Kolejnego ranka stawiliśmy się na granicy i po dwóch godzinach kłótni z ałtajskim pogrnicznikiem wróciliśmy pięćdziesiąt kilometrów do Kosz-Agacz, do biura służb migracyjnych. Spornym stał się martwy od siedmiu lat przepis nakładający obowiązek rejestrowania wiz po przyjeździe do Rosji. Krótko mówiąc, trzeba przybić jakąś pieczątkę z datownikiem na kartce imigracyjnej, w hotelu lub na poczcie, aby potwierdzić, że się wjechało do Rosji. Przepis bzdurny i dlatego nieprzestrzegany od lat przez służby federalne. Ale Ałtajcy widać nadal są bardziej świętsi od Putina. Długie tłumaczenia nic nie dawały. Dopiero kiedy stanowczo zażądałem, aby połączyli nas telefonicznie z naczelnikiem, ze stolicą Ałtaju - Gornoałtajskiem, sprawa poruszyła się naprzód. Chcieli nam wlepić mandat po 200zł od osoby, wypisać protokoły z odciskami palców, więc warto było krzyczeć i tupać nogami. Naczelnik po krótkim, telefonicznym wyjaśnieniu sprawy rozkazał nas puścić bez mandatu, a kierowniczka oddziału w Kosz-Agacz, na odchodnym, udzieliła nam słownej nagany i poinstruowała, jak należy postępować przy następnej wizycie w Rosji. Nadmieniła także, że jesteśmy wolni tylko dlatego, że pan naczelnik okazał nam ludzką wielkoduszność. Tak się kiedyś za Stalina, wrabiało podwładnych. Pan naczelnik może teraz w każdej chwili wykorzystać tę sytuację i wyprzeć się swojej, nieformalnej, telefonicznej decyzji. Urzędas na granicy, również poinformowany telefonicznie przez panią kierowniczkę, rozłożył tylko ręce i powiedział - ja nic nie mogę, muszę słuchać rozkazów zwierzchników. W Polsce urzędy i urzędnicy powoli się reformują, zbliżają do zachodniej normalności. W Rosji ten proces jest o wiele wolniejszy. Nadal strach wyprzedza myślenie, a nowe przepisy nie nadążają za zmieniającą się rzeczywistością. Jest w Rosji wiele takich martwych, durnych, postkomunistycznych przepisów. Kilka z nich dotyczy bezpośrednio turystów. Jednakże nadal byliśmy pełni obaw co do strony mongolskiej. Już zeszłym razem zetknęliśmy się z przepisem, jakoby należy wpłacać wadium po kilka tysięcy dolarów, za wjazd starym samochodem. Ale obawy były płonne, bo celnicy szybko i profesjonalnie nas odprawili, pozostawiając w naszych rękach świstek papieru z dwoma pieczątkami. To niby ma być dokument celny tymczasowego wwozu pojazdu do Mongolii.

 

 

Te wszystkie ceregiele zajęły nam większą część dnia. Więc przejechaliśmy pierwszą przełęcz i stanęliśmy na nocleg na pograniczu wielkich rozlewisk. Okazało się to błędem, bo komary nie dawały nam spokoju przez cały wieczór. Było ich tyle, co w upalne lato na Syberii. Powietrze gęstniało od bzyczenia ich skrzydeł. Mimo ciepła, opatuliłem się po same uszy, a na głowę wsadziłem kapelusz z moskitierą. Jednak meszki przez nią przechodziły. Każdy zamaszysty ruch ręką odsłaniał nadgarstki spod rękawa. Siadanie napinało spodnie na kolanach i tyłku, co wykorzystywały komary i gzy. Psikanie antychemią pomagało tylko na chwilę. Tak jak w siarczysty mróz, lodowate powietrze wydaje się przeszkodą, a nie przezroczystą pustką. Gdy wiatr wdziera się nam za kołnierz, a stopy drętwieją z zimna. Tak powietrze nasiąknięte owadami staje się przeszkodą, jak brak tlenu na obcej planecie. Trzeba używać sposobów, aby wziąć prysznic, aby owady nie wleciały do sypialni - samochodu, aby przewietrzyć wnętrze i nie udusić się od dymu ze spiral antyowadowych.

 

Następnego ranka czekało nas kolejne, mongolskie diabelstwo. Już zrozumieliśmy, dlaczego pasterze ze swoimi trzodami i jurtami wynoszą się z ciepłych dolin, z 1500m n.p.m. na ponad 2000m n.p.m. To owady ich do tego zmuszają. A tego ranka dowiedzieliśmy się, dlaczego w Mongolii jest tyle różnych dróg, które zmierzają do tego samego celu, w tym wypadku miasta Ulangoom. Nowe drogi powstają po to, by ominąć okresowe przeszkody pod koniec sezonu deszczowego, jak dziś omijają rozlewiska.
Zmarnowaliśmy kilka godzin, aby przekroczyć szeroko rozlaną rzekę. Zwiedziliśmy przy okazji wymarłe, na czas letniej pory owadów, wioski oraz zażyliśmy off-roadu błotnego. W końcu poszliśmy po rozum do głowy i pojechaliśmy bliżej gór, gdzie miast błota są kamienie, a i rzeka jest węższa. Mimo to musieliśmy zanurkować prawie metr w rwący strumień.
Zwykle omijam off-road, a od szutrówek wolę asfalty. Często jestem pytany, na co mi samochód terenowy, skoro unikam terenu. Odpowiadam - jest moją polisą ubezpieczeniową na czarną godzinę. Gdybym nie miał błotnych, wielkich opon, to nie dojechałbym dziś do rzeki. A gdybym nie miał blokad dyferencjałów, to bym z niej nie wyjechał. Karsten by mnie wyciągnął, ale przez ten czas woda weszłaby do wnętrza samochodu, a ja przemarzłbym do kości, stojąc w lodowatej strudze i zaczepiając liny.

 

 

Zatrzymaliśmy się na przełęczy aby wypuścić oczy na wypas po przepięknych połoninach mongolskiego Ałtaju. Podobnie jak w Himalajach, tutaj też łatwo stracić prawidłową perspektywę. Dopiero potężne drzewo na przeciwległej przełęczy, na pierwszy rzut oka zaklasyfikowane na lichy krzak, nadaje skali tym przestrzeniom, tej pustce. Iwona mówi, że ścisk ludzi i zakorkowana, sześciopasmowa obwodnica Moskwy dusi. Przestrzeń Mongolii za to onieśmiela. Człowiek wycofuje się w siebie przelękniony ogromem srogiej, bezdusznej przyrody. Odkrywa swą samotność i zdaje sobie sprawę z iluzji ciepłego bezpieczeństwa życia w ścisku przeludnionej Europy. Właśnie dlatego Mongolia nie wydaje się dobrym celem podróży dla tych, którzy w swym wnętrzu mogą odkryć jedynie pustkę.