Hiluxem przez Indie do Birmy
Tekst i zdjecia: Wojtek i Wiola wojtektravel.pl
Już półtora miesiąca jesteśmy w podroży, w tym czasie pokonaliśmy dystans 14tys. km. Jutro mamy kolejne 400km do pokonania przez Indie i już dziś z przerażeniem myślę o problemach, jakie napotkamy na trasie. Wiecie zapewne,e że jako kierowca przejechałem sporo świata, ale uwierzcie mi, że chętnie chciałbym się już teleportować na granicę z Birmą (1600km), gdyż jazda po tym kraju, jest niezwykle stresująca, nie daje chwili wytchnienia dla jakiegokolwiek ze zmysłów, które należy uruchomić, aby w miarę bezpiecznie przemieszczać się do przodu. Po 8h „jazdy”, człowiek dosłownie „pada na twarz” ze zmęczenia.
Varanasi > Chandauli > Arrah > Patna – 240km
Już o ósmej jesteśmy na trasie. Mamy do pokonania tylko 240km, z czego pierwsze siedemdziesiąt, to fragment autostrady prowadzącej z Delhi do Kalkuty. W mieście przekraczamy rzekę Ganges i wyjeżdżamy na wschodnie rogatki miasta, gdzie mijamy bramę fortu „Ramnagar Fort”, którego nie zwiedzamy, gdyż jakoś mamy przesyt fortów, a o tym piszą… podupadający. Ale wróćmy do drogi… jakież było nasze zdziwienie, kiedy z ekspresowej drogi… została tylko jej nazwa „India Expressway”. Indie to siódma gospodarka świata i trzecia Azji, a główna trasa tego kraju wygląda jak „droga widmo”, jeździmy poboczami, jakimiś dziwnymi objazdami, tylko czasem oznakowanymi, a wokół i zewsząd naciera na nas chmara zdezelowanych ciężarówek z napisem „Tata” na masce. Koszmar, pokonanie tego króciutkiego, odcinka zajęło nam ponad dwie godziny, a najbardziej ulubionym słowem tej rozgrzebanologii było… diversion. Tak na marginesie, to na tych rozbabranych inwestycjach, nie widzieliśmy nikogo, kto prowadziłby prace, jakby inwestor zaczął i porzucił roboty, albo może odłożył ad acta. Po zjeździe z głównego szlaku, wyobrażaliśmy sobie poprawę, że po prostu uwolnimy się już od problemów z jazdą, a tu wpadliśmy jakby z „deszczu pod rynnę”.
Droga ponownie zapomniana przez skorumpowane państwo indyjskie. Pamiętamy takie obrazki z Afryki, kiedy asfalt częściowo znikał z nawierzchni, a do tego pojawiały się dziury i w takim przypadku nikt nie bierze się za naprawę, gdyż w dokumentacji jest wyraźnie zapisane, że droga została wyasfaltowana, więc po co ją powtórnie asfaltować, rozdział zamknięty. Coś takiego jak służby drogowe, ani tam, ani tu nie funkcjonują. Na odcinku 120km do Arrah, droga wygląda podobnie jak syberyjska „Federalka” w 2001r, kiedy pokonywałem ją pierwszy raz na motocyklu. Wierzcie mi, że lepiej jest jechać szutrówką, nawet bezdrożami, niż połamanym asfaltem, gdzie „jamy” sięgają 1m głębokości i… mieści się w nich cały samochód. Do tego w tym całym bałaganie, motorki, tuk-tuki, riksze, piesi, zwierzęta i oczywiście wszelakie pojazdy marki Tata i Mahindra… i nie zapominajmy o tych co jadą pod prąd. Od Arrah nie było lepiej, gdyż przestrzeń do Patna, to jeden ciąg wiosek, do tego musieliśmy pokonać rozległą rzekę Son, dopływ Gangesu, jakimś dziwnym żelaznym mostem, tak więc summa summarum, pokonanie dzisiejszego dystansu, zajęło nam prawie osiem godzin, z krótką przerwą na dwa „sikanda”. Co po drodze?… trasa bez krajobrazów, płasko, monotonnie, tereny rolnicze, tylko kwitnący rzepak dodaje kolorytu, poza tym to jeden wielki permanentny kurz i smród, gdyż jedziemy przez rozległą przestrzeń ludzkiej działalności… pobojowisko. Jego codzienny widok, z czasem przytłacza. Dzisiaj mamy ostatni nocleg z naszego delhijskiego bookingu, całkiem przyzwoity pokój w hotelu „Citi Inn”, z tarasem na który nie da się wyjść i widokiem na mur. Kolejny problem to parking… zastanawiamy się… czego można nie zrozumieć w prostym tłumaczeniu, że nie zależy nam na eleganckim pokoju, że jest on punktem zupełnie drugorzędnym, a zależy nam na zamkniętym parkingu, bo przecież auto jest priorytetem w podróży… jeśli coś pójdzie nie tak, nasza wyprawa się kończy. Prosty przykład… już pierwszego dnia w Indiach, ktoś wyłamał nam klapkę od zaworu gazu.
Czymże są kasty?… równi… równiejsi i „niedotykalni”…
Kasty to poniekąd skrót myślowy, który pielęgnuje Zachód, nazwa ta pojawiła się po raz pierwszy w 1510r., kiedy Portugalczycy zajęli Goa. Słowo casta w języku portugalskim znaczy „niewinny, czysty, skromny”, a zastosowano go wyłącznie w odniesieniu do Braminów. Portugalczycy nie zadali sobie trudu, by starannie opisać zastaną rzeczywistość, której w ogóle nie mieli zamiaru ani poznać, ani zrozumieć, a którą – jako chrześcijanie – po prostu gardzili. Słowo casta nabrało znaczenia pogardliwego… „czyścioch” i było używane jako obelga. W tamtych czasach w Europie nie zażywano w ogóle kąpieli, nie używano mydła i nie myto się całymi tygodniami, wobec czego dziwactwem był na wpół nagi bramin, kąpiący się, o zgrozo, codziennie. Staroindyjską definicją klasy społecznej, czy też stanu są warny, to one determinowały miejsce jednostki w indyjskim systemie społecznym, kasty to tylko podgrupy, którym niesłusznie nadaje się nadrzędne znaczenie. Dawno temu były cztery warny, grupujące dane zawody i tego się trzymano, kasty określały tylko pochodzenie, czyli konkretny klan, czy terytorium z którego dana grupa się wywodziła. Obecnie kast i podkast jest około 3 tysięcy, które biorą się nawet od nazwiska rodziny, a już nie tylko wykonywanego zawodu. I tak… pierwsza warna to Bramini, duchowieństwo, święci mężowie, druga to Kszatrijowie, wojownicy, rycerze, monarchowie, urzędnicy, trzecia to Wajśjowie, kupcy, rzemieślnicy, chłopi, czwarta to Śudrowie, służący. Ale jest jeszcze piąta grupa, wypchnięta poza nawias społeczeństwa… Dalitowie, czyli „niedotykalni”. Żyjący na uboczu populacji, są od „brudnej roboty”, nie dostając nic w zamian, nawet szacunku. Czym się zajmują?… ano, odbieraniem życia istotom żywym (dawno temu kaci- egzekucje, dziś rybacy, rzeźnicy), kontaktem z odchodami, czyszczeniem rynsztoków, usuwaniem padniętych krów, kontaktem z ciałami zmarłych (noszenie, palenie). Dalitowie po śmierci nie mogą być skremowani, ani nawet przekraczać progu świątyni za życia. „Niedotykalnych” się unika, znieważa, nie dopuszcza do domów wyższych kast, zmusza do jedzenia i picia z osobnych naczyń w miejscach publicznych. Kim jest „niedotykalny”?… najkrótsza odpowiedź brzmi… nikim. Pozbawiony wszelkich praw i zwykłej ludzkiej godności żyje, pracuje i umiera w niespotykanych dziś w cywilizowanym świecie warunkach. Na naznaczonej tym piętnem osobie, można bezkarnie popełnić nawet największą zbrodnię, toteż padają ofiarą gwałtów, podpaleń i linczów. Wobec systemu wierzeń, który stworzył „niedotykalnych”, współczesne prawo jest bezsilne, a ich nieludzkie traktowanie sankcjonuje nawet hinduska religia. Indie to kraj i zdumiewających paradoksów i niewiarygodnych kontrastów Pod wirem codziennego życia, kryje się ciągłość zwyczajów, zachowań, stanowiących trudną do uchwycenia kwintesencję „indyjskości”. Pełne przepychu, zabytkowe rezydencje dawnych i obecnych możnowładców, sąsiadują z armiami żebraków. Wielowiekowa kultura, jedna z najstarszych na świecie, kontrastuje z nieludzkimi obyczajami, których przykładem jest fenomen i stosunek do tzw. „niedotykalnych”. I niech nikt nawet nie próbuje powoływać się na konstytucję z 1950 roku, która oficjalnie zniosła dyskryminowanie „niedotykalnych” oraz publiczne przywileje wyższych kast… to tylko teoretyczne równouprawnienie, taki szlachetny wizerunek dla świata… w praktyce Hindusi nadal trzymają się zamierzchłego podziału społeczeństwa. Co to za kraj… w którym ponad 160 milionów ludzi jest nikim, zwykłym śmieciem… a krowy są święte?… Co to jest?… hinduskie wydanie apartheidu?… stan umysłu?… rasizm w imię religii?… wygodna hipokryzja?… czy po prostu ukryte niewolnictwo?…
Patna > Muzaffarpur > Darbhanga > Araria > Purna > Kishanganj - 450km
Po wczorajszych doświadczeniach z przejazdem po indyjskich drogach, dokonałem wywiadu na temat trasy, którą powinniśmy się przemieścić z Patna do Kishanganj. Okazało się, że ta z GPS-a i ta z Google-map, nie uwzględnia miejscowej rzeczywistości. Sympatyczny Hindus, mieszkaniec hotelu, polecił nam trasę o 70km dłuższą, ale z gwarancją szybkiego i mało uciążliwego przejazdu. Rezygnujemy z hotelowego śniadania (od 8.00) i już o 7.30 jesteśmy na trasie i próbujemy wydostać się z tej ogromnej, miejskiej aglomeracji, jaką jest rozległe miasto Patna (1,5 mln mieszkańców), stolica stanu Bihar, położona nad Gangesem.
Na wschodnim krańcu miasta, znajduje się stary most, którym usiłujemy się przeprawić na drugą stronę pokaźnej rzeki. Dotarcie do tego miejsca, w bezładzie ulicznych korków, zajęło nam 1,5h, pokonaliśmy tylko 20km z 450, które mamy do przejechania dzisiejszego dnia. Most o długości 7km, ma czynny tylko jeden pas ruchu, tak więc pokonujemy jego długość w tempie pieszego. Dalej nie jest lepiej, aż do Muzaffarpur, brniemy poprzez totalny chaos drogowy, z elementami notorycznej jazdy pod prąd i po trzech godzinach, nawinęliśmy na licznik raptem 80km. Miejscowi kierowcy wyraźnie mają uszkodzoną „centralę”, gdyż tylko człowiek z pokaźnym deficytem intelektu, może wyczyniać tak absurdalne posunięcia w ruchu drogowym. Podajmy tylko jeden przykład ww zachowania… dojeżdżamy do przejazdu kolejowego z zamkniętymi rampami, ustawiamy się jako kolejny pojazd w oczekiwaniu na przejazd pociągu. Następne pojazdy całą szerokością drogi dojeżdżają do ramp, a motocykle, tuk-tuki i riksze, wykorzystują każdą przestrzeń, aby być jak najbliżej szlabanu. Pociąg przejechał, rampy zostały podniesione i zaczyna się bój, po obu stronach przejazdu, nacierają na siebie wszelkie pojazdy i nikt nie zamierza ustąpić miejsca ani na centymetr. Jak myślicie co się wtedy dzieje? To prawdziwa walka z użyciem całej gamy dźwięków, aby przepchać się do przodu, a korek ani drgnie, stoimy i obserwujemy to żałosne szamotanie się, gdzie podziała się choćby odrobina myślenia?… przewidywania zdarzeń?… eh… organizacja czegokolwiek w tym państwie, opiera się o właśnie taki przykład postępowania… totalny bajzel! Jest jeszcze coś, co się powtarza, zalegający przy drogach samochodowy złom, powrastał w pobocza, zakwitł i się zakurzył.
Wreszcie na rogatkach Muzaffarpur dotarliśmy do trasy „National Highway Authority Of India” NH57, będącej częścią korytarza, łączącego wschód z zachodem Indii. Tu sytuacja mocno się zmieniła i nawet momentami, możemy się rozpędzić do stówki. Kilometry tak zaczęły ubywać, jak nigdy dotąd w Indiach.
Wreszcie był czas na rozejrzenie się wokół… i co widzimy? Zielone monotonne równiny, dobrze zagospodarowane rolniczo, najpierw dominował rzepak, później kukurydza i ryż. Skromne gospodarstwa miejscowej ludności, jakby wyjęte z afrykańskich klimatów. I wreszcie zmiany w rękodzielnictwie… miejscowe kobiety suszą krowie kupy wymieszane ze słomą na patykach, a nie jak dotąd w postaci placków… to takie turbodoładowane w piecu. Na owych kupach na patykach, najczęściej suszy się pranie. Po 9h jazdy, docieramy do Kishanganj, gdzie przez booking.com zarezerwowaliśmy następny nocleg (2240rupii, to 130zł) „Daftari Palace Hotel” , nazywa się pałac, jak wiele budynków w tym kraju, ale mieszkamy w sklepie meblowym (jego górne piętro to hotel), to takie nasze trzy gwiazdki za które w Polsce trzeba by zapłacić 150-200zł (klima, śniadanie w cenie). Mamy wieści od naszego agenta z Birmy p. Zawa, że już od 25 lutego, będą na granicy załatwiać wszystkie zezwolenia na wjazd naszego pojazdu na teren tego kraju i czekają, aby nas powitać 27.02 rano, na przejściu drogowym – Moreh (Indie) > Tamu (Birma).
Kishanganj > Siliguri > Tindharia > Siliguri > Jaipalguri > Alipur Duar – 300km
Ponieważ do następnej bazy, którą zaplanowaliśmy w Alipur Duar mamy jedynie 230km, toteż podczas dzisiejszego dnia, zaplanowaliśmy zboczenie z trasy w miejscowości Siliguri, na północ w stronę Darjeeling. Miasto jest znanym uzdrowiskiem klimatycznym, ośrodkiem turystycznym i punktem wyjścia dla wypraw himalaistycznych na trzecią górę świata, Kanchenjunga (Kanczendzonga) 8586m n.p.m. Słynie też w świecie z uprawy i przetwórstwa herbaty (herbata Darjeeling). Największą atrakcją poza buddyjskimi klasztorami, hinduskimi świątyniami i pozostałym kolonialnym splendorem… jest wąskotorowa linia kolejowa łącząca je z miastem Siliguri. Himalajska Kolej Dardżylińska „ Darjeeling Himalayan Railway” od roku 1999 znajduje się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. W czasach panowania Brytyjczyków, ze względu na warunki klimatyczne w mieście, powstawały tu ich rezydencje letnie, gdyż uciekali od upału w innych regionach Indii. Miasto Darjeeling znane jest też dzięki Matce Teresie z Kalkuty, która 10 września 1946r. podróżując z Kalkuty do klasztoru w Darjeeling na coroczne rekolekcje, usłyszała swe powołanie… wezwanie, by opuścić klasztor i założyć nowe zgromadzenie, oddane pomocy najbiedniejszym z biednych.
Z racji ograniczonego czasu, szczególnie interesuje nas wąskotorowa kolejka i wszystko co wokół niej. Po zjeździe z głównej trasy w kierunku Darjeeling, od razu jedziemy wzdłuż jej torów. Typowa ciasna zabudowa, upstrzona niezliczoną ilością kramików. Jakież mamy szczęście, że dosłownie po kilometrze jazdy, mamy pierwsze spotkanie z regularnie kursującym na tej trasie wąskotorowym parowozem. Tory wiodą dosłownie między domami, wagony niemal szurają o stragany i fasady budynków. Stacja ulokowana jest precyzyjnie pomiędzy straganami, co dodatkowo wzbogaca atrakcyjność scenerii. Parowozy są nieco zmodyfikowane i choć w węglarce widzimy węgiel, to tak naprawdę palenisko pod kotłem jest opalane olejem napędowym, a kocioł dodatkowo opleciony jest dużym zbiornikiem, opończą z wodą. Efektowny sztafaż, niczym do filmu, straganiarze oferują swe towary, mając parowóz tuż za plecami, wszystko tworzy specyficzną symbiozę. Robimy mnóstwo fotek i jedziemy dalej w górę.
Za stacją kolejową Sukna, droga pustoszeje, staje się coraz węższa i zaczynają się strome i kręte podjazdy, gdzie tory co rusz przechodzą z jednej strony, na drugą stronę drogi. Ich rozpiętość wynosi jedynie 2 stopy (610 mm), a system pokonywania tak stromych wzniesień polega na technologii zygzakowatej i pętlach, dokładnie na takiej samej, jak kolej w Cuzco pod Machu Picchu w Peru. Zbudowana przez Anglików w latach 1879-1881r. ma około 88 km (55 mil) długości, gdzie ulokowano 6 zygzaków i 5 pętli, startuje z poziomu 100 m w New Jalpaiguri na około 2200 m n.p.m w Darjeeling. Siliguri, położone u podnóża Himalajów, było połączone z Kalkutą od 1878 roku normalną linią kolejową. Pomiędzy Siliguri i Darjeeling, transport odbywał się wozami konnymi, tzw. drogą wozową, obecną drogą „Hill Cart Road”, po której jedziemy. Franklin Prestage, agent Eastern Bengal Railway Company, zwrócił się do rządu z propozycją budowy tramwaju parowego z Siliguri do Darjeeling. Sir Ashley Eden, porucznik gubernator Bengalu, utworzył komitet oceniający wykonalność projektu. Wniosek został przyjęty w 1879 r. z pozytywnym skutkiem, a budowa rozpoczęła się w tym samym roku. Jedną z głównych trudności stojących przed budowniczymi były bardzo strome podjazdy pociągu w górę. Tam gdzie nie pozwalały warunki terenowe na wybudowanie pętli, zmontowano tzw. zygzaki, pociąg cofa się, a następnie przesuwa się do przodu, wspinając się po zboczu. Patrząc na obecne indyjskie inwestycje, to wręcz wydaje się nieprawdopodobne, że w tamtych czasach było to możliwe. Za sprawą charakterystycznego wyglądu, do pociągu przylgnęła nazwa „Toy Train” („Pociąg-Zabawka”) i takim mianem najczęściej się go określa. Tak więc, jeśli przybywający zechce pojechać „zabawką” do stolicy herbaty… to w nagrodę dostanie widok na Kanczendzongę.
Wspinamy się w górę, droga bardzo wąska, są też miejsca, gdzie jedziemy torowiskiem. Niektóre odcinki drogi są otoczone budynkami, więc linia kolejowa często przypomina bardziej miejskie tory tramwajowe, niż linię kolejową. Aby ostrzec mieszkańców i kierowców samochodów o zbliżającym się pociągu, lokomotywy wyposażone są w bardzo głośne klaksony, które zagłuszają nawet klaksony indyjskich ciężarówek i autobusów, a jadąc gwiżdżą prawie bez przerwy. Na trasie napotykamy skład ciągniony przez lokomotywę spalinową.
Podróżując relaksowo, po 2h i pokonaniu 30km, dotarliśmy do pierwszej większej miejscowości na trasie, Tindharia. Do Darjeeling, jest jeszcze 60km, czekamy na przyjazd pociągu, robimy krótką sesję zdjęciową z miasta i ze stacji, na którą dotarł mijany wcześniej pociąg. Mamy też okazję porozmawiać z jedynym turystą, gdzie dowiadujemy się, że podróż na całej trasie z Siliguri do Darjeeling, zajmuje siedem godzin. Do Darjeeling droga zawiła i czasochłonna, a wypadałoby tam zostać choćby jeden dzień. Ponieważ czas zaczyna nas mocno pospieszać, bierzemy się w drogę powrotną, Co zauważyliśmy na trasie?… ano wjechaliśmy jakby w inny świat, niby Indie, a nie Indie, inna fizjonomia mieszkających tu ludzi, bardziej przypominają Chińczyków. Brak śmieci i te wspaniałe krajobrazy, choć nieco przytłumione mgłą.
Droga powrotna do Siliguri, zajęła nam niecałe półtorej godziny, nasz GPS pokazuje najszybszą trasę do dzisiejszego celu, to zaledwie 150km. I właśnie ta najszybsza wersja, stała się gehenną dzisiejszego dnia. Przejazd zajął nam prawie 5h, zatłoczona dezorganizacja, do tego 40km szutrówki w pyle i niechlujstwie drogowym. Wyczerpani okolicznościami, dotarliśmy do miejscowości Alipur Duar, gdzie wcześniej przez booking.com zarezerwowaliśmy miejsce noclegowe w „Resort Jayanti Hills Jungle Camp”. Już po zmroku usiłujemy znaleźć lokum, ale w warunkach indyjskich, nie jest to takie proste. Mimo, że mamy namiary, informacja jest nieprecyzyjna, a miejscowi kierują nas coraz to w różne strony. Po półgodzinnym błądzeniu, wreszcie z pomocą zorientowanego mężczyzny, dotarliśmy do celu, a tam… totalna pustka, obsługi brak, wszystko pozamykane. Szczęśliwym trafem, ów miejscowy zna właściciela i po pół godzinie dopracowujemy szczegóły naszego pobytu na campie. Płacimy 700rupii, mamy miejsce kempingowe z dostępem do łazienki w bungalowie, a rano przyrządzą nam śniadanie. Po raz drugi w Indiach, korzystamy z własnej bazy noclegowej „Toyota Inn”, gdzie czujemy się najlepiej. Ale to nie jest takie proste, ludzie i tak będą stali przy aucie i głośno mówili miejsce w miejsce, charkali, pluli i chodzili wokół auta. I dopóki nie padnie jasny przekaz… idźcie sobie stąd… chcemy mieć spokój… nie odejdą. Indie nie pozwalają na inne rozwiązania, gdzie byśmy nie stanęli, jest jak w Etiopii, mamy dziesiątki gapiów, brak intymności i nachalne żebractwo. Kempingowania na dziko w ogóle nie bierzemy w tym kraju pod uwagę, tylko raz zatrzymaliśmy się, by przyrządzić coś do zjedzenia… przyszła cała wioska… stali, patrzyli, bez nawiązywania kontaktu.
W tym miejscu, spróbuję podsumować przejazd przez Indie:
Ludzie:
niesympatyczni, krętacze, oszuści, nigdy nie powiedzą prawdy, albo do końca ją ukrywają. Pozbawieni wyobraźni, a logiczne myślenie, to coś nazbyt abstrakcyjnego. Krowa jest na pozycji ponad człowiekiem, oczywiście tym z niskich kast. Miałem z tą nacją wcześniej do czynienia na Karaibach i w USA, wtedy myślałem, że to jakiś precedens, teraz poukładało się to wszystko w logiczną całość. Kultura osobista poniżej krytyki, plucie, charkanie i wydawanie innych tzw. niekulturalnych dźwięków to norma, a widok jamy ustnej u mężczyzn żujących tytoń, budzi odrazę i obrzydzenie. Wywożę jak najgorsze wspomnienia z kontaktów z tym społeczeństwem. W Pakistanie niby też Hindusi, ale to kompletnie inni ludzie.
Stan państwa:
wszechobecna korupcja i wszystko to, co z tego faktu wynika oraz pracy umysłów pojedynczych jednostek, o czym napisałem powyżej. Prawie nic tu nie jest skończone, żadna inwestycja nie wygląda na kontrolowaną w trakcie jej trwania, nie działają służby publiczne, ludzie żyją na totalnym śmietniku, w syfie, smrodzie i kompletnym bezładzie, a zatrucie środowiska, to już same wyżyny ludzkich możliwości. Najgorsze jest jednak to iż nie posiadają świadomości, że ten ich świat, który stworzyli wokół siebie, tak właśnie wygląda – jest to potworne, przygnębiające i smutne. W miastach nie działają służby komunalne, na trasie nie widzieliśmy ani jednej śmieciarki, o zamiatarkach nawet nie wspominam, pewnie nawet nie wiedzą, co to za maszyna i do czego służy. Zapewne jedyną rolą państwa jest ściąganie podatków, a ono poprzez skorumpowanych urzędników, nie kontroluje niczego, co dotyczy przeciętnych obywateli, wszystko puszczone jest samopas i tak to odbieram, przejeżdżając przez jego terytorium. Los najbiedniejszych, tych żyjących na ulicy i żebrzących, nigdy się tu nie zmieni, gdyż ci „Niedotylalni” są właściwie poza prawem, a system społeczny który stworzono w Indiach, nie przewiduje takich działań, jak pomoc i rozwiązywanie problemów biedoty i bezdomnych, oni po prostu tu byli, są i będą, to ich obecna inkarnacja.
Drogi:
właściwie nigdy nie jesteś pewien, co cię na nich spotka. Kontynuując temat, wszystko jest u źródła, czyli w stanie państwa, jeśli ono nie kontroluje drogowych inwestycji, to trudno się spodziewać, że w tym temacie będzie lepiej. Takiej ilości zmarnotrawionych pieniędzy, jeszcze nigdzie na świecie nie widziałem, setki kilometrów tras, na których rozpoczęte zostały prace drogowe, a teraz porastają je już drzewa, kogo stać na taką niegospodarność? Tylko ten kraj! Nikt nie kontroluje bieżącego stanu dróg, jak można dopuścić, aby główne trasy Indii, były niemalże nieprzejezdne. Jeszcze można by tak pisać w nieskończoność o mankamentach drogowych tego państwa, coś okropnego.
Kierowcy:
są odzwierciedleniem mieszkających tu ludzi, ponownie użyję zwrotu – totalnie pozbawieni wyobraźni, najpierw coś robią, a po upływie jakiegoś czasu, zaczynają kombinować. Każda przeszkoda drogowa powoduje, że wszyscy z każdej strony prą do przodu na całej szerokości drogi, a korki przybierają kilometrowe odległości. Co dzieje się dalej? Totalnie zablokowani i w kompletnym rozgardiaszu, pojedynczo miksują się, każdy chce być pierwszy, każdy chce być szybszy, nie ma żadnej życzliwości, braki w myśleniu skutkują niepotrzebnie straconym czasem. Wg mnie, najgorszy kraj na świecie, pod względem przemieszczania się po jego terytorium, oczywiście mówię to na podstawie moich subiektywnych odczuć.
Zabytki:
wiele i to najwspanialszych, ale prawie wszystkie, z małymi wyjątkami, zaniedbane i niedofinansowane. My, turyści z zewnątrz, biali, płacimy dużo większe pieniądze za wstępy niż „lokalesi” (my przeważnie 500 rupii, oni 30 rupii), ja mówię na to rasizm. Dlaczego prezentuje mi się brudne i nie działające fontanny, wyschnięte krzaki, a w większości brak troski – jak we wszystkich przypadkach działania państwa. A tak logicznie stan rzeczy ujmując: po co inwestować? Przecież turyści i tak przyjadą i zapłacą, a po drogach da się jakoś przejechać.
Jedzenie:
pomni wszelakich przekazów naszych znajomych podróżników i ostrzeżeń z różnych przewodników, pomimo iż turystykę kulinarną uwielbiamy i nie boimy się nowych wyzwań w tym temacie, tu w Indiach nasze miejscowe menu, sprowadziło się jedynie do hotelowych śniadań, bardzo monotonnych, gdyż zawsze był to omlet z warzywami i tosty. Zapytacie dlaczego? Podstawowym powodem, był widok miejsc i warunków, tak przy trasach, jak i w miastach wokół bazarów, jak przygotowywane są posiłki, w jakich warunkach zmywa się naczynia i w jakich konsumuje się jedzenie. Jeśli ktoś chce, to proszę bardzo, nikomu nie można zabronić zjeść obiadu na śmietniku w atmosferze palonych śmieci i plastikowych opakowań, patrzyć jak pani myje talerze w jakiejś bali z brudną wodą i przeciera je później ścierką o różnych odcieniach szarości. Przez całe 19 dni, zadowalaliśmy się wyrobami „Krakusa” (mięsne konserwy, kabanosy), „Grala” (wspaniałe przetwory rybne), „Knorra” (zupy) i daniami liofilizowanymi firmy „Lyo Food” (smaczne porcje obiadowe, bez konserwantów). Do tego, na przydrożnych targowiskach, kupowaliśmy jajka, warzywa i owoce, nic poza tym. Może było mniej egzotycznie smakowo, ale bezpiecznie, gdyż nie zaliczyliśmy żadnej wpadki zatrucia pokarmowego, a jak na razie, nie znam nikogo, kto był w Indiach, jadł miejscowe pożywienie i mu się taka udręka nie przytrafiła.
Ogólnie:
jeszcze nigdy nie było tak, no może poza Nigerią, bym chciał, aby mój pobyt w tym kraju, jak najszybciej dobiegł końca. Kładąc się spać, myślami byłem na drodze i chłonąłem beznadzieję mnie otaczającą, mój umysł nie godził się i buntował, na wszystko to co każdego dnia obserwowałem – widocznie nie akceptuje tak zorganizowanego świata, a będąc wrażliwym człowiekiem, trudno przyjąć mi rzeczywistość jaka tu panuje, a to powoduje pewien stan depresji, w której każdego dnia się tutaj przebywa. Wyobraźmy sobie chlew, a w nim jeden boks, śliczny i wykafelkowany, nawet ci z najwyższych kast, muszą czasem z niego wyjść na zewnątrz i upaprać się, bo przecież wciąż mieszkają w chlewie. Patrząc oczami człowieka drogi, tak to widzę, pewnikiem jest iż spostrzeżenia osób jadących na wycieczkę z biura podróży w wersji „All Inclusive”, będą odległe od moich, zgadzam się i akceptuję takowe opinie, ale ww są moje i nie zamierzam ich zmieniać, jak i nie mam zamiaru powracać do tego kraju, gdzie człowiekiem gardzi człowiek.
Po wszystkich tych wywodach, wypadałoby jakoś zachęcić do odwiedzenia Indii, ale jak to zrobić? Powiem tyle, zdecydowanie należy tu przyjechać, bo istnieje taki kraj jak Indie, a jeśli ktoś chce poznawać świat, wypadałoby tu zawitać i nieco pobyć, aby wyrobić sobie własną opinię.
Ciag dalszy wyprawy po bardziej juz przyjaznej Birmie na stronie: www.wojtektravel.pl