nam pokonać. Inne, teoretycznie, mocniejsze auta innych marek często nie dają jednak rady i nasze wyciągarki przydają się aby im pomagać. 

Do Lhasy, stolicy Tybetu, dojeżdżamy bez specjalnych przygód. Wjazd do miasta daje niezwykłą satysfakcję i powód do dumy. Czujemy się autentycznie szczęśliwi. Naszym Hiluxem przyjechaliśmy do samego centrum Dachu Świata. Do Miasta Dalajlamów. Miasta marzeń wszystkich włóczęgów. Tak daleko. Tak wysoko. Nie bez powodu Konfucjusz po wejściu na górę Tai powiedział: „czuję, że świat jest znacznie mniejszy”! Dosyć niespodziewanie i bez specjalnych intencji stajemy się tu nie lada atrakcją fotograficzną nie tylko dla napotkanych turystów ale i dla miejscowych.

 

Naszym Hiluxem wjechaliśmy do Lahsy, miasta Dalajlamów.

Naszym Hiluxem wjechaliśmy do Lahsy, miasta Dalajlamów.

 

Droga powrotna nie jest już tak wielką niewiadomą. Do domu zresztą zawsze wraca się jakoś tak pozornie łatwiej i szybciej. Gdzieś w pobliżu morza Kaspijskiego, na trasie z Aktobe do Astrachania, łamiemy dwa pióra resorów. Nawiasem mówiąc, po powrocie do kraju w ramach gwarancji wymienią nam je potem w serwisie Toyoty w Krakowie. W ogóle cała ta wyprawa, jeśli chodzi o sam samochód, przebiega w zasadzie bezawaryjnie. Z jednym może wyjątkiem… co jakiś czas zapalała się bowiem żółta kontrolka filtra paliwa. Ale na jakość paliwa dostępnego w Chinach, a szczególnie w samym Tybecie, nie mamy jednak żadnego wpływu.

Nie da się jednak ukryć, że „samochodowe” frycowe musimy jednak płacić. O ile fabryczne rozwiązania Toyoty w trakcie naszej podróży z powodzeniem się sprawdzają, to już większość naszych dodatkowych usprawnień i wynalazków nieco mniej. Urywa się prawie wszystko co może się urwać! Dodatkowe reflektory i mocowania na budzie kół zapasowych. Pęka zbiornik z wodą, przecieka okno dachowe. Szlag trafia większość delikatnych zawiasów, zarówno tych teleskopowych jak i klasycznych, w drzwiach i oknach nadbudówki. Cóż, budując samochód korzystaliśmy ze standardowo dostępnych akcesoriów stworzonych dla camperów, a to jednak delikatne konstrukcje, i przed następną wyprawą będzie nad czym popracować.

CHINY JESZCZE RAZ

Minął rok i postanowiliśmy spełnić kolejne nasze marzenie. Tym razem jest to Rajd Wenecja – Pekin, samochodowa włóczęga śladami Marco Polo. Trasa nieco zmodyfikowana bo w jednym kraju wojna a w drugim inne obiektywne trudności. Ale wyruszamy. W konwoju jedzie osiem aut a wśród nich dwa campery. Start
oczywiście z Wenecji. Tej koło Żnina! I przez Litwę, Łotwę, Rosję, Kazachstan, Kirgizję znowu jedziemy do Chin. Większa część trasy wiedzie asfaltem. W sumie
26 tysięcy kilometrów w obie strony. Bagatelka! Ale żeby nie było zbyt łatwo, postanowiliśmy aby w samych Chinach stawić w końcu czoła pustyni Takla Makan w Xinjiangu. To jedna z dwóch największych piaskownic na świecie. Jazdę po piachu ćwiczyliśmy już Hiluxem w Tunezji i w Iranie, ale Takla Makan jest… ciut większa. Mamy z nią zresztą swoje porachunki. Pierwszy raz próbowaliśmy się z nią zmierzyć już kilka lat temu. Wtedy poddaliśmy się jednak po przejechaniu niespełna kilkuset metrów! Drobny piach o temperaturze przekraczającej 50 stopni Celsjusza wydał nam się zbyt wielkim ryzykiem. Za drugim razem, wracając
rok wcześniej z Tybetu, zagłębiliśmy się już w piaszczysko na kilka kilometrów. Ale ponieważ nie mieliśmy odpowiednich trapów a łopaty nie budziły naszego zaufania, stwierdziliśmy, że Takla Makan musi na nas jeszcze poczekać. W dodatku nasi chińscy przewodnicy, z którymi współpracujemy od lat, stwierdzili, że taka eskapada jest absolutnie niewykonalna. Analiza zdjęć z Google Maps podpowiadała nam jednak co innego. W drodze do Pekinu, gdzieś na wysokości Hotanu, w kilka samochodów (dwa przebudowane według naszej koncepcji Hiluxy oraz dwie Toyoty Land Cruiser) zbaczamy więc ze szlaku i wjeżdżamy w pustynię. Z ciśnieniem w oponach obniżonym do 1,2 bara cierpliwie posuwamy się na północ. Wiatr dokucza ale przynajmniej tumany wzniecanego piasku osłaniają nas trochę od palących promieni słońca. Wygląda to jak takie małe zachmurzenie albo wręcz zamglenie o żółtawym odcieniu. Łagodzi ono nieco uciążliwość i złośliwość Pana Celsjusza do jakichś 39 stopni wewnątrz klimatyzowanych samochodów. Na zewnątrz temperatura dochodzi do 49 i pół stopnia. W cieniu! 

 

Pustynia Takla Makan w Xinjiangu, Chiny.

Pustynia Takla Makan w Xinjiangu, Chiny.

 

Włosy stoją nam dęba. Nie tylko gdy spoglądamy na wskaźniki temperatury. Mieszanina soli z potu i piachu daje całkiem solidny gips. We wszystkich zagłębieniach ciała też jesteśmy nieźle zaprószeni lub wręcz zatkani. Ale filtry w samochodach dają radę, tylko czasem coś tam kompresorem trzeba przedmuchać. Silniki się nie przegrzewają, choć niekiedy bywa nerwowo. Lodówki działają bez zarzutu. Amortyzatory też w porządku. 

Meandrujemy przede wszystkim twardym łożyskiem okresowej rzeki Hotan lub miedzy pobliskimi wydmami. Coroczna porcja wody niesionej falą powodziową daje tutejszej przyrodzie te minimum wilgoci, jakie niezbędne jest dla jej przeżycia więc granice szerokiego koryta rzeki są wyraźnie zaznaczone wyschniętymi o tej porze roku na wiór trawami, krzaczorami, czasem kilkoma drzewkami już w martwej postaci. Zabłądzić trudno nawet gdy łożysko rozszerza się do kilku kilometrów. Chyba że akurat jedziemy w burzy piaskowej, bo wtedy niewiele widać. Wówczas wspomaga nas GPS i założone wcześniej koordynaty. Czasem zjeżdżamy miedzy wydmy ale jazda tamtędy przebiega wyraźnie wolniej. Każdego dnia pokonujemy około 200 kilometrów pilnując kontaktu wzrokowego między pojazdami.

 

 

Po trzech dniach takiej jazdy możemy odtrąbić zwycięstwo! Przejechaliśmy! Prawdopodobnie jako pierwsza amatorska ekipa z zagranicy i bez jakiegokolwiek zaplecza serwisowego. Cztery przyzwoicie wyposażone Toyoty. A w nich ośmioro dorosłych śmiałków oraz dwoje dzieci. I do tego jeden przestraszony i milczący jak zaklęty przewodnik, który od kilku lat uparcie twierdził, że to niewykonalne. Przejazd kosztował nas tylko jedną zniszczoną oponę. Było nawet łatwiej niż się wcześniej spodziewaliśmy a pustynne trapy w ogóle nie okazały się do czegokolwiek potrzebne. Wyciągarki i łopaty były natomiast w użyciu tylko raz. Takla Makan odwdzięcza nam się z gestem. W samochodach mamy na pamiątkę po kilkanaście kilogramów miałkiego piachu. Jest wszędzie. W każdej dziurze i szczelinie. Zgrzyta w zębach. W kieszeniach też go sporo. Podwozia naszych Toyot i opony nigdy nie były tak lśniące od piaskowania! A nasze miny pewnie nigdy nie były bardziej uśmiechnięte niż wtedy gdy powróciliśmy do cywilizacji. Chińczycy pilnujący strategicznej ze względu na zasoby ropy naftowej i gazu pustyni patrzyli na nas jak na duchy. Dalsza podróż daleka już była od ekstremalnych wyzwań. Za to pod względem turystycznym i poznawczym dostaliśmy wszystko, o czym w Chinach można pomarzyć. Wielki Mur przekroczyliśmy, a właściwie przejechaliśmy, w kilku miejscach. Żółtą Rzekę również. Pokłoniliśmy się Terakotowej Armii cesarza Qin Shi i mnichom klasztoru Szaolin. Zaparkowaliśmy Hiluxy pod Zakazanym miastem. Opłukaliśmy opony w Morzu Żółtym. Przez miesiąc zajadaliśmy się chińskimi przysmakami. I jak Marco Polo możemy powiedzieć, że nie opowiedzieliśmy jeszcze nawet połowy tego co żeśmy w Państwie Środka zobaczyli!

 


Cała podróż z Polski do Pekinu i nad Pacyfik oraz powrót przez pustkowia Mongolii i całą Rosję trwała siedem tygodni. Przygoda tania nie była Jedna trzecia kosztów to chińskie zezwolenia, dowody rejestracyjne i prawa jazdy oraz wymagana asysta licencjonowanego lokalnego przewodnika. Ale było warto! Jest więc o czym śnić zimą, co wspominać i co planować. Bo w trasę z Wenecji do Pekinu chcemy się wybrać jeszcze co najmniej raz. Może następnym razem ruszymy już z Włoch? Może pojedziemy przez Turcję, Iran i Afganistan? Tym bardziej, że nawet historycy ciągle nie mają pewności czy Marco Polo tam rzeczywiście był. A jeśli już był, to którym szlakiem tak naprawdę podróżował? W czasach wielbłądzich karawan? Bez Hiluxa? Mało prawdopodobne. Dlatego też budujemy właśnie kolejny pojazd, również na bazie Toyoty Hilux. Tym razem będzie to wersja z podwójną kabiną i z automatyczną skrzynią biegów oraz trzylitrowym silnikiem diesla. Całość będzie lżejsza za cenę rezygnacji z niektórych luksusów, ale wtedy żadna pustynia nie będzie nam straszna!

 

Tekst i zdjęcia: PRZEMEK OSUCHOWSKI

 

Artykuł ukazał się na łamach wydania specjalnego magazyny WYPRAWY4x4.

 

 

 

GALERIA ZDJĘĆ 2016