Niebezpieczny świat wokół nas

 

Gdy ruszyliśmy w drogę, z naprzeciwka nadjechała Toyota Bandeirante. Kierowca zatrzymał nas.

– Cześć, jak się macie? Zobaczyłem wasz samochód w Corumbie. Z chęcią posłuchałbym o waszych przygodach. Może wpadlibyście do mnie? Jestem Pablo.

Uśmiechnęliśmy się. W Ameryce Południowej najwięcej zaproszeń dostaliśmy właśnie od Brazylijczyków. Pojechaliśmy za nim i rozbiliśmy obóz na jego ziemi, gdzie uczył nas łowić piranie i poczęstował popularnym daniem z ryżu, fasoli i wołowiny.

 

 

Zazwyczaj przyjmujemy wszystkie zaproszenia. To jeden z powodów, dla których zwykle pokonujemy najwyżej 60 kilometrów dziennie. W naszej wyprawie nie chodzi o połykanie kilometrów. Podróżując wolno, mocniej uświadamiamy sobie związek między ludźmi i krajobrazem – wytyczone przez ludzi granice to zazwyczaj okrutna ingerencja w jedność planety. Miejscowi czasem wyszukują nas w Internecie i zapraszają do siebie, lecz najczęściej robią to ludzie spotkani po drodze. Ekscytuje ich nasza podróż i chcą się o niej więcej dowiedzieć. Dzielenie się z nami swoim życiem sprawia im przyjemność, czasem napawa dumą.

 

Nie da się ująć w słowach bezmiernej gościnności, z jaką się spotkaliśmy, liczby ludzi, z którymi się zaprzyjaźniliśmy, oraz tego, jak bardzo bezpiecznie zawsze się czuliśmy zarówno w najodleglejszych zakątkach świata, jak i w najludniejszych miastach. Ufamy naszym sąsiadom i, jak sądzę, to jest powód, dla którego oni ufają nam. Dlatego nie wahają się nas zaprosić do siebie. Ze wzruszeniem wspominamy pewnego człowieka w Malezji, który skontaktował się z nami przez Internet. Umówiliśmy się, że go odwiedzimy, lecz gdy przyjechaliśmy do jego domu, nikogo nie było. Zadzwoniliśmy więc do niego, a on wyjaśnił, że musiał nagle wyjechać na weekend. „Weźcie od sąsiadów klucz i rozgośćcie się. Spotkamy się w poniedziałek, jeśli na mnie poczekacie” – powiedział. Oczywiście, że poczekaliśmy. Gdy wrócił, bardzo się zaprzyjaźniliśmy.

 

Otwieramy drzwi Land Cruisera przed wszystkimi ciekawskimi i oprowadzamy ich po naszym pięciogwiazdkowym hotelu. W Wietnamie podchodziły do nas głównie kobiety, w Brazylii są to zazwyczaj mężczyźni. Dzielimy się z nimi posiłkiem ugotowanym na kuchence turystycznej lub chociaż herbatą. Intymność to luksus w takiej podróży. W wielu miejscach otaczają nas lokalni mieszkańcy. Zwłaszcza w Indiach, gdzie tłum na ulicach i drogach nigdy nie rzednie. Najczęściej jest to zabawne, choć bywa męczące. Uważamy jednak, że jest to uczciwy układ. Podróżujemy po ich terenach, więc czy nam się to podoba czy nie, zawsze staramy się odwdzięczyć za ich gościnność i poświęcać im czas.

 

Radość z biwakowania

 

Na granicy dżungli rozbijamy obóz, mając za plecami hiacyntowe ary, które robią straszny harmider. Przez lata przywykliśmy do tego, by zatrzymywać się późnym popołudniem. Na Pantanalu nie ma problemu z wyborem miejsca na nocleg. Lecz w rozwiniętych częściach świata nie jest to już takie proste. W Brazylii i Chile dobrym rozwiązaniem są całodobowe stacje benzynowe. W miastach szukamy zwykle cichych ulic w dzielnicach mieszkalnych. Tam zwykle śpimy w samochodzie, nie w namiocie. Jeśli komuś się nie spodoba obcy samochód przed drzwiami, możemy bez problemu odjechać. W kwestiach bezpieczeństwa staramy się po prostu zachować rozsądek, ale nie mamy broni palnej ani żadnej innej.

 

Wiatr jest tak silny i przejmujący, że gotowanie na zewnątrz odpada, choć Coen bardzo to lubi. Tym razem jednak ustawia w samochodzie płytę grzewczą. Gotujemy w Land Cruiserze tylko w przypadku bardzo złej pogody. W środku gromadzi się para, robi się gorąco. Trzeba się dobrze przygotować, bo gdy kuchenka jest rozłożona, jest tak ciasno, że trudno się ruszyć. Wtedy zwykle ja decyduję, co będziemy jeść, kroję warzywa, wyciągam produkty ze schowków i podaję je Coenowi.

 

 

Naszą kuchenkę gazową trudno obsłużyć bez gotowości do czytania instrukcji i pokładów cierpliwości, a to nie są moje mocne strony. Dawniej zwykle słyszałam uwagi w stylu: „Uważaj, ogień ma być niebieski, a nie pomarańczowy”, dopóki Coen nie doszedł do wniosku, że lepiej będzie, jak sam się tym zajmie. W ten sposób został naszym kucharzem. Poza tym mamy trzydziestoletnią lodówkę, która czasem zawodzi, w dodatku działa tylko przy włączonym silniku. Z tego powodu nie kupuję mięsa. Nauczyliśmy się w drodze, że nie ma potrzeby jeść regularnie mięsnych potraw, jeśli w ogóle.

 

W Indiach kupiliśmy bardzo dobrą gazową kuchenkę turystyczną. Była to jedna z naszych najlepszych decyzji. Coen smaży cebulę i czosnek, dodaje ryż, potem dorzuca warzywa i podlewa wodą. Przykrywa i gotuje przez trzy minuty. Wyłącza gaz, czekamy pięć minut i voilà – kolejne wykwintne danie, które w Chile i Argentynie uzupełniamy doskonałym, choć niedrogim winem.

 

Popołudniowe słońce rzuca długie cienie na miękką trawę, widok jest jak objawienie. Świergot ptaków zamiera. O siódmej robi się czarno. O tej porze przygrywa nam orkiestra świerszczy i żab. Siedzimy na zewnątrz, przebrani już z szortów i podkoszulek w ciepłe skarpety, długie spodnie i bluzy. Grube ubranie, a także węgielki przeciw komarom, chronią nas przed ugryzieniami natrętnych owadów. Siedzimy z laptopami na kolanach. Coen porządkuje zdjęcia, które tego dnia zrobił, ja piszę pamiętnik. Idziemy spać wcześnie, pamiętając, że naturalny budzik na Pantanalu nie ma w zwyczaju zaspać.

 

Tak kończy się kolejny dzień w tej podróży zwanej życiem.  

 

tekst: Karin-Marijke Vis zdjęcia: Coen Wubbels

www.landcruisingadventure.com

 

ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ