Wiesiek Prezes Cholewa i Przemek Oberżyświat Osuchowski z Klubu Discover 4×4 włóczą się po świecie od lat. I z coraz większą fantazją. Do Azji podróżują od dekady, zwykle dążąc do miejsc, o których nie śniło się biurom podróży. W 2015 roku wyruszyli do Pekinu by po 28 dniach dojechać do stolicy Państwa Środka. Zamoczyli koła w Pacyfiku i po 7 tygodniach przygody wrócili, żeby opowiedzieć o 26 tysiącach kilometrów przygody w książce w której znalazło się również miejsce na opis ich wiernego osiołka, Toyoty Hilux.

 

 

Fragment książki Przemysława Osuchowskiego „Wenecja – Pekin, być jak Marco Polo”, wydawca Edipresse 2016

Środek lokomocji to rzecz w podróży może najważniejsza. Lubimy z Prezesem pojazdy „wszystkomające”. Autem przecież nie tylko nawijamy kilometry na asfalcie i w terenie. W aucie śpimy, przygotowujemy posiłki, biesiadujemy, dokonujemy wszelkich ablucji. W trakcie wypraw w naturalny sposób eliminujemy z samochodu rzeczy zbędne lub szukamy usprawnień. Z większym lub mniejszym powodzeniem. Po dekadzie eksploatacji Toyoty Land Cruiser i pick-upa Nissana Navary postanowiliśmy zsumować doświadczenia i zbudować coś uniwersalnego. W oparciu o Toyotę Hilux.

Klasycznego pick-upa z dwuipółlitrowym silnikiem diesla wpierw „zniszczyliśmy”. Ocalała tylko kabina kierowcy. W miejscu „paki” zbudowaliśmy kontener połączony z szoferką. Całość zmieściła i udźwignęła m.in.: dodatkowe zbiorniki paliwa (w sumie ponad 200 litrów, żeby starczyło na 1 500 kilometrów asfaltem lub 800 kilometrów offroadem) i wody, dwa koła zapasowe, dwa miejsca do spania dla mężczyzn z pewną nadwagą, solidną lodówkę, praktyczną kuchnię gazową z podwójnym palnikiem, instalację wodną z umywalką i mobilnym prysznicem, przenośną „ekologiczną” toaletę, szuflady i szafki wnękowe na bagaże osobiste i części zamienne oraz fotel dla trzeciego pasażera. Całość może nie wygląda zgodnie z ambicjami designerów Toyoty, ale tak chcieliśmy. „Buda” ma też wygodne drzwi wejściowe, dwa okienka boczne i jedno spore w dachu oraz niezbędną na pustyniach wentylację. Pojazd wzmocniliśmy aluminiowym „pancerzem” od spodu, dołożyliśmy też dwie solidne wyciągarki, poprawiliśmy resory i dodaliśmy poduszkowe amortyzatory pod nadbudówką oraz sprężarkę powietrza. Niemało. Niezatankowany Hilux waży teraz 3 200 kilogramów. Trochę za dużo. Mamy jednak rozsądne auto szosowe, które nie przeraża kosztami eksploatacji, 14 litrów pali dopiero, gdy pędzimy szybciej niż 130 kilometrów na godzinę. Mamy też dzielnego pomocnika 4x4, który wjedzie prawie wszędzie, wtedy pali sporo. No i mamy gdzie mieszkać.

Chrzest wyprawowy nasz Hilux miał niebanalny. W dziewiczą podróż pojechaliśmy w 2013 roku do Lhasy w Tybecie. 20 000 kilometrów. Około 8 000 na wysokości przekraczającej 4 000 metrów n.p.m. Około 3 000 kamienistym terenem. Codziennie przewyższenia ponad 1 000 metrów, ale zdarzały się wspinaczki lub zjazdy… trzykilometrowe w pionie! Mieliśmy na trasie z kim rywalizować, w konwoju były i klasyczne Patrole i tuningi z silnikami Humera 6,8 litra. Nieskromnie twierdzimy, że w konkurencji tej zajęliśmy miejsce najwyższe. To przede wszystkim zasługa wyposażenia fabrycznego, a nie naszych „udoskonaleń”. Całą wyprawę przejechaliśmy praktycznie bezawaryjnie. Warunki, z jakimi przyszło nam się mierzyć, były trudne i bardzo trudne. Górskie podjazdy, szutry i kamieniska, brody w górskich strumieniach nasz Hilux pokonywał dzielnie. Na wielu niełatwych odcinkach wystarczał tylko tylny napęd. Prawdziwe trudności zaczęły się w chińskim Ladakhu, między Karakorum i Himalajami. Xinjiang-Tibet Highway to jedna z najtrudniejszych, a na pewno najdłuższa (ponad 2 000 kilometrów) z ekstremalnie trudnych dróg świata. Przejezdna tylko przez cztery letnie miesiące, niszczona często przez trzęsienia ziemi. Ilość tlenu w powietrzu na wysokościach jest tam zbyt mała nie tylko dla ludzi. Z rury wydechowej kopciło jak z piekielnego komina. Hilux dał radę. Przy pilnowaniu odpowiednio wysokich obrotów utrzymywał moc. Do jedynki redukować trzeba było tylko w trakcie pokonywania najbardziej stromych, terenowych podjazdów na niepewnym gruncie. Do Lhasy dojechaliśmy bez specjalnych przygód.

Prawdziwą sensację wzbudziliśmy pod… Mount Everestem! Dotarliśmy do chińskiej bazy himalaistów pod lodowcem Rongbuk na wysokości 5 159 metrów n.p.m. Dalej jechać chińska armia nam nie pozwoliła, choć mieliśmy apetyt na jakiś odrobinę wyższy rekord. Wbrew obawom największą przeszkodą nie była wcale wysokość (brak tlenu), ale kompletnie zniszczona droga i pozostałości po monsunowych deszczach, czyli błotniste bajora na niektórych odcinkach. Jakby atrakcji było mało – bajora nocą zamarzały…

Nie da się ukryć, że „samochodowe” frycowe zapłaciliśmy, bo o ile fabryczne możliwości Toyoty na taką podróż wystarczyły, to większość naszych turystycznych „uzupełnień” szwankowała. Urwało się prawie wszystko, co mogło się urwać! Dodatkowe reflektory odpadły, mocowania „na budzie” kół zapasowych naderwały się. Pękł zbiornik z wodą, przeciekało okno dachowe. Szlag trafił większość delikatnych zawiasów teleskopowych i klasycznych w drzwiach i oknach nadbudówki. Cóż, korzystaliśmy z akcesoriów stworzonych dla kamperów, a to jednak delikatne konstrukcje i przed następnymi wyprawami było nad czym popracować...

 

 

okladka osuchowski  

 

 

Ale to był tylko początek. W 2014 roku ich Hilux włóczył się po Syberii. Rok później na początek penetrował Iran, a potem ruszył z Wenecji do Pekinu. Dotarł nad Morze Żółte. Od roku 2016 Wiesiek Prezes Cholewa i Przemek Oberżyświat Osuchowski z Klubu Discover 4×4 etapami „łączą” obie Ameryki – od Labradoru do Ziemi Ognistej! Teraz przebywają w Andach. Kolekcjonują „końce świata” i wszędzie przebudowany hilux zbiera oklaski!

 

KONTAKT: www.discover4x4.com, Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.

 

 

GALERIA ZDJĘĆ

 

Galeria

Chiny_1
H-6
h-7
h-8
h-9
h_1
h_2
h_3
h_4
h_5
h_7
image

Pełna galeria