Majowy weekend w Serbii
Serbia to dla większości kraj tranzytowy. Dwupasmowa autostrada przecinająca go z góry, na dół mapy szybko przenosi tysiące aut wprost ku kamienistym greckim plażom. Jeśli ciekawość nowego, nie odkrytego kawałka świata nie ściągnie was w bok, gdzieś w mniejsze drogi to kraj zostawia nie najwięcej ciekawych wspomnień. Płasko i monotonnie. Większość marzy żeby już wyjechać, jak najszybciej zostawić za sobą te 600 km meczącego asfaltu . A tuż obok, z dala od szerokości autostrady mamy wiele niespodzianek. Na ciekawych przygody czekają wspaniałe meandry rzeki Uvac, niesamowite formacje geologiczne Đavolja Varoš, czyli Miasto Diabła, zabytkowe miasta Nowy Sad, Belgrad, Nis, klasztory Studenica, Sopoćani i wiele innych.
Na zwiedzanie wszystkich tych wspaniałości mamy zaledwie kilka dni. To za mało żeby zanurzyć sie w uroki tych najbardziej lokalnych dróg, bez asfaltu, jak najbliżej przyrody. Autostradę zostawimy jednak w okolicy Nowego Sadu i staramy się już poruszać lokalnymi drogami. Ma to swoje ogromne plusy. Wszystko to co interesujące nie przelatuje w szybach auta z prędkością przekraczającą 100 km/h. Ma też swoje wady. Poruszanie po kraju wąskimi, krętymi drogami spowalnia podróż tak, że 100 km przemierzać można więcej niż 3 godziny, szczególnie gdy widoki zatrzymują co chwilę.
Przygodę z Serbia zaczynamy w Nowym Sadzie. Mały hotel w którym zamieszkamy, wciśnięty w jedna z bocznych uliczek ma tą zaletę, że tuż obok ma stare miasto. Samo miasto powstało na przełomie XVII i XVIII wieku kiedy zaczęli tu masowo emigrować Serbowie z ziem okupowanych przez Turków. Do dziś zachowało kosmopolityczny charakter bo nadal mieszkają tu obok siebie i Serbowie, i Chorwaci, i Węgrzy, Słowacy, Romowie, Niemcy... Jego zwiedzanie jest łatwe i przyjemne. Wszystko co warto zobaczyć skupione jest w jednym miejscu. Zaczynamy od Placu Niepodległości z pomnikiem Svetozara Miletica, kościołem Mariackim i ratuszem. Potem chodzimy jeszcze długo po wąskich uliczkach miasta szukając zabytkowych cerkwi, kamieniczek, uroków wieczornego życia w małych restauracyjkach jakich na starówce jest pełno. Jeszcze rano pojedziemy do położonej za rzeką twierdzy Petrovaradin. Właściwie mieliśmy iść do niej pieszo ale rzut oka na mapę i okazuje się że to 10 km wycieczka w obie strony z rynku. Podjedziemy wiec autem. Co ciekawe da się tam dojechać na sam plac główny na którym znajduje sie muzeum. Wjazd jest efektowny - umocnioną bramą, tunelami... Serbowie również maja majówkę więc historycznych pamiątek ustawionych na regałach nie zobaczymy ale widoki na okolicę - super. Ludzie nadal tu pamiętają bombardowania NATO i zniszczenie wszystkich trzech mostów na rzece. Na moście widnieją wymalowane czerwoną farbą antyamerykańskie hasła.
Dalsza nasza podróż to jazda do Belgradu ale w poszukiwaniu wrażeń zboczymy do Parku Narodowego Fruška Gora. Nazwa parku podobno wywodzi się od Franków bo państwo Karola Wielkiego rozciągało się aż do okolic Belgradu. Jedziemy Partyzancka Drogą (tak się nazywa) i to co zaskakuje w krajobrazie to las. Dotychczas Serbia pokazywała nam się jako płaski, rolniczy kraj. A tu: krajobraz zafalował i zazielenił się od świeżych, majowych liści... Przy wjeździe powinniśmy zapłacić za bilet jednak pracownik parku widząc obcą rejestracje nie wierzy w to ze mamy dinary i każe jechać dalej. A chciałem mieć taki pamiątkowy bilet... To co się dzieje dalej przyprawia nas o zdumienie. Tak jak wspomniałem jesteśmy tu majowa porą, w dniu robotniczego święta. I chyba wszyscy okoliczni Serbowie korzystając z wolnego dnia postanowili wypocząć przy rodzinnym grillu. Cała droga to setki aut i każdy krzak obstawiony ludźmi. Las jakby płoną, wszędzie dymy z ognisk i grillów. A przypominam, jest to park narodowy.
Fruška Gora znana jest również z licznych monastyrów. My zobaczymy dwa Vdrnik i Monaster Krušedol. Oba to konstrukcje obronne, z bramą i cerkwią po środku.
Potem jazda w kierunku Belgradu i szukanie zamówionego noclegu. Miały być na miejscu uskutecznione romantyczne spacery po mieście, zwiedzanie... Jednak zobaczyliśmy niewiele. Problemem był parking. Ciepłe, świąteczne popołudnie ściągnęło do miasta tysiące ludzi. Wprawdzie zamówiony przez internet apartament miał teoretycznie miejsce na auto ale Toyota Hilux w żaden sposób sie w nim nie mieściła. Poszukiwania pomocnego pana z recepcji doprowadziły do szczęśliwego finału ale czas, czas, czas... W końcu idziemy na Plac Republiki. Popatrzymy na pomnik Kniazia Michała, Muzeum Narodowe, zabytkowe domy przy deptaku przy ulicy, również Kniazia Michała.
Potem jeszcze nocne zwiedzanie Belgradzkiej fortecy. Ponieważ jest to obszar rozległy, dobrze oświetlony i funkcjonuje jako miejski park - można wejść o dowolnej porze. Sama twierdza, choć ma korzenie jeszcze rzymskie, to główne swoje umocnienia zawdzięcza Turkom, którzy rozbudowali ją w XVIIw. Jej nazwa Kalemegdan w języku tureckim oznacza tyle co "pole pod twierdzą". Z najstarszych zabytków zobaczyć tu można rzymska studnię, średniowieczna basztę Nebojsy. Poza tym tureckie łaźnie, bramę Karola VI i Muzeum Wojska, kolumna z pomnikiem "Victor" umieszczona na widokowym tarasie z którego popatrzeć można na rozległą panoramę miasta. I jeszcze wiele innych atrakcji. Dla mnie osobiście interesujące było zobaczenie jednego z niewielu zachowanych egzemplarzy polskiego czołgu TKF o którym opowiadał mi Zbigniew Nowosielski, zajmujący sie renowacja zabytków ale również budową jeżdżących kopi tego pojazdu.
Potem przyszła pora na naddunajskie szlaki wiodące prosto do twierdzy Ram i Golubac. Ta pierwsza, mniejsza , w obecnej formie pochodzi z XVw i jest jednym z najstarszych fortów artyleryjskich w Serbii. Jej budowniczym był sułtan Bayezid II, który wydał polecenie przystosowania istniejących wcześniej obwarowań do ataków z użyciem artylerii i broni palnej. Co ciekawe, na jeszcze niedawnych fotografiach forteca przedstawiała sie niespecjalnie. Duża, nieefektowna ruina. Ale to właśnie sie zmienia ponieważ mury są w całkowitej odbudowie. Nie przeszkadza to turystom, miedzy innymi nam w jej zwiedzaniu. Mija się otwarta bramę z zakazem wejścia, a potem w towarzystwie robotników, kładących nowe kamienie patrzymy jak zamek nabiera nowych, starych kształtów... W pobliżu fortecy mamy też senna wieś z przeprawą promową i gospodą. W porcie, podróżnych wita jeden z wielu w tym kraju pomników upamiętniających krwawe walki.
Jadąc wzdłuż Dunaju na południowy wschód zobaczymy jeszcze twierdzę w Golubacu. To tu zginął wg przekazów Zawisza Czarny. Jest nawet tablica która to upamiętnia ale czy ja zobaczyliśmy? Niestety nie. Ten zamek również jest w odbudowie i dokłamie zamknięty! Jednak Serbowie przewidując spory ruch turystyczny wybudowali pod twierdzą duży parking i poprowadzili pod mury alejki. Można odbyć miły spacer nad rzeką, tutaj bardzo spiętrzoną pobliska zapora i popatrzeć na zbudowane na początku XIV w. obwarowania.
Do tej chwili podróżujemy raczej po płaskim, południowym brzegu Dunaju. Na góry możemy popatrzeć na drugi brzeg rzeki. Tam, w Rumunii teren jest bardzo pofalowany. Wszystko jednak zmienia się gdy zmienimy kierunek na bardziej południowy. Małymi drogami, przez drogi przechodzące w skalnych kanionach docieramy do wsi Kučevo. Tu chętni zobaczyć mogą jaskinie Ceremonsja. My jednak jedziemy dalej, w kierunku na Monastyr Manasija. Zanim do niego dotrzemy zatrzymujemy sie przy małym monastyrze w Tumane. Ma on tą zaletę, ze jego kościół można fotografować a w pobliskiej restauracji prowadzonej przez zakonników dla pielgrzymów podają dobry obiad. Uwaga - obiad jest za co łaska! Tzn. każdy zostawia ile uważa, bardzo chrześcijańskie podejście!
Kolejny, Monastyr Manasija który koniecznie chcemy zobaczyć założony przez despotę Stefana Lazarevica w pierwszej połowie XVw. ma najlepiej zachowaną średniowieczną fortyfikację w Serbii. Jego mury obronne z 12 wieżami otaczają wysokim wianuszkiem zabudowania klasztorne i cerkiew. Do dziś pozostały: ruiny starego refektarza, zrekonstruowane klasztorne cele, prywatna biblioteka z cennym księgozbiorem i Kościół Świętej Trójcy z jego wyjątkowo pięknych freskami.
Ostatnim punktem wycieczki miały być rzymskie zabytki w Felix Romuliana ale... już wieczór pogonił nas w kierunku na Niš, do którego dotarliśmy późna nocą.
Rankiem, korzystając z pięknego dnia pooglądamy trochę to trzecie co do wielkości miasto w kraju. To tutaj urodzili się rzymscy cesarze Konstantyn I Wielki i Justynian I a cesarz Klaudiusz II odniósł wielkie zwycięstwo w bitwie z Ostrogotami w 269 r. Jednak to co najbardziej interesujące w mieście to pobliska twierdza. Pierwsze umocnienia zbudowali w tym miejscu prawdopodobnie Rzymianie, wielokrotnie były rozbudowane m.in. przez Cesarstwo Bizantyńskie jednak dzisiejszy kształt przybrały w czasie rządów tureckich, w latach 1719-1723. Wchodzi się do niej od strony miasta efektowna Brama Stambulską na której umieszczono tablicę w języku arabskim informującą o zakończeniu jej budowy. Dalej poruszamy sie już pośród mniej efektownych zabytków, już dużo gorzej zachowanych.
Na początku XIX wieku podczas powstania serbskiego w okolicach Niszu doszło do bitwy z Turkami. Zwycięski Hurşid Ahmed Pasha po wygranej bitwie polecił odcięte głowy Serbów wysłać do Stambułu a z czaszek zbudować wieżę ku przestrodze dla przyszłych buntowników. To co dane będzie nam zobaczyć dziś to już jej niewielkie pozostałości starannie obudowane kaplicą i obłożone taflami szkła.
Opuszczamy miejskie klimaty by poszukać wrażeń w Diabelskich Górach. Đavolja Varoš zlokalizowane są około 100 km od Niszu w pobliżu drogi nr 35 w kierunku na Kosowo. Na końcu asfaltu, znajdziemy parking na którym w naszym kierunku spoglądają sprzedawcy pamiątek z licznie umieszczonych tu kramów. Ale zwiedzających w taki powszedni dzień jest dla nich niestety a dla nas na szczęście niewielu... Potem leśny spacer i docieramy do żwirowych stożków przykrytych kamiennymi czapeczkami. Widok zaskakuje. Podobno tych iglic jest ponad dwieście. Wysokie na 2 do 15 m maja tylko 0,5-3,0 średnicy m u podstawy.
Na dziś zaplanowałem jeszcze zwiedzanie pierwszej stolicy Serbów czyli Starego Rasu oraz monastyru Sopoćany. Nawigacja drogę wytyczyła przez Kosovo. Docieramy do granicy i tu problem. Trzeba wykupić winietę oraz obowiązkowe ubezpieczenie dla auta (nie obowiązuje OC z Polski). Koszt 70 Eu. Trochę za dużo jak na godzinną wycieczkę. Pojedziemy dookoła ale cos zyskamy w zamian. Najkrótsza droga prowadzi przez Park Narodowy Kopaniok. Wspinamy sie naszym HILUXEM na 1800 m n.p.m ale dla takich widoków jak tam - warto!
Nadkładanie drogi owocuje jednak późnym przybyciem do Starego Rasu. Wchodzimy stromym podejściem. Trzeba uważać o czym świadczą krwawe ślady na ścieżce, zapewne rozbita głowa nieuważnego turysty. Na górze ostatnie pamiątkowe zięcia wśród ruin słabo oświetlonych słońcem schowanym za chmurami. Ras pozostawał głównym ośrodkiem państwa serbskiego do XIV w a pierwsze jego terytorium obejmowało Kosovo. Prisztina była nawet w pewnym momencie jego stolicą. Trzeba mieć to na uwadze gdy zadajemy sobie pytanie dlaczego Serbowie tak kurczowo trzymają ten teren w swoich granicach i nie chcą oddać. Pod naporem Turków opuszczali te ziemie a ich miejsce zajmowali pokorni wobec najeźdźcy i wyznający islam Albańczycy. Dominacje muzułmańskiej ludności doświadczamy w mijanym mieście Novi Pazar. W jego panoramie wyraźnie rysują się liczne meczety a przy wylotowych drogach zobaczymy charakterystyczne cmentarze z białymi stelami.
W planach mięliśmy jeszcze odwiedzenie Monastyru Sopoćany ufundowanego w 1260 przez króla Stefana Urosza I jako mauzoleum dla niego i jego rodziny. Jego bramy zastajemy zamknięte. Z powodu późnej pory nie dane nam będzie też zobaczyć urokliwych meandrów rzeki Uvac. Plan przewiduje dotarcie do miasta Zlatibor. W hotelu meldujemy się naprawdę późno. Te trzysta parę kilometrów okazało sie jednak zbyt wiele jak na jeden dzień.
Nowy dzień to nowe miejsca do odkrycia. Pierwszy punkt do Jaskinia Stopića. Jest to jedna z najładniejszych serbskich jaskiń. Ma długość 1691 m i przepływa przez nią Trnavski Potok. Wejście do groty to ogromny otwór z ulokowaną tuż za nim pierwszą komorą nazwaną Jasna, bo dociera do niej światło dzienne. Największą atrakcją są tu kaskadowe baseny wypełnione krystalicznie czystą wodą. Całość jest oświetlona, a trasa zwiedzania prowadzi po specjalnych metalowych i betonowych kładkach. Temperatura wewnątrz nie jest specjalnie niska z uwagi na duży otwór wejściowy i niezbyt dużą długość.
Kolejna atrakcja do zwiedzania to skansen budownictwa ludowego w pobliskiej wsi Sirogojno. W kompleksie Stere selo znajduje się obecnie 47 budynków, które pochodzą z XIX oraz początku XX wieku i zostały tu przeniesione z okolicznych wiosek. Złożono je i rozlokowano na przestrzeni 5 hektarów. Całość jest jeszcze w organizacji wiec jest co oglądać ale za parę lat będzie to wyglądać zapewne jeszcze lepiej.
Kontynuując zwiedzanie ludowych klimatów szukamy skansenu Emira Kusturicy, zlokalizowanego w pobliżu miasta Mokra Gora. Drewniana wioska zbudowana na potrzeby filmu “Życie jest cudem” jednak nie zachwyca. Autokary co chwila zatrzymują się tu i wypluwają ze swoich przepastnych wnętrz całe tłumy młodzieży szkolnej, która wypełnia później każdy skrawek skansenu. Ludowe budynki stylizowane są tu "na filmowo", więc widnieją na nich szyldy np. z nazwiskami znanych reżyserów. Jednak klimat tego miejsca jest przesiąknięty lekkim fałszem. Nie sprawia wrażenia autentyczności tylko szukania wodotrysków, które przyciągną następnych przyciągniętych magia wielkiego nazwiska, skłonnych zapłacić za bilet.
Z Mokrej Gory jest już tylko krok do Parku Narodowego Tara. W jego środku widnieje niebieska plama sztucznego jeziora na rzece. Docieramy tam i cieszymy oczy widokami na pobliskie doliny, poszarpane zatokami wody, drogi przy których wiele tablic ostrzegających o niedźwiedziach... Tu też spotykamy sie z ekipą Bezdroży 4x4, z która potem mijamy sie kilkukrotnie na drodze.
Serpentynami z niesamowitymi widokami na rzekę Drina docieramy do miasta Banija Basta. Tutaj juz w latach 70-tych zbudowano bardzo ciekawy, mały domek umieszczony na środku rzeki, na samotnej skale. Odkąd fotograf National Geographic pokazał go na łamach pisma, jest jednym częściej poszukiwanych miejsc w Serbii. Żeby dłużej cieszyć oczy ładnym widokiem zatrzymujemy sie w restauracji z której okien widać rzekę i wspomniany dom i korzystamy z uroków lokalnej kuchni.
A potem pozostaje nam juz tylko nocna i długa jazda do Suboticy, na granicy z Węgrami.
Miasto zwiedzimy następnego dnia. Czy warto się tu zatrzymać? Na pewno tak. Rozkwitało na początku XX wieku, kiedy wchodziło jeszcze w skład Królestwa Węgier, a następnie powstającego Królestwa Jugosławii. Szabadka, Subotica, Maria-Theresienstadt. Wiele nazw nosiło i tak jak różnorodnie je nazywano, tak wiele nacji do dziś je zamieszkuje. Unaoczniają to napisy po serbsku, chorwacku i węgiersku na murach oraz wielojęzykowy gwar na ulicach. Kiedyś w całym Królestwie Węgier Subotica ustępowała tylko Budapesztowi i Segedynowi . Trzecie miasto kraju zasługiwało na okazały ratusz. Zbudowano więc budynek z rozmachem. Jego wieża ma aż 80 metrów wysokości. Dzięki ornamentom wygląda jednak jak chatka z piernika. Będąc tutaj warto zajrzeć do synagogi czy Pałacu Rajhla - który dziś zajmuje Galeria Sztuki Współczesnej, miasto słynie bowiem z unikalnej architektury, ze szczególnym uwzględnieniem stylu art nouveau.
Po przejechaniu tych wszystkich kilometrów nachodzi takie przemyślenie, że do Serbii musimy wybrać się jeszcze raz. Tym razem jeszcze wolniej, z większa ilością czasu żeby zobaczyć więcej, żeby był czas na szukanie egzotyki tego kraju również poza asfaltami. Co jeszcze czeka na nas w Serbii? Na pewno warto popatrzeć na niesamowite meandry rzeki Uvac, kaniony rzeki Visocica w pobliżu Slavinji, Deliblatska peščare czyli pustynię między wsiami Samoš a Dubovac nad Dunajem, rzymskie zabytki w Felix Romulani, Monastyr Sopoćany i wiele innych ....
Tekst i zdjęcia: Ireneusz Rek,
GALERIA ZDJĘC