Gruzja z przyczepą
Tekst i zdjecia: M.Wojciechowski, KUMA
Cele wyjazdów wakacyjnych zwykle wybieramy bardzo spontanicznie. Pomysły i plany mieliśmy różne ale w końcu palec na mapie zatrzymał się na Gruzji. O tym kierunku podróży nasłuchaliśmy sie tyle pozytywnych opinii, że my także postanowiliśmy przekonać się jakie uroki kryje w sobie ten kraj. W drogę wybraliśmy się naszą Toyotą Land Cruiser 100, dla której była to dopiero druga wyprawa tego typu. Wcześniej w poszukiwaniu przygody jeździliśmy mocno przerobionym Land Roverem Discovery 2. Jednak gdy przyszedł czas na zmianę postanowiłem na podstawie zdobytych już doświadczeń, że auto na takie wypady powinno być zachowane maksymalnie jak to możliwe w oryginale. Zrezygnowałem więc ze stalowych zderzaków, ciężkich zabudów i większych kół na rzecz komfortu i niezawodności auta jaka daje właśnie Toyota Land Cruiser 100. W 2018 roku ruszyliśmy nim w pierwszą trasę obejmującą Chorwację, Bośnię i Hercegowinę oraz Czarnogórę. Land Cruiser sprawdził się znakomicie, jednak pomimo iż "seta" to naprawdę duże i pakowne auto, brakowało mi w nim miejsca na cały potrzebny dobytek dla wieloosobowej rodziny. Tak powstał pomysł budowy przyczepy wyprawowej KUMA . Gruzja była pierwszą daleką wyprawą podczas której postanowiliśmy przetestować nasz projekt w starciu z twardymi realiami wyjazdu w bezdroża.
PLANOWANIE WYJAZDU
Gdy na pokładzie są też małe dzieci (4 i 6 lat), przygotowywanie wyprawy jest już poważnym przedsięwzięciem. Trzeba przede wszystkim zadbać o ich bezpieczeństwo, zabrać niezbędne leki oraz przemyśleć jak zająć im czas w drodze do celu. A droga do Gruzji to 3 doby ciągłej jazdy autem. Podczas gdy moja żona zajmowała się załatwianiem formalności związanych z tranzytem, czyli wszelkimi opłatami drogowymi, wizami, ubezpieczeniami oraz gromadzeniem niezbędnego wyposażenia, ja wraz przyjacielem ciężko pracowaliśmy, aby na czas zakończyć budowę, badania i testy przyczepy. Udało nam się to dosłownie dzień przed Toyota Off-road Festival, gdzie mieliśmy możliwość przetestowania wszystkich funkcji i możliwości kampingowych pierwszych prototypów. Wyjazd zaplanowany był na dwa tygodnie później. Na szczęście wszystko poszło po naszej myśli. Po zlocie przegrupowaliśmy siły, dokupiliśmy brakujące gadżety, zapakowaliśmy auto i w piątek po pracy ruszyliśmy na południe.
DROGA DO GRUZJI
Przez Czechy i później Węgry przejechaliśmy szybko, z postanowieniem że na początku wyjazdu będziemy jechać póki starczy sił. Przykra niespodzianka spotkała nas na granicy do Serbii. Ogromny korek w którym stanęliśmy około północy zabrał nam ponad dwie godziny. Był to pierwszy weekend wakacji szkolnych, wiec setki aut ruszyły na południe. Zdecydowaną większość z nich stanowiły pojazdy na niemieckich blachach jadące w kierunku Turcji. Dopiero po drugiej w nocy udało nam sie przekroczyć granicę i zaczęliśmy nadganiać stracony czas. Przed nami była wizja kolejnego utrudnienia tym razem na przejściu do Bułgarii na które trafiliśmy około 7 rano. Tam kolejne 3 godziny, tym razem niestety w palącym słońcu. To był najgorszy etap podróży z całych trzech tygodni.
W Bułgarii zatrzymaliśmy sie na późne śniadanie połączone z obiadem, odetchnęliśmy po stresie związanym z granicami i postanowiliśmy przeć dalej. Po kilkudziesięciu minutach jazdy stwierdziliśmy, że nie ma sensu pchać sie w kolejny korek przy granicy Tureckiej i odbiliśmy w kierunku Grecji. Kilka godzin wystarczyło by przez małe przejście przedostać się w okolice Aleksandropolis. Dzięki aplikacji park4night znaleźliśmy piękną piaszczystą plaże na której mogliśmy rozbić nasz pierwszy obóz po ponad 30 godzinach jazdy. Nie śpieszyliśmy się już. Praktycznie cały kolejny dzień spędziliśmy na plaży. Dzieciaki bawiły się w wodzie, ja zgrywałem zebrane materiały z aparatów, a Ania krzątała się po obozowisku by ogarnąć auto i przyczepę na kolejny etap podróży.
Ruszyliśmy późnym popołudniem. Do Turcji wjechaliśmy po krótkim czasie przez małe przejście w Ipsala. Przed nami była cała noc jazdy. Początkowe obawy przed Turcją szybko minęły. Piękne szerokie trasy szybkiego ruchu i autostrady. Doskonale przygotowana infrastruktura. Mnogość restauracji, stacji paliwowych i parkingów napawała nas optymizmem. Ludzie niesłychanie mili, pomocni, a kuchnia? Wspominamy ją do dziś. Super smak, jakość i niskie ceny - trzeba tam wrócić. Istambuł przejechaliśmy w środku nocy bez żądnych problemów i przeprawiliśmy się na azjatycką część Turcji. Przejazd przez ten kraj, z postojami na śniadanie, tankowania, krzepiące herbaty tureckie, których nie mogliśmy sobie odmówić zajął nam 26 godzin. Przejście w Sarpi, z racji późnej pory poszło gładko. Wykupiliśmy niezbędne ubezpieczenie komunikacyjne i nieśmiało zaczęliśmy wtaczać się do kraju naszej destynacji.
GRUZJA, PIERWSZE WRAŻENIA
Zatrzymaliśmy sie na poboczu kilometr od granicy i przy pomocy Maps.Me szukaliśmy terenu nadającego się na kamping. Nie trwało to długo, kiedy koło nas zatrzymał sie hałaśliwy skuter prowadzony przez chłopaka który kilka minut wcześniej sprzedawał nam ubezpieczenie. Wtedy to pierwszy raz Gruzja pokazała nam swoją gościnność. Po kilku wymienionych w języku rosyjskim zdaniach pędziliśmy już za skuterem na miejsce upragnionego noclegu. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu okazało się, że będziemy spać 20 metrów od morza na kamienistej plaży w centrum Sarpi. Zapytałem kilkukrotnie, czy jest to legalne i czy nie będziemy mieli z tego powodu nieprzyjemności (u nas jest to nie do pomyślenia). Chłopak uspokoił nas, że to jest normalne i mamy się tu czuć jak u siebie - miał racje.
Rano gdy wyszliśmy z namiotu ukazał nam się piękny widok, krystalicznie czysta woda i zadbana plaża w towarzystwie ostrych gór. Po chwili zaczęli schodzić się plażowicze z okolicznych hoteli. Większość z nich stanowili rosyjscy turyści, którzy podchodzili do nas, zaczepiali, podziwiali przyczepę. Ten poranek zaowocował w wiele nowych znajomości. Podobnie jak na plaży w Grecji postanowiliśmy przeznaczyć ten dzień na regeneracje po drodze przez Turcję. Dzieciaki zasłużyły sobie na wodne szaleństwa po prawie czterech tysiącach kilometrów podróży. Jako, że wcześniej nie mieliśmy nawet czasu ustalać tras i miejsc, które chcemy w Gruzji zwiedzić postanowiliśmy szybko przestudiować przewodnik i już w godzinach wczesno popołudniowych ruszyliśmy w kierunku Goderdzi Pass. Początkowo było dość sielankowo. Ciasne uliczki, wiejskie sklepiki w których uzupełniliśmy zapasy, bujna zieleń.
Na obiad zatrzymaliśmy się w zjawiskowym miejscu nad rzeką Kurą. Właściciele restauracji szybko zapełnili nasz stół gruzińskimi szlagierami. W tym miejscu warto wspomnieć trochę o kuchni. Jedzenie w Gruzji jest tak tanie i tak dobre, że przez cały wyjazd może raz zrobiliśmy obiad sami, bo po prostu zatrzymaliśmy sie wysoko w górach i zwyczajnie restauracji nie było. Tryb żywienia wyglądał następująco. Obfite śniadanie z udziałem regionalnych przysmaków, a później jeszcze bardziej obfita obiadokolacja po której na kolacje miejsce było tylko na czaczę lub kieliszek wina od lokalnych mieszkańców.
GODERDZI PASS
No ale pora wracać na trasę. Zaczęliśmy wspinać się w wyższe partie gór w kierunku przełęczy. Droga szybko zmieniła się w szutrową, widoki coraz ciekawsze. Zaczął zapadać zmrok. Nagle z nikąd przed nami pojawiła sie drewniana budka w której zaopatrzyliśmy sie w miód i wino. Przez całą drogę minęliśmy może 3-4 auta. Jak sie okazało, najgorsze było dopiero przed nami. W zupełnych już ciemnościach wjechaliśmy w gęste chmury. Widoczność spadła drastycznie. Z przodu około 2 metry, tak samo na boki. Ja pilnowałem lewej krawędzi, a Ania informowała mnie o sytuacji z prawej. Wiedzieliśmy, że towarzyszą na kilkudziesięcio metrowe przepaście. Tak jechaliśmy około godziny z prędkością pełzającą praktycznie po omacku. Udało nam sie wspiąć w najwyższe miejsce przełęczy i jak ręką odjął po drugiej stronie góry mgła zniknęła całkowicie. Było już późno. Na mapie znaleźliśmy małą wioskę, w kierunku której udaliśmy sie na spoczynek. Napotkaliśmy tam absolutne ciemności, opuszczone domki i zamkniętą za szeroką bramą bazy. Jak się później okazało było do słynne Geoderdzi Camp w wiosce Baszumi . Tutaj można wynająć domek i traktować go jako bazę wypadową w góry. Poszedłem poszukać kogoś kto wydałby zgodę na robicie. Znowu zdziwienie. Godzinna 22, brama została otwarta, a my zaproszeni na teren ośrodka. W środku sklep spożywczy, sklepy z zabawkami. Gospodarze wskazali nam miejsce gdzie możemy ustawić auto i przyczepę wraz z namiotem. Z racji późnej pory nie chcieliśmy niepokoić mieszkańców i szybko udaliśmy sie spać. Rano rozmowy z właścicielem o historii miejsca, pyszna kawa podana na tacy i upominki dla dzieci. Oczywiście o zapłacie nie chcieli słuchać. W podziękowaniu nagrałem kompleks z drona i pokazałem gospodarzom ich bazę z lotu ptaka. Rozstaliśmy sie w cudownych nastrojach i udaliśmy się dalej na wschód.
Pogoda była cudowna. Drona praktycznie nie chowaliśmy, cały dzień zachwycaliśmy się widokami małego Kaukazu. Pod koniec dnia do dojechaliśmy do podnóża gór w których wykuto skalne miasto Wardzia. Przy rzece, z widokiem na rozłupaną górę rozbiliśmy kolejny biwak. Rano nieśpiesznie udaliśmy sie na zwiedzanie wspomnianego miasta. Mnogość komnat była nie lada atrakcją dla dzieci, które chętnie pokonywały ciasne korytarze. Droga czekała, godzina zrobiła się późna wiec ruszyliśmy na obiad w kierunku Bordżomi pokonując po drodze Przełęcz Cchrackaro na szczycie, której mieliśmy kontrolę paszportową. Szybki zjazd w dół i kolejny dzień za nami.
Kolejny nocleg na dziko przy rzece Mtkwari. Świetna kolacja z produktami, które kupiliśmy w sklepie w Bakurjani. Rano pozbieraliśmy się szybko. Przed nami było sporo kilometrów bo wg planów mieliśmy dojechać na start trasy do Ushgili. Pomógł nam w tym odcinek autostrady między Tibilisi, a Kutaisi. Obiad w Kutaisi i szybkie zwiedzanie. Pokusa ciekawszych tras poza asfaltem była silniejsza niż piękna architektura miasta. Na północ od miasta szybko zaczęło robić się ciekawie. Kręte drogi, mnóstwo górskich źródeł w których gasiliśmy pragnienie i uzupełniliśmy zapasy wody w przyczepie. Cel zrealizowany! Biwak przy rzece Lentechi gdzie wg przewodnika mamy zaczynać z samego rana wymagającą trasę do Ushguli. Małe ognisko, próby naprawy drona skończone niepowodzeniem i sen.
Rano podekscytowani, przygotowujemy się do stosunkowo krótkiej, ale czasochłonnej drogi. Początkowo utwardzona droga zmieniła się w koszmar. Wyboje wytłukły nas i auto niemiłosiernie. Prawdziwy test cierpliwości i stanu zawieszenia. Trudy wynagrodziły odśnieżne szczyty wielkiego Kaukazu, które ukazały się przed nami po wyjechaniu z gęstego lasu. Tu spotkaliśmy pierwszy raz jeszcze nierozpuszczone resztki śniegu i czapy lodowe, które topiąc się tworzyły bystre strumienie. Droga zajęła nam około 6 godzin. Często zatrzymywaliśmy się by nagrać film lub cyknąć kilka zdjęć. W samym Ushguli zaopatrzyliśmy się w czaczę, wino i lokalne wypieki. Znaleźliśmy kawałek wypłaszczenia niedaleko od drogi na której udało nam się rozstawić obozowisko. Całe popołudnie mieliśmy wolne. Gotowaliśmy, dzieci bawiły się przy płytkim strumieniu, podziwialiśmy dziko galopujące konie. Przed zachodem słońca spacer i szybko do namiotu bo temperatura po zachodzie słońca na tej wysokości szybko zaczęła spadać.
W KIERUNKU NA OMALO
Rano kolejnego dnia budzi nas hałas. Ktoś plądruje nasze obozowisko! Powoli wychylam się z namiotu... Okazało się, że stoimy na drodze bykom, które spokojnie maszerują w kierunku wioski. Wylizały resztki z patelni, zjadły kopystkę i poprzewracały krzesła. Wymieniliśmy się groźnymi spojrzeniami i każdy wrócił do swoich zajęć. Droga w dół do Kutaisi znowu dała dam w kość, ale za to widoki w tym kierunku jeszcze lepsze. Znowu skorzystaliśmy z autostrady i dojechaliśmy późnym wieczorem do Tibiisi. Pierwszy nocleg w hotelu od początku wyjazdu. Nie przypadkowo bo 300m dalej znajdował się serwis DJI, którym miałem nadzieje naprawić drona. Niestety awaria okazała się zbyt poważna, na części mielibyśmy czekać tydzień.
Szybko opuściliśmy zatłoczone miasto i udaliśmy się na start kolejnej trasy. Dużo o niej słyszałem. Wiele osób odradzało mi jej pokonywanie z przyczepą twierdząc, że to niewykonalne. Tym bardziej ambicja nie pozwoliła mi ominąć Gruzińskiej drogi śmierci. Plan był prosty. Trzeba dostać się do Pszaweli, uzupełnić zapasy i samego rana podbijamy Omalo. Muszę przyznać że się bałem. Długo analizowałem przebieg trasy na mapie. Zastanawiałem się czy nie odpuścić, czy aż tyle ryzykować. Rano byłem tak zdeterminowany, że pakowanie zajęło nam rekordowo krótki czas. Silnik rozgrzany, sprzęgi sprawdzone, ruszamy! Nie wiem jak to się stało, ale stres i skupienie było tak silne, że nie pamiętam kiedy wjechaliśmy do wioski! Cały czas trzymaliśmy wysokie tępo, wskaźnik poziomu paliwa spadał w niewiarygodnie szybkim tempie. Mijaliśmy się na centymetry z Kamazami i Delicami pełnymi turystów. Widoki piękne dopóki nie wjechaliśmy w strefę chmur. Ciasne zakręty nie stanowiły problemu dla zestawu odpowiednio się naddając. Był to wyjątkowy dzień, nie tylko dlatego, że udało mi nam się pokonać bezpiecznie legendarną trasę, ale też dlatego, że był to dzień moich 30tych urodzin. Skromny obiad i przerwa kawowa Omalo oraz studzenie silnika i hamulców. Po chwili zastanowienia postanawiamy jechać dalej do Dartlo. Miasteczko z kamienia na końcu świata. Kompletna cisza. Szum rzeki i tort z wafli ryżowych. Piękne okoliczności przyrody. Zjazd z przełęczy okazał się bardziej wymagający. Nie obyło sie bez reduktora by odciążyć hamulce. Każda pokonana przełęcz dodawała pewności siebie i wyczucia ciężkiego zestawu dlatego sprawnie udało nam się zjechać na równiny. Spełniony jechałem już spokojnie. Dzieciaki od czasu wyjazdu zarysowały chyba z tysiąc kartek, rozwiązały setki łamigłówek i kolejny raz oglądały tą samą bajkę na DVD...
Spotkany na trasie Polak, który już 8 lat mieszka w Gruzji namówił nas na wizytę w parku Waszlowani, który na wstępie odrzuciliśmy, z powodu zagrożenia jadowitymi wężami i innymi groźnymi zwierzętami. Przekonał, że w tym okresie nic nam nie grozi, więc postanowiliśmy spróbować. Po drodze przypadkowo wjechaliśmy na teren sadu brzoskwiniowego kiedy krążyliśmy szukając noclegu. Zauważył nas ochroniarz - Misza. Jak łatwo się domyślić nie dał nam odjechać. W ruch poszły szklanki z czaczą i piwo. Po chwili przyjechał właściciel sadu z synami. Przywitali nas, kazali się rozgościć i korzystać do woli z owocowych drzew. Miałem szczęście. Misza szybko się zmęczył, dzięki temu poranek nie był taki zły. W sumie był bardzo dobry, bo znajomy Miszy przywiózł mu dwa litry oszronionego domowego wina, które ochoczo wraz z nowym kolegą pochłonęliśmy zamiast śniadania. Ten dzień spędziłem na fotelu pasażera, cały. Tuż przed wjazdem na rozgrzane równiny przed parkiem postanowiliśmy uzupełnić wszystkie dostępne pojemniki wody. Zatrzymaliśmy się w wiosce która miała ujęcie wody z górskiego źródła. Tankując wodę poznałem dwóch mieszkańców, którzy spędzali przedpołudnie na ławce kryjąc się przed słońcem pod rozłożystym drzewem. Zagadnęli skąd jesteśmy, dokąd jedziemy. Jeden z nich wyciągnął z kieszeni jabłka i poczęstował nimi dzieciaki. Od słowa do słowa okazało się, że może nam odsprzedać trochę swojej czaczy i wina które zrobił. Na tym się oczywiście nie skończyło, bo po chwili siedzieliśmy u niego w domu całą rodziną przy zastawionym stole i popijaliśmy znakomite trunki. Jednak czas płynął nieubłaganie. Udało nam się wyrwać i ruszyliśmy na rozpalone ziemie. Krajobraz szybko się zmienił. Soczysta zieleń ustąpiła miejsce widokom iście afrykańskim. Sawanna, step, kilka drzew. Klimatyzacja w Toyocie poddała się gdy wskazówka temperatury osiągnęła 48 stopni! Droga - paskudna tarka. Gorąco jak w piekle. Chowaliśmy się pod drzewami gdy chcieliśmy sie na chwile zatrzymać.
POŻAR
Blisko samego parku, niedaleko granicy z Azerbejdżanem zatrzymali nas do kontroli strażnicy graniczni. Okazało się, że nie mogą nas puścić dalej bo nie mamy pozwolenia po które trzeba się zgłosić kilkadziesiąt kilometrów wcześniej. Trudno. Nieznajomość przepisów szkodzi. W drodze powrotnej zrobiliśmy sobie przerwę obiadową z produktów zakupionych wcześniej na lokalnym targu. Baranina, papryka i bakłażany - pycha. Mamy do przejechania całą Gruzję w kierunku zachodu, więc ruszamy. Po kilku kilometrach dostrzegamy na horyzoncie wielką chmurę nisko nad ziemią. Wyglądało to jak burza piaskowa. Damy radę, najwyżej trzeba będzie wydmuchać filtr powietrza. Niestety, szybko okazało się, że sytuacja jest dramatyczna. Wybuchł ogromny pożar, który odciął nam drogę wyjazdu ze stepów. Źle to wygląda. Rozważamy różne opcje. Zbliżamy się do domostw. Na drodze stoi kilka osób, przy których się zatrzymujemy. Uspokajają nas, trzeba czekać na rozwój sytuacji. Kilku metrowe płomienie wstają po obu stronach drogi. Po naradach z mieszkańcami postanawiamy szybko minąć pożar środkiem drogi i w ten sposób wymknąć się z zagrożenia. To był błąd. Kilka metrów przed ścianą ognia wiatr nagle zmienił kierunek i zamknął dostępny prześwit. Dosłownie kilka sekund wystarczyło by temperatura w samochodzie zrobiła się nie do wytrzymania. Wsteczny, odruchowo złamałem przyczepę i cała na przód na zad. Czekamy. Po 10-15 minutach ogień został przepędzony przez wiatr i dalej poszedł tylko jedną stroną drogi w kierunku wzgórz. Prawdziwa ulga, a po chwili smutek. Kilka godzin wcześniej jechaliśmy tą drogą. Podziwialiśmy krajobrazy, a teraz? Przez kilka kilometrów wszystko strawione przez ogień. Tego dnia postanawiamy spać w małym hotelu i odstresować się po tym szalonym dniu.
POWRÓT
Kolejnego dnia docieramy aż do Batumi i śpimy w okolicy na plaży. Dopiero teraz dopadają nas problemy żołądkowe. Chorujemy cały dzień a wieczorem postanawiamy opuścić Gruzję korzystając z małych kolejek na granicach. Jest środek tygodnia. Sprawnie pokonujemy Turcje oraz granice z Bułgarią. Czasu mamy w zapasie więc kolejną noc i dzień spędzamy na piaszczystej plaży w okolicach Burgasu. 1300 km do domu wydaje się teraz śmiesznym dystansem do pokonania. Toyota równo połyka kolejne kilometry. Ostatni przystanek i biwak poza granicami naszego kraju spędzamy na Węgrzech. Ale to już nie to. Ciasny kamping. Auto przy aucie. Pociesza mnie fakt, że wodę w przyczepie zamieniliśmy na 8 l czaczy i 16 litrów wina które rozdamy wśród rodziny i znajomych.
CZAS PODSUMOWAŃ
Udało nam się bez awarii (nie licząc odkręconego zbiorniczka płynu spryskiwaczy) przejechać ponad 10 000 km, z czego po Gruzji prawie 2000. Już na miejscu zestaw dostał porządnie w kość, jednak przyczepa przetrwała wszystko i spełniła swoje zadanie celująco. Po powrocie stwierdzić mogę, że podróżowanie tak dużym zestawem po górach nie jest szalonym pomysłem. Da się to ogarnąć, to kwestia wprawy i wyczucia sprzętu i jego możliwości. Ale co najważniejsze jesteśmy pewni, że musimy tam wrócić.
GALERIA ZDJĘĆ