25 lipca - Chiny

Dzień pełen wrażeń. Od rana zamieszanie. Chowanie przewodników i map z wyodrębnionym Tybetem, wyrywanie kartek z Dalajlamą, rozłączanie CB, rejestratorów obrazu, SPOTa. Pozbywanie się wszystkich warzyw i owoców. Koszmar.

Robiąc porządek w żywności, bardzo żal było mi dwóch główek polskiego, młodego czosnku :). Postanowiłam „przeszmuglować” go przez granicę…. w butach Bodka. Upchnęłam do środka, schowałam w skrzyni, przyłożyłam innym obuwiem. No cóż, przemytnikiem być nie mogę – to już wiem, gdyż strach paraliżował mnie potworny, a widząc każdego umundurowanego, byłam przekonana, że idą po mnie, aby zaaresztować za ten czosnek.

Ale po kolei… Pierwsza granica – zamknięta na kłódkę brama. Żadnych strażników, tylko kamery. Podjeżdżamy w 11 aut, ale nikt nie spieszy do nas. Hmm… zwątpienie.

 

 

W końcu przyjechali pracownicy Agencji, odpowiedzialnej za nasz pobyt. Bez zaplecza chińskiego, nie ma możliwości wjazdu na ich teren własnym (nie zarejestrowanym w Chinach) samochodem. Niestety nadal musimy czekać, gdyż jest właśnie przerwa na lunch… i nikt nie może otworzyć bramy.

Po kilkunastu minutach „wrota raju” się otwierają. Jedziemy ok. 6 km w dół, gdzie jest baza graniczna. Tam właśnie rozpoczął się lunch, więc znów czekamy. W końcu żołnierze, uzbrojeni w młotki, śrubokręty „atakują” nasze auta. Przygotowani na dokładną kontrolę każdej torby, czujemy lekkie poddenerwowanie. Na szczęście dla nas, oglądanie pojazdów  jest bardzo pobieżne. Dostajemy hasło: jedziemy za naszymi chińskimi przewodnikami ok. 100 km dalej, gdzie jest kolejna kontrola – celna. Nie wolno nic fotografować po drodze, ani się zatrzymywać.

 

 

Zjeżdżamy coraz niżej. Po drodze nieużytki i bardzo biedne rejony. Docieramy w końcu do odprawy celnej. Tam znów troszkę zamieszania -kontrola paszportowa … i w końcu możemy jechać. Hurra.. czosnek uratowany.

Naszym celem dzisiejszym jest Kaszgar, gdzie docieramy późnym wieczorem (w Chinach przestawienie czasowe to +6 h). Tydzień przed rozpoczęciem wyprawy, cofnięto nam pozwolenie na wjazd do Chin, ze względu na zamieszki na terenia Xinjang, na którym właśnie się znajdujemy. Udało się w końcu wszystko pozytywnie załatwić, jednak mamy świadomość, że znajdujemy się troszkę „na minie” i jeśli wybuchnie, trzeba się szybko ewakuować.

 

26 lipca – Kaszgar

Kaszgar – to miasto liczące kilka milionów ludzi, z czego większość to nadal Ujgurzy. Można ich łatwo rozpoznać, gdyż przypominają raczej mieszkańców różnych „-stanów” Azji Centralnej, niż Chińczyków. Zwiedzając dziś miasto, mijamy wszędzie ogromną ilość wojska. Uzbrojeni w karabiny żołnierze w ciężarówkach, a obok sprzęt ciężki z armatkami wodnymi.

Pierwszym „szokiem” dla nas było odkrycie, że w Chinach blokowane jest wiele stron interentowych, jak chociażby Facebook i inne portale społecznościowe. Nie można otworzyć naszej lokalizacji GPS na blogu. hmmm… widocznie trzeba bronić chińską młodzież przed zepsuciem zachodu.

Dziś odpoczynek i zwiedzania miasta. Nocujemy w hotelu w samym centrum, z widokiem na Wielkiego Mao.

 

 

Miasto jest niesamowite. Na chwilę obecną  nie wiem, czy pozytywnie czy negatywnie, ale z całą pewnością nieprzeciętne. Na ulicach ogrom samochodów… ale jeszcze więcej skuterów. Te maszyny napędzane elektrycznie, opanowały całe miasto. Pieszy nie ma tu żadnych praw. Jeżdżą po chodnikach i trąbią, gdyż nie mając silników spalinowych, są praktycznie niesłyszalni. Oczywiście nikt nie jeździ tu w kaskach, a ilość osób na jednym skuterze, zależy od fantazji i wyobraźni ( a często jest ona „ułańska). Widzieliśmy pięcioosobową rodzinę pomykającą ulicami, z czego najmłodsza pociech piła mleko z butelki.

 

 

 

W niektórych, bardziej turystycznych miastach, takich jak Pekin czy  Szanghaj, język angielski jest dość powszechny, tak tu…. ni w ząb i to bez znaczenia, czy to hotel, czy restauracja. I bądź tu mądry… w tym języku nic  nie brzmi znajomo, a „krzaczki” hmmm… no właśnie… wszystkie podobne do siebie.

Na szczęście mamy „naszych ” przewodników, którzy bardzo pomagają nam w załatwianiu wszelkich formalności. Dziś rano, wszyscy kierowcy z autami musieli pojechać 40 km dalej na przegląd techniczny, ponieważ aby otrzymać chińskie tablice rejestracyjne (bez których nie wolno poruszać nam się po kraju), trzeba było sprawdzić, czy nasze „złomki” spełniają ich wymagania.

Kaszgar znajduje się doć nisko, bo tylko na 1300 m n.p.m, więc temperatura na zewnątrz bardzo przyjemna… ok. 30 stopni. Po ostatnich nocnych przymrozkach w górach, to miła odmiana.

Jutro ruszamy dalej. Mamy nadzieję, że nasze organizmy zaaklimatyzowały się już, gdyż przebywać będziemy na wysokościach powyżej 4000 m n.p.m.

 

27 lipca – Karakorum Highway

Przez całą podróż po Chinach towarzyszy nam dwóch „skośnookich przyjaciół” z Agencji, która organizowała nam tu pobyt. Początkowo uważaliśmy to za niepotrzebne działania i nadmiar „troski”. Dziś wiemy, że bez nich poruszanie po Chinach byłoby wręcz niemożliwe. W wielu miejscach są pozamykane drogi i trzeba mieć pozwolenia na dalszą podróż. Panowie mają wszelkie niezbędne dokumenty, skład 11 załóg i przez to sprawnie poruszamy się do przodu. Największym problemem jest zdecydowanie brak komunikacji językowej z tubylcami, którzy nie władają żadnym europejskim językiem i bez naszych tłumaczy byłoby niewesoło.

Aby przemieszczać się po Chinach własnym samochodem należy mieć odpowiednie tablice rejestracyjne i prawo jazdy. Teraz musimy uważać na radary przydrożne, bo przestaliśmy być anonimowi.

 

 

Karakorum Highway- to malownicza trasa górska, która wiedzie aż do Pakistanu. Dzisiejszym naszym celem był Taxkorgan, do którego dojazd wiedzie właśnie tą drogą. Przepiękne widoki na różnych wysokościach (maksymalnie przebywaliśmy na 4080 m n.p.m), począwszy od ośnieżonych szczytów w oddali, przez lazurowe górskie jeziora.

 

 

28 lipca – rzeka Yarkant Hea
Są na świecie drogi, których pokonanie jest nie lada wyzwaniem. Znajdują się niebezpiecznie wysoko, są bardzo wąskie, niezabezpieczone żadnymi słupkami. Taka jest właśnie trasa wijąca się w górach, wzdłuż rzeki Yarkant He. Droga ta to skalna półka, szerokości jednego auta, z rwącą rzeką z prawej strony. Mieliśmy do pokonania ok. 200 km i zajęło nam to ponad 10 godzin. Jazda gęsiego, jeden za drugim, przyklejeni do skały, z prędkością średnią 20 km/h. Początkowo zachwyceni widokami, po kilku godzinach marzyliśmy o wyjechaniu z tego kanionu. Na szczęście wszyscy pokonaliśmy ten odcinek bez żadnych niezaplanowanych „atrakcji”.

 

 

Jak na razie nikt z nas nie cierpi na problemy związane z chorobą wysokościową. Wczoraj spaliśmy na 3000 m n.p.m , dzisiejsza noc na wysokości 1400 m n.p.m. Mamy nadzieję, że te zmiany wysokości pomogą  nam przetrwać Tybet.

 

 

29 lipca – kierunek Tybet – Mazar
No to od dziś zaczęliśmy wspinaczki po górach na konkretnych wysokościach. Przed nami do pokonania przełęcz, znajdująca się na 4 998 m n.p.m. Najpierw jednak posterunek wojskowy :). Panowie żołnierze są bardzo sympatyczni, zadają każdemu z nas różne pytania, aby sprawdzić autentycznośc paszportów: „Ile masz lat”, „Gdzie mieszkasz”… troszkę to trwa niestety, jeśli jest nas 30 osób. Na końcu pamiątkowe foty – oczywiście dla wojska, bo nam nie wolno wyjąć aparatów. Najpierw Panowie robią zdjęcia aut, a potem nasza „eksportowa Rodzinka”, czyli Rufi z Rodziną, zostaja gwiadami kampanii reklamowej, o pozytywnym nastawieniu i pomocy chińskich żołnierzy do turystów :). Są pozowane zdjęcia z dziećmi, uśmiechy – no cóż, dobry PR to podstawa ;)

Naszym punktem końcowym jest Mazar. Przebijamy się więc przez góry, oszołomieni widokami (może to z powodu coraz mniejszej ilości tlenu).

 

 

Obóz rozbijamy na wysokości 4300 m n.p.m. Niestety rano okazuje się, że stacja benzynowa, na którą wszyscy liczyli, jest bazą wojskową. Na szczęście nasz Pan Wang (opiekun chiński), potrafi zdziałać cuda i tankujemy z ich zapasów. Ku naszemu wielkiemu zdziwieniu, ich dystrybutory mają węże przystosowane chyba do czołgów, bo przepustowość ogromna.

 

30 lipca – walka z Naturą
Dzisiejszy dzień z pewnością zapamiętamy na długo. Matka Natura pokazała nam swoją siłę :(. Kolejne płaskowyż przed nami. Niestety nie sprawdziliśmy dokładnie wysokości, a przewodnik lekko wprowadził nas w błąd.. i powstał mały ambaras.

Ale po kolei… Dzień zapowiadał się jak zwykle wyśmienicie. Mając punkt zborny, każdy jechał w swoim tempie. Na wysokościach powyżej 4000 m n.p.m. jest dużo potoków wypływających wprost z lodowca. Woda w nich jest krystalicznie czysta.

 

 

Korzystaliśmy więc z atrakcji i przyrody i miejscowej kuchni.

 

 

W godzinach popołudniowych postanowiliśmy zacząć szukać miejsca na nocleg. Jechaliśmy więc do przodu, czekając na obniżenie terenu, przynajmniej do 4300 m n.p.m.

 

 

Ku naszemu wielkiemu zaskoczeniu okazało się, że najbliższe 100 km, jest na wysokościach powyżej… 5000 m n.p.m. Uzgodnienia były jednoznaczne – jedziemy tak długo, aż wyjedziemy na korzystniejsze dla naszych organizmów wysokości, nawet jeśli zajmie nam to całą noc.

Chińczycy budują drogi przez góry. Są one jednak jeszcze nie gotowe w całości, często więc trzeba zjeżdżać z asfaltu, szukać dalszego przejazdu,  po dużych wertepach. W ciemnościach nasze poruszanie bardzo się spowolniło. A  na dodatek pierwsze osoby: Tadeusz i Zioło dostali choroby wysokościowej. Za chwilę dołączyła do nich Jagoda.  Natychmiast musieli dostać tlen i leki. A my właśnie nie możemy znaleźć dalszej drogi.

Pojawia się świadomość, że nocleg na wysokości 5300 m n.p.m może skończyć się źle dla większości z nas. Ciśnienie na zewnątrz 520 hPa. Kolejne osoby przyjmują leki odwadniające, a my ciągle bardzo wysoko. Zaczyna pojawiać się poddenerwowanie i delikatna panika. W końcu z Rufim, który także ma dzieci i z Andrzejem, który wiezie Tadeusza pod tlenem, wyrywamy  do przodu. Musimy jak najszybciej zjechać. W końcu ok. 3 rano docieramy na wysokośc 4600 m n.p.m.  Rozbijamy obozowisko. Wkrótce dociera do nas reszta. Obniżyliśmy się o 700 metrów, leki zaczęły działać, wszystkim poprawia się samopoczucie. Jednak tej nocy nie ma śpiewów „W stepie szekokim”…, winko też nie wchodzi. Każdy rozchodzi się przytłoczony dzisiejszymi wydarzeniami do swoich aut.

Z naturą człowiek nie ma szans. Jesteśmy słabymi jednostkami, które bardzo łatwo osłabić.

 

 Tekst: Magda Woś

Zdjęcia: Bogdan Woś i inni uczestnicy wyprawy

Zapraszamy na stronę wos.pl

  

ZOBACZ GALERIĘ ZDJĘĆ