Kierunek Wschód - do Mongolii Tuwy i Ałtaju
W Ust-Ulagaj zapytaliśmy o drogę stojących na stacji paliw kierowców UAZów. Jeden z nich był wczorajszy, wszak dziś ostatnia sobota wakacji. Pewny siebie, roześmiany od ucha do ucha, z twarzą wiecznie zadowolonego konspiratora, objaśnił nam jak dojechać do jeziora Teleckiego.
Szeroka szutrówka, za miejscowością Bałyktujul, z oznaczeniem kilometrów, ugruntowała nasze przekonanie, o tym że da się dojechać od południa do Teleckiego. Droga z początku wiła się pośród kredowych pagórków. Spostrzegliśmy nawet jeden kemping o przyjaznym obliczu. Kolorowe znaki, czyste obejście, informacja o jakimś muzeum i piękna okolica. Nie spodziewaliśmy się tutaj infrastruktury turystycznej. Pamiętaliśmy, że droga nad Teleckie to szlak dla zapalonych ekstremalistów i turyści tu nie docierają. Postanowiliśmy wstąpić do kempingu w drodze powrotnej, na szaszłyk.
Jednakże dalsze wydarzenia zupełnie odmieniły naszą opinię o tej trasie. Zaskoczenie z powodu dobrej drogi było niczym w porównaniu z niespodzianką jaką nam zaserwowała sama przyroda. Daleko przed kanionem rzeki Czulyszman, do którego zmierzaliśmy, droga wspięła się na kolejną przełęcz, tym razem tylko 1639m n.p.m., z której otworzył się widok na zielone kotliny, otoczone skałami i lasami, na których dnie lśniły zielone, albo niebieskie oczka jezior. Czasami z wysokich skał spadały do nich wodospady. Po prostu Norwegia w pełnej krasie.
Nieco dalej zatrzymaliśmy się u szczytu kanionu Czulyszman. Mogliśmy podziwiać stąd panoramę całej doliny. 600-metrowe skały opadały stromo do płaskiego, zielonego od traw i lasów dna kanionu. Potężne wodospady cięły skały białymi strugami. Skala przestrzeni była tak ogromna, że mimo iż widzieliśmy potężny wodospad po drugiej stronie kanionu, to w ogóle go nie słyszeliśmy. Był zbyt daleko. Tak piękne pejzaże nawet w Norwegii są wyjątkowe. Silnie zatęskniłem do Skandynawii, mojego ulubionego miejsca na Ziemi. Poczułem to gdzieś głęboko w brzuchu, tak jak się tęskni za ukochaną, na samą myśl o niej.
W dole kanionu ułożył swe gościnne podwoje przemysł turystyczny. Jurt-campy, bazy otdycha, kempingi, rafting, konie, wycieczki po górach z przewodnikiem, quady, samochody terenowe. Sezon już się kończy, ale po nowych inwestycjach widać, że musi tu być tłoczno w czas kanikuły. Z wysokości skał kanionu ten światek turystyczny, tam w dole, wydawał się mało poważny, jak makieta na strychu maniaka elektrycznych kolejek zabawkowych. Z góry można było popatrzeć, podziwiać i niemalże dotknąć by upewnić się, że to jednak tylko makieta. Jednocześnie odległa skala przestrzeni dzikiej przyrody, tu na górze, poza kanionem, nadawała temu światkowi cywilizacji tam w dole, znamion shangri la, raju odnalezionego cudem pośród bezbrzeżnej przestrzeni pustki gór i lasów. Tam w dole było to co znamy, to co jest nasze. Mogło to dawać poczucie wiary w ludzką cywilizację.
Kiedy jednak, stromymi zakosami serpentyn, wreszcie zjechaliśmy na dno kanionu, świat powyżej stromych ścian ograniczający rozrost cywilizacji tu w dole, wydał mi się odrealniony. Spostrzegłem tam w górze, wycinany las i strome drogi wyjeżdżone kołami terenowych ciężarówek. Wydało mi się to dziwne, obce, trudne do pojęcia, że tam na szczytach istnieje też życie – kosić drzewa w chmurach. Szybko zapomniałem, że dno kanionu pośród gór Ałtaju jest jak dziura w ziemi, czymś wyjątkowych, a prawdziwe życie jest właśnie tam na górze.
Po kolejnych godzinach podskakiwania na dziurawej szutrówce, dojechaliśmy do pierwszej wioski – Koo. Kilkanaście drewnianych domków zamieszkują Ałtajcy. Znak głosił, że po raz pierwszy, człowiek osiedlił się tu w 1870 roku. Zatrzymaliśmy się tutaj przed kolorowym, drewnianym płotem, gdzie dwa, młode psy wesoło ze sobą igrały. W małej, zbitej z surowych desek, dość nowej szopce, kobieta sprzedawała wiejskie i całkiem miejskie wyroby dla turystów. Kupiliśmy lepioszkę – domowe placki chlebowe, tutaj o smaku wędzonki, a także ajran – tak tutaj nazywają ukwaszone mleko krowie.
Dopóki nie zbudowano tu nowej drogi, takie wioski jak Koo i Kokbasz były typowym przedstawicielami zapomnianych w bezkresie przyrody syberyjskiej siołami, gdzie ludzie jednak mieszkali i nikt nie wiedział po co. Ale przecież i w Europie, jeszcze w latach siedemdziesiątych, było mnóstwo takich wiosek w odludnych górach Grecji czy Jugosławii. Dopiero potem okazało się, że dla młodych mieszkać w górach i być samowystarczalnym rolnikiem, to za mało. Przenieśli się bliżej cywilizacji, a domy, zaraz po tym jak starzy pomarli, a ich świat odszedł wraz z nimi, opustoszały. Na Syberii ten proces zaczął się po upadku państwowych kołchozów, ale przebiega bardzo wolno. Rozumiecie... odległości na Syberii są ogromne, a pieniędzy w kieszeni brak.
Na końcu drogi, po ośmiu godzinach jazdy z prędkością 25km/h, odnaleźliśmy dużą wioskę Bałyksza. Podobno założoną w XVIII wieku. Zanim zbudowano drogę, łączyły ją z cywilizacją jedynie małe stateczki pływające na drugi koniec jeziora, do Artybaszu, dziś wielkiego kurortu turystycznego. Słowem, aby dostać się do stolicy Ałtaju i zarazem jedynego miasta z prawdziwego zdarzenia, trzeba było płynąć prawie cały dzień, a potem drugi jechać drogą przez góry. Wydaje się to jednak blisko w porównaniu do historii człowieka z Sachalina, którą zasłyszałem w 2013 w kwietniu. On szedł dwa dni piechotą, potem dwa dni jechał samochodem, by dostać się do miejsca gdzie dociera czasami autobus, który zabrał go do miasta, skąd mógł pojechać dalej pociągiem, by wylądować w kosmicznej dla niego rzeczywistości – centrum nowoczesnego Nowosybirska. A co mogą zrobić mieszkańcy Tiksi nad Oceanem Arktycznym, by dopłynąć po Lenie 2500km do Jakucka, który i tak nie jest centrum cywilizacji?
Przejechaliśmy przez Bałykszę w strugach deszczu. Było późne popołudnie, kilka sklepów jeszcze było otwarte, a ludzie stojąc przed nimi omawiali aktualne, wioskowe historie. Na koniu przejechał ogorzały pasterz, wiózł jakąś część od traktora, może do naprawy we wiosce. Za wysokimi, drewnianymi płotami, pyszniły się czerwienią rajskie jabłuszka. Powietrze pachniało deszczem, ogródkowymi warzywami, zimną wodą spływającą szeroką ulicą z wysokiego wodospadu bielącego się za ostatnimi domami, na pionowej skale kanionu. Czuć było moczony deszczem kurz szutrówki i rozjeżdżone oponami końskie łajno.
Jeszcze osiem kilometrów za wioską odnaleźliśmy przystań dla małych stateczków. Piaszczysta mierzeja i restauracja „Złote pieski” wieńczyły południowy kraniec rynnowego jeziora Teleckie. Podobnie jak Bajkał jest bardzo głębokie, w niektórych miejscach dochodzi do 5.2 kilometra. Restauracja „Złote pieski” była zamknięta, za to przybłąkały się do nas dwa pieski. Wyraźne głodne, bo zjadły nawet suchy chleb. Opodal, na piachu, rozbili namioty letnicy. Tylko z nazwy, bo pogoda zrobiła się sztormowa. Oprócz deszczu wiał silny wiatr. Jedni siedzieli ukryci w monstrualnym namiocie, drudzy rozpalili ognisko z drewna przyniesionego w ogromnych stertach przez wiosenne roztopy, przez rzeki wpływające do Teleckiego. Trzeba lubić wędkowanie i być Sybirakiem, aby w takich warunkach koczować w namiocie.
Przy krótkim pomoście kołysał się mały, tak na oko osiem metrów długości, kuter do przewozu osób i towaru. Kiedyś był biały, dziś stał się rdzawy, poobijany, z niebieskim pokładem. Zatłuszczony olejem, śmierdział z daleka nie rybami, ale dieselem. Był utkany z domowych, rosyjskich wynalazków, mających za zadanie zatrzymać korozję i zmęczenie materiału postępujące w czasie. Był komuś dobrze znany, jak własna kieszeń. Powoli przez lata stał się częścią ciała właściciela.
Przeszliśmy się do końca mierzei zamykającej podmokłe, zalesione wierzbami ujście rzeki Czulyszman jak reda w pełnomorskim porcie. Powiedzieliśmy – zdrstie – koczownikom przy ognisku i zawróciliśmy samochody z powrotem na południe. Zatrzymaliśmy się na chwilę w sklepiku z hostowarami – gospodarstwem domowym, bo Iwona lubi skupować starą, nikomu już nie sprzedawalną, radziecką, dziwnie folk-wzorzystą i kiepskiej jakości ceramikę kuchenną. Niestety w Bałykszy albo takowej nigdy nie mieli, bo i po co, albo ktoś uprzedził Iwonę i wyrzucił ten stary fajans na śmieci. Iwona lubi zaskoczyć koleżanki w Poznaniu jakąś ekscentryczną salaterą, z odpowiednią, podróżniczą historyjką w załączeniu. A na codzienne śniadanie jemy sałatkę ze świeżych warzyw, ze starego opakowania po lodach CarteDore. Jest lepsze od super plastyków dla podróżników i nic nie kosztuje, kiedy się wykluczy przyjemność zjedzenia lodów, oczywiście.