Kierunek Wschód - do Mongolii Tuwy i Ałtaju
Kolejnego dnia zrobiliśmy krótki dystans pod miasteczko Tsetserleg, do gorących źródeł Tsenkher. Okazało się, że w ciągu ostatnich dwóch lat zbudowano kolejne kilkadziesiąt kilometrów asfaltowej drogi. Ale także ten asfalt, który pamiętam sprzed dwóch lat, zdążył już popękać, a w niektórych miejscach zupełnie się zniszczyć. Jakość warstw, które tak naprawdę budują drogę, ale są niewidoczne, schowane pod asfaltem, w wydaniu mongolskim jest bardzo kiepska.
Codziennie wieczorem przy ognisku, bo na północy Mongolii jest sporo lasów, rozprawiamy o drodze i jej jakości. Jakakolwiek by była, bez niej nie moglibyśmy podróżować. Już od dawna myślę o podróży przez środkową Azję konno, tak na przełaj, bez patrzenia w mapę i szukania dróg. Ale ciągle nie mogę się zdecydować. To mogłoby być piękne, być wolnym od dróg. Kiedy ostatnio byłem w Mongolii, przemierzałem ją jako pasażer w wielkim Iveco. Teraz siedzę za kierownicą własnego samochodu. Spostrzegam ze zdziwieniem, że drogi wydają mi się teraz o wiele bardziej dziurawe, a pięknych krajobrazów prawie w ogóle nie zauważam. Wtedy rozwodziłem się nad kolorami traw, kształtem gór na horyzoncie, istotą życia wieśniaków w mijanych jurtach, miałem sporo czasu na zadumanie, wyciąganie wniosków i refleksję. Teraz bezustannie skupiam całą uwagę na omijaniu dziur, dostosowaniu prędkości do muld i trawersów, czy błota, oraz na wybieraniu najlepszej, spośród kilkunastu równoległych tras wyjeżdżonych w trawie pośród kamieni. Jak nigdy dotąd zauważam, że coś mnie mija bezpowrotnie, bo przecież nie przyjechałem tu po to, aby pojeździć sobie samochodem. Może właśnie gdybym przekraczał kolejne przełęcze i doliny konno, albo na powolnym, ale bardziej rozumnym baktrianie, to wybieranie odpowiedniej drogi mógłbym pozostawić zwierzęciu, a samemu skupić się na tychże poruszeniach umysłu, a może jedynie na odczuwaniu bez refleksji.
Dojechaliśmy wreszcie do Tsetserleg. Zatrzymaliśmy się tutaj na ponad dwie godziny. To bardzo przyjazne miasteczko. Jedno z ważniejszych w Mongolii. Na zachodnim krańcu jest źródło z czystą, słodką wodą. To istotna informacja w Mongolii, gdzie czasami trudno znaleźć wodę. Na głównym skrzyżowaniu ustawiono światła diodowe, obok jest kryte targowisko, gdzie można kupić drogie warzywa oraz wyroby z mleka jaków, albo raczej krowojaków. Nam udało się kupić słodki ser, przypominający zbity w sześciany twaróg oraz mleko jaka o smaku mleka krowiego po lekkim przegotowaniu. Można tu też kupić suszone na słońcu sery w różnych kształtach, które można przechowywać bez lodówki w nieskończoność, lekko kwaśne, doskonałe do sałatek warzywnych. Kiedyś, za czasów imperium dawano je żołnierzom mongolskim jako suchy prowiant.
Tuż obok jest sklep samoobsługowy, z pełnym asortymentem importowanego, plastykowego żarcia, w Mongolii rzadkość. Na targowisku można też kupić części samochodowe do UAZów, Land Cruiserów i chińskich mopedów pasterskich. Polacy ze Śląska, próbowali tu kupić akumulator. Przyjechali we dwa samochody objechać Mongolię dookoła. Zabrali ze sobą siedmioletniego syna, rodzynka rozpieszczanego przez całą ekipę. Był dumny, że w tym wieku odwiedził już dwanaście krajów. To wspaniałe mieć podróżujących rodziców. Ja, w jego wieku objeżdżałem rowerem okolicę mojej wioski na 20 kilometrów dookoła. To chyba też się liczy.
Na głównej ulicy Tsetserleg można znaleźć kilka barów i restauracji serwujących mięsne potrawy. Tym razem wybrałem huszur, taki duży pieróg z farszem z baraniny. Każda kucharka przyrządza go na swój sposób. Na końcu tej ulicy jest dacan buddyjski i taka buddyjska droga krzyżowa ze stromymi schodami na wzniesienie, ponad miasteczko. Jednak inaczej niż w naszej kulturze, ta droga nie służy kontemplacji mąk mistrza, ale raczej uwznioślaniu własnej wrażliwości według nauk tegoż mistrza.
Siedząc ‘na internecie’, na tej samej ulicy Tsetserleg, odwiedzając facebook w celach promocyjnych mojej firmy, zauważyłem zajawkę dyskusji na drugim programie radiowym w Polsce, na temat „czy powstanie warszawskie było błędem?”. Niestety respondenci z facebooka, do których ta informacja dotarła nie wykazali się zrozumieniem, ale raczej lękiem przed usunięciem betonu, albo raczej głównego filaru własnej świadomości społecznej. Paradoksalnie takie aksjomaty są potrzebne, aby konsolidować społeczeństwa, a tym samym dawać złudzenie poczucia bezpieczeństwa, przebywania w grupie takich samych jak ja. Zawsze ciepło przyjmuję łamanie dogmatów zbudowanych na potrzeby jednowymiarowej mentalności społecznej. Miło powitałbym też dyskusję na temat „jak męczeński charakter chrześcijanizmu budował świadomość społeczeństwa europejskiego?”. „Droga do zrozumienia przez oświecenie” w sensie – pojęcie istoty rzeczy i jej przyjęcie, tak jak przyjmuje się uczucie, wiarę, emocje. To zawsze fascynowało mnie w buddyzmie i z tym kojarzę tą buddyjską, w wyglądzie, drogę krzyżową na szczyt, do stupy (coś w rodzaju kaplicy).
Przejeżdżając przez dwie rzeki – Tsenher oraz Mogojn, dojechaliśmy do gorących, siarkowych źródeł Tsenkher. Zbudowano tu kilka ger-campów z całkiem nowoczesnymi basenami i umywalniami, korzystającymi z gorącej, termalnej wody. Okolica nie jest zbyt urocza, jak na warunki Mongolii. Jest za to las, strumień z czystą wodą i trochę płaskiego terenu, aby rozbić obóz. Siedzę właśnie przy strzelającym iskrami ognisku, wdycham zapach mokrego od deszczu igliwia i patrzę jak stada jaków, koni, owiec i kóz są pędzone przez konnych pasterzy do zagród przy jurtach. Urzeka mnie właśnie ta lekkość i wolność użytkownika wierzchowców, jako transportu, nie jako obiektu kultu. Przypominam sobie podobne obrazki z Kirgizji czy Kazachstanu, gdzie koń jest przedłużeniem nóg właściciela, a same konie wydają się być szczęśliwsze, mniej zestresowane, warując jak psy, leżąc na trawie przed jurtami.
Rano, po kąpieli w gorących źródłach, wyruszyliśmy niespiesznie ku klasztorowi Tovhon. Odszukaliśmy na wojskowych mapach drogę na skróty i dojechaliśmy przez niską przełęcz do miejscowości Tuwszruleh. Pamiętam ją sprzed dwóch lat, kiedy wjechaliśmy tutaj już lekko zmęczeni podróżą, pod wieczór. W promieniach zachodzącego słońca wioska, jakby nawleczona na szeroką, błotnistą ulicę, kończącą się w obu kierunkach w pustym stepie, wyglądała nieco przygnębiająco. Dziś odniosłem zupełnie inne wrażenie. Odmalowano większość budynków, w tym rozłożysty, choć niski, pomarańczowy budynek władz wioski. Na kilku prywatnych położono nowe dachy z blachy. Ustawiono latarnie uliczne, niskie, drewniane płotki oddzielające, nadal błotnistą ulicę, od nowych chodników z polbruku. Miło odnaleźć starą biedę w lepszym stanie. To nie pierwszy taki przykład na naszej drodze. Mongolia wyraźnie się rozwija. Należy się to jej po zapaści w latach ’90-tych.
Przez puste połoniny i błotniste lasy dotarliśmy w dolinę, u podnóża klasztoru Tovhon, o którym pisałem w innym miejscu. Nic się tu nie zmieniło, prócz zwiększenia opłat za wstęp i pojawienia się licznej grupy okolicznych pasterzy z końmi. Ledwie co otworzyliśmy drzwi samochodu, a już wręczono nam w dłoń rzemień, na którego drugim końcu był uczepiony rasowy, mongolski rumak. Może pokurcz, ale przecież jego pradziadowie zawieźli dumnych, walecznych, choć tępych żołnierzy Czingis Chana i jego potomków, daleko na zachód, południe i wschód. Tylko Czukcze na północy Syberii, nie musieli obawiać się Mongołów. Tam nawet dziś turyści nie docierają. Ale ja kiedyś dotrę kajakiem po Tunguzji i Jenisjeju.
Tymczasem zrobiliśmy sobie obiad, a pasterze na koniach ciekawie zaglądali nam w gary i w samochody. Kolejna, z setek innych, scena kiedy jesteśmy dla siebie nawzajem równie interesujący.
Ani chybi jakiś łebski biały poradził lokalnym aby dorabiali sobie na wynajmowaniu koni, bo do monastyru jest prawie cztery kilometry pod górę po błotnistej ścieżce. Jakiś przewrażliwiony biały poradził także, aby cały ten niczyj teren objąć ochroną rezerwatu przyrodniczo-historycznego. Przyroda tu taka sama jak w każdej innej dolinie, ale przepis jest przepis. Znaleźliśmy wspaniałe miejsce na zalesionym wzgórzu, z widokiem na całą dolinę, aby zanocować z klasą, jak co dzień w Mongolii. Ale zaraz potem jak cudem wypoziomowałem nasz dom na kółkach, zjawiło się paru rangerów na koniach i jęło nam tłumaczyć, że nie wolno tu sypiać. Mimo, że na bilecie wstępu za 6zł/osoba, w zakazach nic nie jest wyszczególnione o nocowaniu w lesie. Rangerzy jak to rangerzy, inteligencją nie grzeszyli, więc nawet tłumaczyć, ani dyskutować nie było z kim. Pojechaliśmy w dolinę, za bramę rezerwatu, powyżej ger-campów. A tu przyjechał za nami inspektor chińskim mopedem i zanim w nerwach sam go wyzwałem od najgorszych, on sam zaczął krzyczeć. Ale nie ze mną takie numery. Takiego agresywnego frustrata jak ja nikt nie zastraszy. Pokrzyczeliśmy sobie na siebie, postraszyliśmy piórka, ale do rękoczynów nie doszło. Nadmienię tylko, że napocząłem już flaszeczkę Czingis Chana, a wódka w Mongolii to nie to co w Rosji, jak napisano 40%, to w rzeczywistości tyle jest. Cóż było robić, nie jestem tu sam, odpowiadam za klientów i Iwonę, a co ważniejsze za moją Toyotę. Gdybym przyjechał tu motocyklem, rozbił namiot, nagrzał wodę na prysznic, to żaden ranger ani inspektor by mnie stąd nie wyrzucił.
Zanocowaliśmy więc dużo dalej, bez pięknego widoku, w jakiejś dolince. Ale i tak zaczęło padać, poza tym jest już późno i trzeba iść spać.
Rozsierdziło mnie to dzisiejsze zajście z niby rangerami w mongolskich kufajkach, na koniach i z inspektorem na chińskim mopedzie. Gdzieś tam, ktoś tam, zadecydował o utworzeniu praw w sprawie rezerwatu przyrodniczo-historycznego i nagle monastyr Tovhon jest ważniejszy dla kultury i historii Mongolii niż Jasna Góra dla Polski. Pisałem o tym w innym miejscu. Ktoś w Mongolii, jacyś ludzie chcą zaprowadzić tak zwaną zachodnią demokrację, zachodni system ochrony dóbr kultury, przyrody, świadków i poszanowania praw obywatelskich, z prawem do demonstracji włącznie. Kolejny kraj, który biały przerabia na swoją modłę. Taka krucjata demokratyczna, albo bezkrwawe konkwistadorstwo. Jednocześnie słucham cytatów jakie mi serwuje Iwona z książki Terzaniego, idealisty utopijnego pierwszej wody. Na równi z idealistą socjalistycznym – Kapuścińskim, upatrywali wad demokracji zachodniej w niedopasowaniu systemu do realiów nowoczesnego świata, pomijając czynnik ludzki. Ja nie będę tu się powoływał na znamienite nazwiska, by nadać twierdzeniu czystszej barwy. Twierdzę, że problem zawsze tkwi w ludziach. Demokracja nie została przez światłych Greków pomyślana dla plebsu, czyli większości zwykłego społeczeństwa, tylko dla elit umysłowych i materialnych. Dlatego dziś ten system przestał się sprawdzać.
Kolejnego dnia dojechaliśmy piękną doliną rzeki Orkhon, do Karakorin, dawnej stolicy imperium mongolskiego i do klasztoru Erdenezuu. Niedawno zaczęto remontować długie odcinki, asfaltowej drogi. Oczywiście przy okazji zepchnięto cały ruch samochodowy na bok, na zielony step. Ludzie zmuszeni koniecznością, wrócili do dawnego sposobu pokonywania mongolskich przestrzeni i wyjeździli sobie kilkanaście, równoległych ścieżek, przeplatających się jak włosy w długim warkoczu dziewczyny z zachodnich rubieży tego kraju. To poświęcenie poszło jednak na marne, bo odcinki asfaltu, które już wyremontowano, po niespełna dwóch latach stały się na powrót dziurawe i to w irytujący sposób. Ponieważ co kilkaset metrów dobrego asfaltu, trzeba było zwalniać do drugiego biegu i uciekać na pobocze by ominąć głębokie na 20 centymetrów wyrwy. Taka szarpana jazda na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów potrafi zmęczyć kierowcę. Nazywam to wybuchającym asfaltem, bo nawierzchnię, przynajmniej raz na kilometr, jakby coś rozsadzało, pozostawiając leje wypełnione brązową lub czarną breją, jak po bombardowaniu.
Zatrzymaliśmy się, pokonując właśnie taką drogę w jakiejś miejscowości. Na domiar złego zbudowano tutaj na dodatek potężnych, śpiących policjantów. Chyba tylko po to, aby pasażerowie mieli jeszcze więcej czasu na przyglądanie się kilkunastu gazarom – restauracjom zbitym z desek, nędznie zaopatrzonym delgurom – sklepom, oraz niemiłosiernie usmarowanym zaswarom – garażom, gdzie mechanicy dokonywali cudów, aby reanimować do życia zdezelowane ciężarówki. Po drugiej stronie ulicy była pustka stepu upstrzona kupami kolorowych śmieci, oraz kilkoma budkami wychodków. Oba te zjawiska zapowiadające bliskość cywilizacji ludzkiej zdradzały swą obecność tyleż intensywną, co trudną do opisania wonią. Iwona jednak zdecydowała się odwiedzić jeden z kibelków. Jak powiedziała po powrocie – trzeba dużej empatii i wyobraźni, aby mimo wizyty w takim wychodku, nadal wierzyć, że ludzie są świetlistymi istotami, bo to co z nich wychodzi po konsumpcji smacznych dań, oraz to jak traktują publiczne miejsca dokonywania ekstrementacji, przeczy idei mówiącej o wyjątkowości, a nawet cudowności, czy boskiemu pochodzeniu istoty ludzkiej. Przypomniałem sobie wychodek z trasy na Archangielsk, w którym ściany były osrane do wysokości metra. Chyba wypięty jak na wizycie u proktologa delikwent strzelał gównem z tyłka tapetując ściany wychodka jak tynkarz wapnem. Ale o tym też już gdzieś pisałem.
No cóż, mongolski kibelek nie miał drzwi, więc tyle dobrego, że przed srającym roztaczała się naturalna fototapeta pięknego, bo jeszcze nie zmienionego przez nadmiar świetlistych istot, mongolskiego stepu.
Tak właśnie... człowiek typu mongolskiego najlepiej się prezentuje w swym naturalnym środowisku, czyli na tym pięknym stepie. Spędziliśmy półtora dnia w dwumilionowym Ulaan-Baatarze i to nie było przyjemne doznanie. Musieliśmy zakupić kilka nietypowych rzeczy użytecznych w podróży, które w Polsce kosztują więcej, a tutaj można znaleźć dobre, chińskie podróbki. Jedyne miejsce, które pozostawiło w mej pamięci pozytywne wspomnienia to rozbudowany klasztor Gandan Khiid. Ma w sobie coś, co poruszyło wrażliwe struny mojego wrodzonego romantyzmu. Klasztor nie jest ani urodziwy, ani ciekawy, ani nawet zadbany. Otyli, tępi mnisi miast przynajmniej skosić trawę pod rozlatującym się płotem, wolą wystawać w kolejce pod obwoźnym burgerkingiem, zaparkowanym przez przedsiębiorczego właściciela pod bramą klasztoru. Na biedę nie narzekają, bo wielu z nich dojeżdża zachodnimi brykami do swej "pracy". Ale mimo to jest tu jakiś głęboki spokój, jaki pamiętam z dzieciństwa, z boiska pod szkołą, w czasie zimowych ferii. W mojej wyobraźni ten klasztor bardziej przypomina zdezelowany, obdrapany kombajn, porzucony po żniwach na skraju podwórka i czekający kolejnego lata. Jakby odpoczywał, śmiał się z braku obowiązków i zaliczenia kolejnego semestru.
W Ulaan-Baatar zatrzymaliśmy się, tak jak ostatnio, na kempingu Oasis. Nadal prowadzą go sympatyczni Niemka i Austriak, i nadal nieźle kasują za gościnność, mimo podobnego do mnichów z klasztoru, wstrętu do utrzymywania porządku i poczynienia jakichkolwiek unowocześnień, albo wyjściu naprzeciw potrzebom klientów.
Kolejnego dnia wyjechaliśmy po południu z miasta na południe. Odstaliśmy swoje w korkach i spotkaliśmy się z Karstenem pod lotniskiem. Oddał tu swoje dzieci w objęcia stalowego ptaka, a odebrał Stefana komputerowca, z którym będzie dalej podróżował.