Po przebyciu obu Ameryk Wojtek i Wiola zaplanowali dalszą część swojej podróży wokoło świata, a na drodze tym razem stanęła Afryka. Przygotowywaną na tę trasę Toyotę Hilux 4×4, prezentowaliśmy w fazie tworzenia. Sprawdziła się w testach na Rumuńskich trasach i przyszła pora by okazała swoja przydatność w dalekiej wyprawie na nowy kontynent. Przedstawiamy ich opowieść o tej podróży...

Nasz pierwszy pomysł podróży przez Afrykę, obmyślony jeszcze jesienią 2013 r. obejmował trasę:

Polska > Czechy > Austria > Włochy > Egipt > Sudan > Etiopia > Kenia > Uganda > Rwanda > Burundi > Tanzania > Mozambik > Malawi > Zambia > Botswana > RPA >Suazi > Lesoto.

Jednak z powodu niemożliwości przedostania się z Europy do Egiptu, plany te upadły i postanowiliśmy tę podróż odbyć w przeciwnym kierunku.

   

Aby to zrealizować 17 grudnia wysyłaliśmy naszą nową, stworzoną do tego celu Toyotę Hilux 4×4 z Gdyni do Kapsztadu, a nasza trasa podróży generalnie przebiegała wschodnimi terenami kontynentu afrykańskiego z RPA, aż do Keni, gdzie w jej stolicy Nairobi pozostawiliśmy nasz pojazd na przerwę w podróży, która ma trwać do jesieni. Na przestrzeni dziewięciu tygodni pokonaliśmy dystans 20600km poprzez RPA, Namibię, Botswanę, Zimbabwe, Zambię, Malawi, Tanzanię, Burundi, Ugandę i Kenię.

 

 

A wszystko zaczeło się zima 2014r. Chociaż... jak mówić o zimie, kiedy wbrew kalendarzom, za oknem panuje wiosna. Wkrótce startujemy a w naszym ogrodzie roślinność budzi się do życia. Przyroda oszukuje?… eh… już nikomu nie można wierzyć… Wyruszamy w nieznane i zobaczymy co to będzie? Czy zachwyci nas nowe? Czy doznamy satysfakcji? Czy coś nas rozczaruje bądź zniechęci? Tego nie wiemy, ale się dowiemy. Tymczasem jesteśmy dobrej myśli i… Witaj przygodo!

W trakcie wyprawy, ramach wyprawy, dobrego uczynku, chcemy zawieźć dzieciom odrobinę radości w postaci zabawek, przyborów szkolnych i piłek. Ludzie mawiają, że podobno dobre uczynki okrążają świat i do nas wracaj w postaci dobra. Być może… To taki nasz „social travel”. Wyruszamy na „Czarny Ląd zwany też czasem kolebką życia, niestety również najbiedniejszy. Matka Natura wynagradza to jednak niezwykłymi krajobrazami i zjawiskami, co udokumentujemy w najbliższym czasie. Jedziemy tam, gdzie nas jeszcze nie było, zobaczyć wszystko to, co niezobaczone, poznać niepoznane i co najważniejsze… powrócić z bagażem doświadczeń, kawy, czerwonokrzewu i ceramicznych malowanych koralików.

Zaczynamy od Afryki wcale nie takiej dzikiej… czyli największej aglomeracji RPA – Johannesburga, ale cywilizowane miasto w którym liczą się tylko pieniądze, opuścimy dość szybko na korzyść wioski w której serwują… kotlet z zebry i pieczeń z krokodyla. To może być nasze pierwsze spotkanie z kategorii „Zwierzęta Afryki”.

Pierwszy etap podróży wykonamy wynajętą Toyotą 4×4 z firmy Avis (200zł za dzień), gdyż nasza jeszcze płynie kontenerowcem, gdzieś po Atlantyku i dotrze do Kapsztadu dopiero 24 stycznia. Czas ten przeznaczymy więc, jadąc trasą Johannesburg-Kapsztad, na zwiedzenie tego niezwykle ciekawego kraju. Gdy tylko odbierzemy nasze auto, a ma się to odbyć 27 stycznia, ruszymy na północ, w kierunku Namibii, wschodnim wybrzeżem kontynentu afrykańskiego, odwiedzając po drodze większość ciekawych miejsc tego rozległego kraju, który niegdyś był kolonią niemiecką. Jest to jeden z niewielu bezpiecznych i stabilnych krajów „Czarnego Lądu”, jeden z pierwszych, który w swojej konstytucji ma zapisaną ochronę przyrody. Dalej trasa będzie wiodła poprzez Botswanę, Zimbabwe, Zambię, Malawi, Mozambik, Tanzanię, Ugandę aż do stolicy Kenii, Nairobi, gdzie zamierzamy dotrzeć końcem marca.

 

Dzień 1. – 15.01.2014r

Witaj przygodo, jak to kiedyś śpiewał Czesław Niemen. Ruszamy na podbój Afryki. Tym razem, aby dotrzeć z Bielska Białej do międzynarodowego, warszawskiego lotniska „Chopina”, wykorzystaliśmy nasze, tak źle oceniane koleje i pociągiem „Inter City”, po niespełna czterech godzinach, punktualnie meldujemy się w stolicy. Bilety do Johannesburga wykupiliśmy dwa miesiące wcześniej, poprzez internet, etiopskimi liniami lotniczymi Ethiopian Airlines (2.070zł od os. w jedną stronę). Cały 3-etapowy przelot, który rozpoczęliśmy o 18.40, trwał łącznie z przesiadkami 18 godz. i już o 13.10, po lotach bez jakichkolwiek nieprzewidzianych zdarzeń, jesteśmy planowo w największym porcie lotniczym RPA. Ponownie, lecz tym razem w „economy class” lecieliśmy Dreamlinerem na trasie z Frankfurtu do Addis Abeby, z jak najkorzystniejszymi opiniami o tym sprzęcie, jego nienagannej obsłudze i komforcie lotu. To samolot odpowiadający dzisiejszym czasom.

 

Dzień 2. – 16.01.2014r

W kilka chwil po wylądowaniu, jeszcze na terenie lotniska w Johannesburgu, odbieramy nasz tymczasowy pojazd, Toyotę Avanza. Zarezerwowaliśmy i zapłaciliśmy ją poprzez internet w firmie „Avis” jeszcze w Polsce, miała być Rav4, dali nam niestety tę z napędem jedynie na jedną oś, tłumacząc się, że takowej obecnie nie mają, wszystkie wynajęte – (cena wynajmu ok.200 zł dziennie). Nigdy nie ma tak, jak by się chciało. Ponieważ, jakoby prosto z marszu, chcieliśmy ruszyć do Soweto, a znając opinię o tym miejscu, radzono nam, aby skorzystać z przewodnika, tak też uczyniliśmy. Bardzo szybko okazał się nim sympatyczny, poznany na lotnisku, kierowca taksówki, czarnoskóry mieszkaniec tego miasta o imieniu Bongani, wywodzący się z Zulu, dumnego plemienia wojowników z rodziny Kwa Zulu-Natal z prowincji położonej w RPA. Tym razem, nasza wypożyczona Toyota to nie automat, a i strona jazdy nie ta, siedząc po prawej, trzeba mieszać biegami lewą ręką – trochę kiepsko na początek (nazbyt często używam wycieraczek, choć nie ma deszczu) , tym bardziej, że poruszamy się w prawdziwym gigancie wśród afrykańskich miast. Po 40 min. jazdy, jesteśmy w pierwszym zaplanowanym na dzisiaj miejscu, czyli w „Mandela House” w czarnej dzielnicy Soweto (wstęp 60 rand od os./wymiana RPA/PL: Rand – 1 ZAR = 0,31 PLN ; 1 USD = 10,00 ZAR). Nelson Mandela przyjechał do Johannesburga z rodzinnej wioski Qunu i zamieszkał w Soweto. Aktualnie mieści się tutaj maleńkie muzeum. To na tej ulicy (Vilakazi St.), w przeddzień pogrzebu, można było zostawić pożegnalną wiadomość, pod transparentem ze słowami: „Dziękujemy Ci Madiba.” Madiba to imię nadane Nelsonowi Mandeli przez jego rodzinne plemię. Naród zwracał się do niego per Madiba, co było również oznaką szacunku (zmarł 5 grudnia 2013 r.). Nelson to imię nadane przez nauczycielkę w pierwszym dniu pójścia do szkoły. To taki zwyczaj w RPA…po to…by nauczyciel mógł wymówić imię dziecka, nadane mu przez rodziców w ich rodzinnym języku. Tak więc Nelson Mandela to naprawdę Rolihlahla Nelson Mandela, a w języku isikshosa Rolihlahla oznacza…„mąciwoda”.

Historia Soweto rozpoczęła się w 1904 roku (wtedy Klipspruit), kiedy to spółka Ernst Oppenheimer zbudowała osiedle pracownicze dla robotników zatrudnionych w tutejszej kopalni. W krótkim czasie potem, nastąpił gwałtowny przyrost populacji, gdyż apartheidowski rząd w Johannesburgu przeznaczył ten obszar na dzielnicę dla czarnych. W 1963 r. nastąpiło połączenie czterech okolicznych osiedli o podobnym charakterze w jedno miasto Soweto. Soweto jest symbolem walki o zniesienie apartheidu, w tym mieście zamieszkiwali popularni działacze t.j. Nelson Mandela czy Desmond Tutu. Na pamiątkę masakry protestujących dzieci, dokonanej 16 czerwca 1976 r. przez policję, od 16 czerwca 1991 r. obchodzony jest w tym dniu Międzynarodowy Dzień Dziecka Afrykańskiego. Obecnie miasto boryka się z ogromną falą przestępczości.

 

 

Następnym miejscem które odwiedziliśmy to Muzeum of Apartheid-muzeum apartheidu (wstęp 60 rand od os.). Za pomocą fotografii, kronik filmowych i pomysłowych instalacji…jest tutaj udokumentowana historia apartheidu. Znalazło się też troszkę miejsca dla… opancerzonego pojazdu policyjnego, który patrolował ulice w czarnych dzielnicach (jest mocno ostrzelany).

 

 

Tylko trochę poprzyglądaliśmy się życiu miejscowej społeczności i nieco skonani, o zmroku dotarliśmy do naszego zarezerwowanego jeszcze z Polski apartamentu (w podróży rezerwacji dokonujemy tylko raz, na dzień przylotu, poza tą okolicznością, słowo rezerwacja jest mocno przez nas omijane). Pozwoliliśmy sobie, na pierwszą noc zafundować luksus w samym centrum Johannesburga za jedyne 300zł – byliśmy nawet nieco zdumieni takimi ekstra warunkami w stosunku do ceny. Po lekkiej kolacji, już o 20.00, wpadliśmy bezpośrednio w objęcia Morfeusza (zmiany czasowej prawie nie ma, gdyż czas RPA, to jedna godzina do przodu).

 

 

Dzień 3. – 17.01.2014r

Rześcy, ale z odleżynami, już przed 8.00 (12 godz. snu) ruszamy na zaplanowaną dzisiaj trasę. Jak najszybciej chcemy opuścić prowincję Gauteng (najważniejszy okręg przemysłowy RPA, „miejsce złota” w języku sesotho) oraz „E’Goli” („złote miasto” jak nazywają Johannesburg miejscowi). Mówiąc czulej…„Jozi”…słynąca z niepochlebnych opinii (rozboje, kradzieże – również z użyciem broni) to przede wszystkim kopalnie kruszcu, stanowiącego podstawę bogactwa całej prowincji. Ponieważ „Jozi” rozrasta się bardziej w poziomie niż w pionie, w związku z czym wyjazd z miasta „trochę” trwa. Wyjeżdżamy na wschód, drogą nr N12. Na jednej ze stacji paliw spotykamy parę motocyklistów z pobliskiego miasteczka, którzy dosiadają najnowsze, eksportowe wersje rosyjskiego Urala – oba z bocznym wózkiem. Choć do tej pory podróżowali GS-em BMW w wersji Adventure, to zachwalają ten sprzęt, ciesząc się wspaniałą zabawą (cena w RPA około 17tys. USD). Początkowy 150km odcinek, płaski, biegnący poprzez pola uprawne niezliczonej ilości farm, będący płatną autostradą (1 odcinek-45 rand, drugi-67 rand). Dopiero po przebyciu następnych 100 km, w okolicy miejscowości Machadodorp, kiedy odbiliśmy na północ w drogę nr R36, prowadzącą w kierunku Blyde River Canyon N.R., ukazały się w pierwszej kolejności „potholes”…ogromne dziury w asfalcie, a w drugiej…malownicze krajobrazy gór, przełomu rzeki Blyde. Apogeum tych widoków osiągnęliśmy, po odbiciu za miejscowością Branddraai, jadąc na płd.-wsch. w kierunku Graskop, gdzie w widokowym miejscu, jak na dłoni, w otoczeniu czerwonych skał, wciął się głęboko meandrujący kanion. Przejeżdżamy przez urokliwy rejon , licznych wodospadów, wspaniałych gór i urwisk, a położone jest to wszystko, jak mówi reklama, przy jednej z najładniejszych tras panoramicznych na świecie. Droga ta znajduje się w północnej części Gór Smoczych i jest obowiązkowym punktem podczas zwiedzania RPA (z zaleceniem…bez pośpiechu) Ciekawostką tego rejonu są występujące tuż obok siebie plantacje sosny, eukaliptusów i bananowców. Nasza dzisiejsza droga zakończyła się przed bramą Paul Kruger Gate do Parku Narodowego Krugera- Kruger N.P. Mieliśmy zamiar dotrzeć do obozowiska Skukuza i tam zanocować, jednak park zamykają o zmroku, co obecnie odpowiada godz.18.30, więc i nam zamknęła się droga i zarządziliśmy odwrót. Kilka km od bramy, znaleźliśmy Guest House „Kruger Gate”, prowadzony przez czarnoskórego anglika i jego białą żonę, wynajęliśmy pokój za 600 rand (śniadanie płatne 100 rand). Po przebyciu dzisiejszego dnia ponad 500km, padliśmy nieco skonani.

 

 

Statystyki: widziane zwierzęta ( 3 zebry i kilka małp), drogi (większość stan dobry), widoki ogólne (panoramiczne i uporządkowane)…„malarionosze” (nie stwierdzono)…zbyt mało widzieliśmy, by napisać coś więcej.

 

 

 

Dzień 4. – 18.01.2014r

O 8.30 jesteśmy ponownie u bramy wjazdowej Paul Kruger Gate. Po opłaceniu 496 rand+35 za mapę, ruszamy w głąb Parku Krugera (podobno największej atrakcji turystycznej kraju) na całodzienne safari, po jego potężnym obszarze, rozciągającym się na przestrzeni setek kilometrów, wzdłuż granicy z Mozambikiem.

 

 

W trakcie powolnej jazdy (do 50 km/h), podejmujemy próby wytropienia „Wielkiej Piątki Afryki” ( lew, lampart, bawół, czarny nosorożec, słoń sawannowy). Zwierzęta te tradycyjnie uważane są za najgroźniejsze na kontynencie, co jednak nie odpowiada w pełni prawdzie, jako że najwięcej osób w Afryce zabijają niezaliczone do wielkiej piątki hipopotamy. Mieliśmy mieszane uczucia co do odwiedzenia tego miejsca, mówiono…że zbyt skomercjalizowany, że drogi wewnątrz parku wyasfaltowane, że na afrykańskich rozległych terenach wiele ciekawszych i podobnych miejsc, że…a jednak nie potrafiliśmy sobie odmówić, gdyż tak jak peruwiańskie Machu Picchu, tak Park Krugera w RPA to standardowe wizytówki tych państw. Faktem jest, że większość dróg wyasfaltowana, wszystko świetnie zorganizowane i chwała panu Krugerowi…komarom i muchom tse-tse, bo poniekąd dzięki wszystkim powyżej wymienionym, południowoafrykańskie stada dzikich zwierząt…ocalały. Z powodu roznoszonej przez nie malarii i śmiertelnej choroby bydła zwanej naganą, próby założenia na tych terenach gospodarstw, skazane były na niepowodzenie, a wyprawy myśliwskie odbywały się tylko zimą, ze względu na ryzyko zarażenia. Chciwość osadników i rozrywkę „sportowców” strzelających do wszystkiego co się rusza…zablokował trzeci z grupy wymienionych, ówczesny prezydent Kruger. Postanowił w 1898 r. utworzyć (mimo silnego sprzeciwu rodaków) rezerwat Sabie. Z czasem, znacznie powiększony, uzyskał dzisiejszą nazwę.

 

 

 My, choć nie dysponujemy autem terenowym, przemierzyliśmy go na odcinku prawie 300 km, w większości szutrowymi drogami, w dziewiczej scenerii afrykańskiego buszu, a czasem sawanny. Każdy może w tym tak rozległym terenie znaleźć coś dla siebie, a nie każdy z odwiedzających jest wytrawnym off-roadowcem. Udało się wytropić z naszym zwyczajnym aparatem, całą plejadę afrykańskich zwierząt: lwy, nosorożce, słonie, żyrafy, zebry, antylopy, małpy, hipopotamy, guźce, żółwie, strusie i wiele przeróżnych gatunków kolorowych ptaków, których nazw nie jesteśmy w stanie wymienić. Pisząc powyżej „wytropić”, mieliśmy na myśli, to czym należy się kierować, by wiedzieć, że to jest to miejsce, czyli…jechać „okupowanym” szlakiem, zatrzymując się tam…gdzie tych kup jest najwięcej. Nie jest to nadludzki wysiłek, tylko samo wypatrywanie kup, dość nieszablonowe…a po kilku godzinach…wręcz niepokojące, ponieważ rozbieżność opinii prowokowała do wypatrywania różnic…po całym dniu staliśmy się prawdziwymi znawcami „rzeczy”. Po wyjeździe z parku południowym wyjazdem, tuż za jego rogatkami w Malelane, wynajmujemy pokój w kompleksie bungalowów za 530 rand.

 

 

Trzeci dzień podróży jest dniem z gatunku…pierwsze koty za płoty, jak to mawiał kierownik schroniska, pokazuje zasady jakich należy się trzymać, jak się zachowywać i co i kiedy jeść…z zachowaniem BHP.

  

Dzień 5. – 19.01.2014r

Ruszamy rankiem drogą nr R570, na południe w kierunku Swazilandu, małego państwa ulokowanego pomiędzy RPA i Mozambikiem. Królestwo Suazi – usytuowane jest na wschodnich stokach Gór Smoczych. Nazwa kraju pochodzi od plemienia Suazi z grupy Bantu, które zamieszkuje te tereny. Po dotarciu do granicznego miasta Jeppes Reef, dosłownie w pięć minut przekraczamy granicę (opłata 50 rand), ale dlaczego rand, a nie emalangeni?…bo nie ma po co turyście mieszać w głowie ( liczba pojedyncza waluty SZL- lilangeni, emalangeni – liczba mnoga; a rand 1:1 funkcjonuje i już. Dalej drogą nr MR1, pomiędzy plantacjami bananów i potężnymi obszarami na których prowadzi się gospodarkę drzewną (eukaliptusy i sosny), jedziemy do stolicy państwa, Mbabane. Miasto nie robi większego wrażenia, podobno można tu kupić okazyjnie ładne wyroby, ale i zostać okradzionym. Ponieważ duże miasta można zobaczyć…ale niekoniecznie, więc jedziemy do widoków na góry, niezwykle zielone o tej porze roku. Na drodze pojawia się główny ośrodek przemysłowy Swazilandu, Manzini, szczęśliwym trafem omijamy go szerokim łukiem, gdyż naszym celem jest wodospad „Mantenga Falls”. Rezerwat przyrody Mantenga (wstęp 50 rand od os.). Wodospad w buszu, ponad nim ponura Execution Rock (Skała Straceń dla skazanych na śmierć morderców… lot z one way ticket), a tuż obok zrekonstruowana tradycyjna wioska Swazi Cultural Village, gdzie w wyznaczonych godzinach odbywają się pokazy folklorystyczne (przybyliśmy zbyt wcześnie).

 

 

Kierując się na południe drogą nr MR9 opuszczamy w Mahamba kraj, który jest jedną z ostatnich monarchii absolutnych na świecie, rządzony bez partii politycznych, a ministrów wybiera król (w sumie nieźle…do skorumpowania jest tylko jedna osoba). Gdyby chcieć pokrótce opisać to co zobaczyliśmy w trakcie przejazdu…choć jest skromnie, to jest uporządkowane, pagórkowate sawanny, szkółki leśne, suche płaskie równiny usiane chatkami o dachach z trawy, plantacje leśne, rękodzielnictwo i bardzo, ale to bardzo uprzejmi ludzie.

 

Po kilkuminutowej odprawie granicznej wjeżdżamy na powrót do RPA. Dalej to typowa przejazdówka, najpierw drogą nr R543 do Piet Retief i dalej, na południe drogą nr R33, aż do Dundee, gdzie w kompleksie B&B, za 460 rand, wynajmujemy pokój w bungalowie. Zakończenie dzisiejszego dnia, dopełniła wyśmienita kolacja w formie bufetu, ze specjałami kuchni południowoafrykańskiej, warzywa w przeróżnych wersjach, ze stekiem w roli głównej… nie zapominając o cynamonowym deserze. A co do steków… są wszędzie… taj jak wizerunek Mandeli, dorównują smakiem tym z Argentyny, tyle tylko… że tu o 2/3tańsze. Oczywiście całość zamyka to, czym stoi ten kraj… wino… wyborne wino chardonnay.

 

  

Dzień 6. – 20.01.2014r

Nocą przeszła burza z nawałnicą opadów, a rankiem po wieczornym obżarstwie, dobrowolnie zrezygnowaliśmy ze śniadania (co w moim przypadku jest anomalią). Ruszając prosto na trasę, przemieszczamy się nadal widokową drogą nr R33, na południe w kierunku portu Durban. Ponownie potężne plantacje i farmy sięgające po horyzont, a wyżej w górach siedliska czarnych mieszkańców rozproszone na górskich zboczach, tuż przy drodze wiele kolorowych targowisk, wałęsających się osłów i uroczych okrągłych domków krytych trawą, gdzie każdy jest w posiadaniu odrębnego stanowiska silnej potrzeby. Po przebyciu 130km w miejscowości Greytown, skręcamy w drogę nr R74, aby po następnych 110km dotrzeć do Stanger, miasta leżącego już nad Oceanem Indyjskim (przemysłowe miasto, przetwórstwo trzciny cukrowej, w przeszłości siedziba króla Zulusów- Czaki). Stamtąd nadoceanicznym brzegiem docieramy do portu Durban, który jest najpopularniejszym miastem wypoczynkowym, potężnym ośrodkiem turystycznym, z atrakcyjnymi plażami i zapleczem hotelowym. Choć, jak nam powiedziano ustalając cenę za pokój, że to pełnia sezonu, jakoś ani wylegających tłumów turystów, ani uroku miejsca…nie widzimy. Plaże wprawdzie już bez napisów „Tylko dla białych”(zniknęły w latach 90-tych), budynki hotelowe prawdopodobnie projektował ktoś z upodobaniem klocków, jadłodajnie na plaży mocno zużyte i podają fast food (Steers, Spur) i stragany rzędem (każdy posiada tę samą kolekcję giftów).

 

 

Z wolna zwiedzamy również ścisłe centrum, z kilkoma ciekawymi obiektami; Da Gama Clock- zegar ufundowany przez rząd Portugalii, dla uczczenia 400 rocznicy przybycia Vasco da Gamy w Port Natal (ten wspaniały żeglarz przecierał szlak morski do Indii). Nieco dalej pomnik Dicka Kinga, który to w 1842 r. pokonał konno w 10 dni 1000 km, aby sprowadzić z Grahamstown posiłki dla oblężonego fortu w Durbanie. Hala starej zajezdni kolejowej, przekonstruowana na afrykańskie centrum handlowe- Workshop, to najciekawszy kompleks przy Commercial Street. Okazałe budynki poczty, ratusza miejskiego, muzea i galerie, są w stylu wiktoriańskim. Pod wieczór opuszczamy to dość zadbane, uporządkowane, a czasem nawet dość ładne miasto i wyjeżdżamy autostradą nr N3 w kierunku wiktoriańskiego miasta Pietermaritzburg. Na kilkanaście kilometrów przed celem, odbijamy do Natal Lion Park i w kompleksie stylowych, afrykańskich bungalowów, wynajmujemy takowy na dzisiejszą noc (590 rand 2 os. ze śniadaniem).

 

 

  

Dzień 7. – 21.01.2014r

Rankiem, a dokładnie od 5.00, tuż obok naszego okrąglaka, ale za ogrodzeniem, wydzierał się lew, jakby to powiedziała moja babcia „japa mu się nie zawierała”. Miejsce w którym nocowaliśmy, przeżyło już swoje chwile świetności wiele lat temu. Obecnie podupada z zupełnie prozaicznej przyczyny… z braku turystów. We wszystkich miejscach, gdzie do chwili obecnej nocowaliśmy, byliśmy albo jedynymi, albo jedynymi turystami zewnętrznymi. Ruszamy po obfitym śniadaniu (kiełbaski, jajka sadzone, pieczona papryka z cebulką i pieczarkami, bekon podsmażony, tosty, dżemy oraz płatki śniadaniowe z mlekiem– tutejsza wersja śniadaniowa jest chyba najbogatsza jaką znamy na świecie). Już po kilku kilometrach, jadąc na północ autostradą nr N3 docieramy do mocno reklamowanego, wiktoriańskiego miasta Pietermaritzburg. Miasto pretenduje do miana jednego z najlepiej zachowanych wiktoriańskich osiedli na świecie, rzeczywiście bogato zdobiony ceglany ratusz robi wrażenie, kilka innych jest godnych uwagi, natomiast pozostałe budowle…mocno nadużyto tutaj słowa wiktoriańskie. Miejscem, które z pewnością zasługuje na chwilę postoju, jest wiktoriański dworzec kolejowy, ale nie ze względu na jego jakiś wyjątkowy wygląd, czy atrakcyjne miejsce, bo tak nie jest, lecz na sytuację która kiedyś sprowokowała do działań pewnego młodego hinduskiego prawnika.

…i tak roku pańskiego 1893, 24 adwokat Mohandas Karamchand Gandhi, przyjechał na proces między dwoma hinduskimi przedsiębiorcami. Ponieważ proces toczył się w Pretorii, wykupił w Durbanie bilet pierwszej klasy, zasiadł w wagonie i gotów do drogi, nie przewidział lawiny zdarzeń, która wywarła ogromny wpływ na dalsze jego losy. Jakiś biały zaprotestował i konduktor poprosił by Gandhi przesiadł się dobrowolnie do klasy trzeciej…odmówił…i został wyrzucony z pociągu właśnie na dworcu w Pietermaritzburgu, gdzie spędził noc. Gandhi zaangażował się w walkę miejscowej społeczności hinduskiej o prawa obywatelskie i pozostał w Afryce Południowej przez 21 lat. To tutaj stworzył podwaliny swej filozofii „satiagraha” („siła prawdy”). A skąd hindusi w tym miejscu, ano…błyskawiczny rozwój plantacji trzciny cukrowej w latach 60-tych XIXw. sprawił, sprowadzenie robotników najemnych z Indii…stało się koniecznością dla brytyjskich władz kolonialnych. Po zakończeniu kontraktów, wielu z nich pozostało osiedlając się i tworząc swój mały świat, swojej drobnej przedsiębiorczości.

…było sobie prawników dwóch…

…jeden bierny, bardziej racjonalny…drugi nieposłuszny, bardziej radykalny…jeden wyrzucony z pociągu…drugi z uczelni…jeden prowadzący kampanię biernego oporu…zaś drugi kampanię nieposłuszeństwa…jeden spędził w więzieniu 9 m-cy…drugi 27 lat…jeden przyczynił się do likwidacji znienawidzonego trzyfuntowego podatku…drugi apartheidu…jeden pomógł Indiom uzyskać niepodległość…zaś drugi pomógł odebrać władzę białej mniejszości dla czarnej większości…jeden został zamordowany…natomiast drugi zmarł z powodu infekcji płuc… jeden pięciokrotnie nominowany, nagrody Nobla nigdy nie dostał…drugi dostał pokojową… i jeden i drugi cieszyli się niezwykłą popularnością, osiągnęli w swojej walce wymierny sukces…bojownicy walczący o rasową równość i międzyludzką solidarność… mentorzy praw człowieka, pogromcy apartheidu, męczennicy, wielcy ojcowie wyzwolonej ludzkości, bezstronni mediatorzy w wielu kwestiach…ludzie pomniki… Gandhi i Mandela…tylko czy to wszystko co tu napisałam obyło się bez kontrowersji… fałszywej retoryki… przemocy i przelewu krwi… jestem pewna, że nie… bo przecież każda wojna, przewrót, rewolucja czy konflikt… potrzebuje ofiar… przyjrzyjmy się choćby dzisiejszej Ukrainie…

Jeśli ktoś ma zapotrzebowanie na wiedzę alternatywną (kliknij tutaj)

Dalsze dzisiejsze poczynania podróżnicze, poświęciliśmy parkom narodowym, które mieszczą się w pasie przecinającym z południa na północ pasmo gór „Drakensberg” – (Smocze Góry). Najpierw docieramy do rezerwatu Giant’s Castle, położonego w uKhahlamba Drakensberg Park. Niestety z preferowanych tutaj pieszych wycieczek, które można tu uskuteczniać… rezygnujemy zarówno z braku czasu, jak i pogody, która dzisiaj sprawiła nam figla i nie dość, że pada…to chmury i mgły całkowicie zasłaniają rzeczone krajobrazy. Pomimo to, warto było przejechać tę trasę, gdyż to co nie dostrzeżone…zostało dowymyślone. Dalej przemieszczamy się na północ drogami wzdłuż parku, aż do jego północnej części Royal Natal National Park. Objeżdżając wiele znajdujących się na tym terenie jezior docieramy do ostatniego P.N. „Golden Gate Highlands National Park”. Wspaniałe wąwozy, twory skalne niczym grzyby, piaskowce przez stulecia poddawane działalności wiatru, deszczu i słońca, przybrały fantastyczne kształty…eh…gdyby tylko było słońce.

 

 

Niestety posępna pogoda do końca dzisiejszej podróży nie odpuszcza i nawet podczas zakwaterowania, które to wybraliśmy w małej mieścinie Clarens, powoduje iż bez parasoli i pomocy obsługi guest housu, po prostu byśmy przemokli. Po negocjacji płacimy 500 rand za pokój z wszelkimi wygodami (cena wyjściowa- 800 rand). Całości dzisiejszego dnia dopełniły steki serwowane w tutejszej restauracji, aż wstyd się przyznać, ale poszliśmy na całość i zaserwowaliśmy sobie te największe T-bone o wadze 500g. Do tego wspaniałe wino Sauvignon blanc „Two Oceans”. Polecamy to miejsce – Lake Clarens Guest Housewww.lakeclarensgh.co.za .

Informacje z gatunku: kontrole i opłaty: Dziś była pierwsza kontrola policji (krótka i uprzejma). Odcinek drogi płatnej- 28 rand.

 

  

Dzień 8. – 22.01.2014r

Dzisiejszy dzień przeznaczyliśmy na przejazd przez Lesotho, czyli jak to mówią „Afrykańską Szwajcarię”. Jedziemy do nieodległej granicy w Caledonspoort, po 5 minutowej odprawie i po opłaceniu 30 rand… dlaczego znów rand? Liczba pojedyncza waluty LSL- loti, maloti – liczba mnoga (w Lesotho i Swaziland waluta RPA jest równorzędnym środkiem płatniczym i kurs wymiany identyczny, lecz w RPA walutą Lesotho i Swaziland płacić nie można). Królestwo to, jest jedynym krajem na świecie położonym w całości na wysokości powyżej 1000 m. Co charakteryzuje maleńkie górskie królestwo? Poszarpane grzbiety gór, głębokie doliny, wodospady, wioski zbudowane z mułu i trawy, mnóstwo pasterzy, taksówek, kontroli policji, kucyków, warsztatów samochodowych, porzuconych wraków aut i… dramatycznie obskurnych stoisk handlowych.

 

 

Lesotho jest silnie powiązane z RPA, jednak różnice społeczne i etniczne są znaczne, czego na każdym kroku doświadczamy. Tylko niewielka część ziemi nadaje się pod uprawę, głównie kukurydzy, sorgo, pszenicy, fasoli. Dużą rolę odgrywa hodowla, przede wszystkim kóz angorskich, dostarczających wysokogatunkowej wełny – moheru. Słabo rozwinięty przemysł, ograniczony jest do przetwórstwa spożywczego i zakładów odzieżowych. Przy drodze widać jak dużo osób zajmuje się wydobyciem, obróbką i sprzedażą kamienia. Znaczna liczba obywateli tego państwa pracuje w RPA, a ich zarobki, oprócz dochodów z turystyki, stanowią znaczącą pozycję w budżecie państwa. Gołym okiem widać że jest ono dużo gorzej zarządzane, mocno nieuporządkowane, wszędzie walają się śmieci, a na całej trasie nie spotkaliśmy ani jednego turysty, jak również białego człowieka. Stolica Maseru jest po prostu brzydka, można powiedzieć galimatias jak u cyganki w tobołku i nie spotkaliśmy na przejechanej trasie popularnych sieciówek (Shell, Spar, Mc Donald’s, KFC- jak w RPA). Nasza trasa na długości 250km przebiegała północnymi terenami, poprzez stolicę Maseru aż do ponownego wjazdu do RPA w miejscowości Wepener.

 

 

 

Po wyjeździe z królestwa, przemieszczamy się dalej na płd.-zach. jeszcze ponad 200km, drogą R701, wzdłuż rzeki Caledon River do Gariep Dam, ulokowanej przy tamie zamykającej wielki zbiornik wodny, wokół którego utworzono rezerwat „Gariep National Reserwat”. Wynajmujemy tu pokój w miejscowym pensjonacie „Greendoors” za 440 rand (www.Goriepinn.com). Piękny i słoneczny dzień kończy się nawałnicą burzową, a my kończymy konsumpcję wspaniałych steków (dotychczas permanentne zjawisko z wizją na chroniczność) przy lampach naftowych, gdyż wichura i pioruny przerwały dostawę prądu elektrycznego (no chyba, że burzą tłumaczą niezapłacone rachunki). No cóż, wczesna pora, prądu brak, cóż począć… trzeba iść spać.

 

 

Dzień 9. – 23.01.2014r

Ranek przywitał nas wspomnieniem po nocnej burzy i pięknym słońcem. Ruszamy na trasę z Gariep Dam, kontynuując jazdę drogą N9 w kierunku na południe. Po przebyciu 200km świetnej i prawie pustej drogi, na 27km przed Graaff-Reinet, zbaczamy z trasy 23km na północ, aby dotrzeć do małej wioski Nieu-Bethesda. Już na wjeździe zaskakuje nas czerwona tablica z polskim godłem przy jednym z remontowanych, kolonialnych domów, a pracownicy ubrani w czerwone uniformy… godło mają prawie wszędzie. Naszym nadrzędnym celem jest jednak odwiedzenie specyficznego domu „Owl House”(„Sowi Dom”, wstęp 50 rand od os.), gdzie pewna tajemnicza i stroniąca od ludzi artystka Helen Martins, tworzyła dziwne figury z cementu i szkła (jest ich ponad 300), a wnętrze swojego domu pomalowała w krzykliwe kolory i wykleiła tłuczonym i mielonym, kolorowym szkłem, łącznie z drzwiami i meblami. W jej myśli artystycznej dominował zdecydowanie wizerunek sowy (złowrogo spozierają zewsząd), lecz słońca, gwiazdy i księżyce znalazły swoje miejsce na sufitach, ścianach i szybach okien. Dla dodatkowego efektu, wszędzie umieściła lustra. Jedni twierdzą, że to niezwykły przykład sztuki naiwnej… inni, że to była wariatka, która nocami zdobiła swój dom, by wścibskie oczy sąsiadów nie śledziły jej… mimo wszystko osobliwych zabiegów. W 1976 r. wypijając sodę kaustyczną… odebrała sobie i życie i możliwość doczekania uznania. Sama wioska odsunięta od głównych szlaków, zachowała niepowtarzalny urok i klimat, sięgający czasów przybycia tu pierwszych osadników. Naszym zdaniem atmosfera tego miejsca jest nieschematyczna.

 

 

Następnym miejscem na trasie było miasto Graaff-Reinet, jak piszą… prawdziwa perełka Karru (region), gdzie do tej pory przy głównej ulicy zachowało się wiele budowli w stylu holendersko-przylądkowym oraz pięknie utrzymana świątynia Holenderskiego Kościoła Reformowanego( po prostu cudny). Dalej przemieszczamy się N9 do Uniondale, gdzie zbaczamy z trasy, aby przebić się przez nadmorskie pasmo gór, widokową, szutrową drogą prowadzącą do miejscowości Knysna. Lecz w połowie drogi zastaje nas zmrok i cóż począć?, natrafiamy na prywatny camp Angies G Spot (dość specyficzny), wynajmujemy spartańskie lokum na dzisiejszą noc za 350 rand. Nie ma prądu (nigdy nie było), w pakiecie lampy naftowe i świecące słoiki (ładowane energią słoneczną), drewniana toaleta na wysokości. Lekko wstawiona gospodyni, przygotowała nam potrawę z antylopy, którą jej mąż myśliwy i zarazem motocyklista, upolował w górach. Dojechał tu jeszcze Afrykaner, motocyklista o imieniu Franko, a wieczorna biesiada trwała dość krótko (wszyscy tak szybko pochłaniali alkohol).

 

 

Zdarzenie sytuacyjne… my trzeźwi… Franko zaprzyjaźnia się z nami i opowiada o RPA i swojej pracy w browarze Black Label Beer… alkohol u naszego rozmówcy spowodował, że dystans pomiędzy nami zbliżył się do zera… zaczęliśmy rozmawiać o motocyklach i jego butach… były po prostu niczym rosyjskie walonki… pewnie pomyślał, że naśmiewamy się z jego butów i na dowód, że są niezawodne, porządne i bezzapachowe… po prostu zdjął i dał nam do wąchania prosto pod nos… zaskoczeni podwójnie, potwierdzamy fakt jego bezceremonialnych odruchów i… neutralnego powonienia z butów. O 21.00, jak dzieci jesteśmy już w łóżku, jedynie Franko, mający w nadużyciu ilość wypitego piwa, do rana wałęsał się i rozmawiał z psami (być może tłumaczył im wyższość butów motocyklowych z tutejszego zwierza, nad markowymi).

 

 

Dzień 10. – 24.01.2014r

Tam, gdzie nie ma prądu, czas efektywnemu życiu wyznacza wschód i zachód słońca… no i Franko, który podniósł się z leżanki, był już ubrany, podniósł kask który leżał porzucony na środku placu, popluł szybę, otarł o bok spodni i włożył, odpalił motocykl i tylko kurz za nim pozostał. Tak więc i nam dzisiaj dzionek zaczął się już o szóstej, a już przed ósmą byliśmy na trasie. Po dotarciu do oceanu objeżdżamy piękny kurort Knysna, leżący nad laguną, której początek wyznaczają dwie potężne skały zwane Heads (Głowy). To z ich powodu Knysna nie stała się nigdy ważnym portem, gdyż wpływanie do laguny było zbyt niebezpiecznie. Do jednej z nich, położonej na wschodzie docieramy prowadzącą tam drogą (George Rex Drive) i podziwiamy panoramiczne widoki, roztaczające się, a to na Ocean Indyjski, a to na miasto i góry.

 

 

Dalsza nasza trasa biegnie wzdłuż brzegu drogą N2 na zachód aż do George (dawna wioska drwali), dziś to mało ciekawe przemysłowe miasto, z dość ciemnymi kartami historii (Drzewo niewolników), to przy nim ich sprzedawano. Odbijamy w głąb lądu w drogę nr R62, prowadzącą do miejscowości Oudtshoorn w regionie Karru Małego. Okolice półpustynne, surowe piękno tych ziem… ozdabiają strusie. Kiedy kilku żydowskich kupców z Europy Wschodniej założyło tutaj strusie fermy (1880-1910r.), zbili fortuny na eksporcie piór, bo przecież europejskie modnisie musiały być glamour, a ja też kupiłam sobie pióra… w miotełce do kurzu. I teraz nadszedł najistotniejszy punkt programu: na jednej z miejscowych farm (Chandelier Ostrich Show Farm) popatrzeć na strusie na wybiegu i… na talerzu. Tak więc, testujemy strusie steki podawane w towarzystwie warzyw i herbaty „Rooibos” (czerwonokrzew afrykański), nadzwyczajnie pyszne steki. Gwałtowny przypływ pieniędzy z handlu piórami, sprowokował do budowania „pierzastych pałacy” i zajrzeliśmy do jednego z nich (Le Roux Town House).

 

 

 

Dalej podążamy drogą R62 w kierunku Kapsztadu aż do Barrydale, rozległymi dolinami. Wkraczamy na tereny produkcji win. Pod wieczór docieramy do sympatycznej, małej osady holenderskich osadników, Swellendam i architektury w stylu holendersko-przylądkowym (przepiękny Drostdy), gdzie w stylowym, kolonialnym domu prowadzącym B&B, wynajmujemy pokój za 600 rand (super warunki, w cenie śniadanie).

 

  

Dzień 11. – 25.01.2014r

Rano szybki dojazd drogą nr R319, prowadzącą z Swellendam na południe, do najdalej wysuniętego punktu kontynentu afrykańskiego, Cape Agulhas (Przylądek Igielny)… to tutaj kończy się Afryka.. Na kilka kilometrów przed celem podziwiamy wspaniałe plaże po wschodniej stronie przylądka, leżące jeszcze nad Oceanem Indyjskim. Dziwnie pusto, jak na tę porę roku i czas weekendu, a miejsce, można powiedzieć wymarzone do plażowania. Baza noclegowa, wydaje się być nieograniczona, cały czas zadajemy sobie pytanie, dlaczego na całej naszej dotychczasowej trasie przejazdu tak mało turystów?, a w miejscach typowo kurortowych brak wczasowiczów? Czy coś jest na rzeczy?, czy to tylko przypadek?. Docieramy po przebyciu 120km od ostatniej bazy noclegowej, do przylądka gdzie geograficznie stykają się dwa oceany, od wschodu indyjski, od zachodu atlantycki. Punkt ten nosi nazwę Przylądka Igielnego… tak sobie myśleliśmy, że nazwa pochodzi od wystających skał w kształcie igieł, okazało się jednak, że to portugalscy żeglarze w XVIw nazwali to miejsce od igły kompasu, która dokładnie wskazywała północ.

 

 

Dalej już brzegiem Atlantyku przemieszczamy się drogą nr R43 na zachód w stronę następnego przylądka, noszącego nazwę Cape of Good Hope (Przylądek Dobrej Nadziei). Pierwszy odcinek aż do Gans Baai, przebyliśmy szutrowymi drogami w towarzystwie strusi i antylop. Natomiast od tego portu, droga nosi nazwę trasy wielorybników. W Zatoce Walkera pojawiają się wieloryby biskajskie południowe, objęte ochroną w najsurowszej wersji. W Hermanus docieramy do plaż, które tchną życiem i wreszcie widzimy, że pełnia tutejszego lata nadaje wczasowy ton i wygląda kurortowo. Ponadto miejscowość jest niezwykle urokliwa, z wieloma ciekawymi budynkami nakrytymi perfekcyjnie trzcinowymi dachami… jak na tą chwilę Hermanus otrzymuje pierwsze miejsce… za oblicze, wizerunek i solidne piękno. Następnie wkraczamy do Kogelberg National Rezerwat i docieramy do Pringle Bay, następnego przysadka będącego wschodnią rogatką wejścia do zatoki False Bay (Fałszywej Zatoki). Wspaniałe krajobrazy, toń oceanu, pełna gama kolorów przyrody i w tle góry o zaokrąglonych kształtach, a do tego kilka domów… coś jakby schrony, ale nie te z kategorii… przeciwatomowe. Teraz pozostało nam objechać całą zatokę, aby przedostać się na druga stronę do Przylądka Dobrej Nadziei. Niby widać go w niezbyt dalekiej odległości, ale do przebycia jest następne 120km.

 

  

Dzień 12. – 26.01.2014r

Całą noc wiatr hulał w naszym murzyńskim, krytym trzciną bungalowie. Jesteśmy dosłownie kilka kilometrów przed Przylądkiem Dobrej Nadziei, oddzielającym Atlantyk od Fałszywej Zatoki i wieje tu cały czas i to z wielką siłą. Pomimo zrywnych wiatrów, to niezła trasa do odbywania rowerowych wycieczek, bardziej dla wytrawnych i zawziętych rowerzystów z Kapsztadu. My uiszczamy po 105 rand od os. przy wjeździe na cypel i znajdujemy się na terenie Table Mountain N.P. Nierozłącznymi kompanami podróży są stada małp i całe rodziny strusi. Wspinaczkę na szczyt, gdzie ulokowana jest latarnia morska, kończy panorama niepospolitych krajobrazów, jeszcze tylko podjazd pod krzyż który to upamiętnia pierwsze przybycie do tego miejsca w 1487r Bartolomeu Diaz i opłyniecie tego przylądka przez Vasco da Gamę, w odkrywczej podróży do Indii w 1497r.

 

 

Trzy słowa historii. W 1487r. Król Portugalii Jan II polecił Diasowi zbadanie części Afryki wysuniętych najdalej na południe. Dias (żeglarz, konkwistador i odkrywca) i jego załoga wyruszyli w drogę w sierpniu 1487 r. i popłynęli na południe wzdłuż płd-zach. wybrzeża Afryki. Tam jednak dostali się w obszar sztormów, które zepchnęły ich na Atlantyk. Nie widząc lądu, uczestnicy wyprawy nie wiedzieli, gdzie się znajdują, przerazili się, że mogą „wypaść poza krawędź świata”. Tak więc, gdy tylko burza ucichła, Dias pożeglował z powrotem na wschód. Płynęli tak wiele dni, spodziewając się dotrzeć do wybrzeży Afryki, jednak na próżno. Dias zdał sobie sprawę z tego, że musieli minąć południowy kraniec Afryki, zwrócił się więc na północ i w końcu dotarł 3 lutego 1488 r. do Mossel Bay. Przylądek Dobrej Nadziei nazwany został przez niego Przylądkiem Burz (Cabo Tormentoso). Później nazwa ta została zmieniona przez króla Portugalii Jana II na Przylądek Dobrej Nadziei (Cabo de Boa Esperanca).

Wyjeżdżamy z parku i jadąc na północ wybrzeżem Atlantyku, podziwiając cudowne plaże, chyba najpiękniejsze jakie było nam widzieć do tej pory w świecie, niestety kąpiel nawet w pełni tutejszego lata to spore wyzwanie, gdyż powietrze ma 35ºC, a woda może osiąga zaledwie 15ºC, dosłownie ścina w kostkach. Trasa jest niezwykle widokowa i dodatkowo płatna 36 rand w okolicy Hout Bay, a to ze względu na urzekający odcinek Chapman’s Peak Drive, ma tylko 7 km, ale jest jedną z najbardziej malowniczych tras (z naciskiem na malownicza). Następną atrakcją jest posiadłość Groot Constantia, jedna z najstarszych na tym terenie winnic, założona najpierw jako gospodarstwo rolne w 1685r. przez Simona van der Stela, holenderskiego gubernatora. Na miejscu starych zabudowań wyrosła okazała rezydencja (dziś muzeum; zwiedzaliśmy 30 rand od os.). W 1885r. Została zakupiona przez władze kolonii i dziś jest modelową winnicą. Degustacja win (souvignon blanc, chardonnay, gouverneurs reserve, shiraz, pinotage) w połączeni z degustacją czekolad (nazwy tożsame do win) płatna 65 rand od os.

 

 

Na „lekkim” rauszu, przemieszczamy się do Kapsztadu (Cape Town), lecz by podziwiać rozległą panoramę miasta, należy wjechać kolejką linową na wierzchołek Table Montain (Góry Stołowej) – 1087m.n.p.m (podróż tam i z powrotem płatna 215 rand od os. i trwa 6 minut). Ambitniejsi mogą się wybrać na górę… jedną z 500 dróg. Widoki nieszablonowe, lepiej nie mówić nic… tylko patrzeć… wszystkie słowa niewypowiedziane… i tak nic nie znaczą… taki to przyrodniczy kunszt w high definition. Po obu stronach Góry Stołowej wznoszą się Lion’s Head (Głowa Lwa) i Devil’s Peak (Diabli Szczyt) i tu wkracza legenda… na tej drugiej górze, diabeł założył ze starym żołnierzem van Hunkiem, kto wypali więcej fajek… rywalizacja nieustająco trwa, co widzieliśmy, gdyż nad górą uporczywie unosi się pozornie nieruchoma warstwa chmur… to trzeba mieć zacięcie do konkurencji… nie to co dzisiejsi sportowcy. Poszukując dzisiejszego noclegu docieramy przypadkiem do Bo-Kaap, dzielnicy malajskich osadników, gdzie podziwiamy ich ciekawe, niezwykle kolorowe i zadbane domki, które niegdyś były kwaterami niewolników.

 

 

Dzień 13. – 27.01.2014r

Pierwszy dzień przerwy w podróży, nazwijmy go dniem technicznym. Już o poranku rozmowa telefoniczna z miejscowym agentem od odpraw kontenerowych, realizujących zlecenia dla firmy Hartwig, którą to wysłaliśmy nasza Toyotę do Cape Town (Shafiek Dawood – Import Manager, Velocity Freight Services, 721 Springfield Road, Lansdowne / Philippi, Cape Town. Tel: +27 21 7035756 Mobile: +27 (0)82 806 8965 E-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. ). Pracownik agenta, odbiera od nas dokumenty dotyczące wysyłki, które wieziemy z Polski. Najważniejszy to Carnet de Passage CPD – międzynarodowy dokument celny dotyczący środków transportu, wystawiany zgodnie z postanowieniami konwencji celnych (Geneva 1956). Musieliśmy taki dokument uzyskać jeszcze w Polsce, poprzez jedyne biuro organizacji PZM w Warszawie, które załatwia te sprawy. Zajmuje się tym nadal pani Ewa Zakrzewska, która wystawiała w 2005r taki dokument na motocykl, którym podróżowałem wokół świata - PZM Travel Sp. z o.o. Warszawa, tel 22 849 84 49 e-mail: Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.www.pzmtravel.com.pl 02-513 Warszawa, Madalińskiego 20 lok. 3A. Niestety ceny są obecnie inne i procedura bardziej skomplikowana, gdyż trzeba przedstawić pojazd do obfotografowania w siedzibie firmy i to w dniu wystawienia karnetu – kiedyś załatwiało się te sprawy korespondencyjnie. Kaucja za wystawnie dokumentu na nasz pojazd wynosi 30tys. zł, opłata za 10- winietowy karnet 650zł, a ważność jego trwa raptem jeden rok. Procedura wystawienia trwa około tygodnia, gdyż dokumenty muszą być zaakceptowane w siedzibie organizacji, w Szwajcarii.

Tutaj, przyszedł też czas na wyjaśnienie, skąd wziął się pomysł odwrócenia naszej trasy, dotyczącej przejazdu przez kontynent afrykański. Po odwołaniu przepraw promowych pomiędzy Europą a Egiptem, pozostało nam wysłać auto do Afryki normalnym trybem transportowym, czyli w kontenerze. Okazało się również, że koszt przesyłki kontenera 20′, oraz czas płynięcia jest porównywalny z tym co dotyczyło wysyłki do RPA – decyzja zapadła, więc szybko zaczynamy naszą podróż od RPA. Gdyby był to Egipt, to tylko 200USD mniej i 5dni krócej. Całkowity koszty przeprawy auta to 10.846zł + 530zł ubezpieczenie frachtu – ta cena obejmuje wszystkie opłaty portowe i czynności odprawowe zarówno w Gdyni, jak i w Kapsztadzie. Ponieważ czas nieubłaganie płynie, zima trwa, więc aby go nie marnować zaplanowaliśmy wszystko tak, aby jeszcze przed przypłynięciem naszej Toyoty, odbyć pierwszą część podróży w cywilizowanych warunkach RPA, wynajętym autem, na trasie Johannesburg – Cape Town. Dzisiaj przypadło nam również zdać wynajęte auto i to tylko parę przecznic od miejsca naszego zakwaterowania, w firmie Avis. Toyota Avanza dzielnie nam służyła na całej 4500km trasie, gdzie prawie 600km przebyliśmy szutrowymi drogami, spalając 7.5l na 100km (cena etyliny 13,5 rand za litr – ok. 4zł – wynajem auta ok. 200zł za dzień). Jeśli jesteśmy przy cenach, to w tej kwestii, jest to kraj godny polecenia, wszystko jest tu około 20% tańsze niż w Polsce, o alkoholu i kulinariach już nie wspomnę, bo to przepaść. Za 500g steka, którego w tej klasie i smaku nie uświadczysz w Polsce i to z dodatkami płacimy 30zł, a butelka wspaniałego wina w restauracji oscyluje w cenie 20zł (sklep10zł). Gdybym wiedział, że zaopatrzenie wyprawowe jest tu dostępne i dodatkowo w bardzo dobrej ofercie, dużo szerszej niż u nas w kraju, oraz dużo tańsze, to wszystko zamiast wysyłać razem z autem, zakupiłbym na miejscu – to informacja dla planujących podobną podróż z wysyłką auta. Baza turystyczna niezwykle bogata, zarówno dotyczy to zakwaterowania, jak i gastronomii, a informacja na znakach perfekcyjnie prowadzi do celu. Jedyne utrudnienie, to że jeździmy po lewej stronie drogi. Co do bezpieczeństwa, to oczywiście jak wszędzie, po prostu należy zachować swój podróżniczy instynkt i stosować wszelkie zasady podróżniczego BHP. O insektach, owadach i uciążliwych komarach na razie nic nie możemy powiedzieć, gdyż ich brak, czego najlepszym przykładem jest Wiola, jak do tej pory zero ukąszeń, co w podróży zdarza się po raz pierwszy. Kategoria ludzie- uśmiechnięci i nad wyraz uprzejmi, bardzo uczynni, zarówno ci kolorowi, jak i biali. Oj, niech zaginie nasza narodowa gburowatość i zarozumiałość. Podróże pozwalają doświadczać, jak wiele należy czasem zmienić w podejściu człowieka do człowieka i to bez względu na kolor skóry.

Tymczasem, czekamy na rozwój sytuacji związany z odbiorem kontenera i spotkania z naszym pojazdem, obiecano, że stanie się to jutro.

 

Dzień 14. – 27.01.2014r

Rzeczywiście, po kilku obsuwkach czasowych, związanych z czynnościami celnymi, o 15.00 pracownik pana Shafieka, podjeżdża pod pensjonat i razem jedziemy do portu. Kontener stoi już na nabrzeżu, gotowy do otwarcia. Sprawdzenie, zerwanie plomb i drzwi otwarte, wszystko w jak najlepszym porządku. Szybkie odbezpieczenie lin, podłączenie klem do akumulatorów i nasza Toyota stoi na lądzie afrykańskim. Jeszcze zostało dopompować powietrze w kołach, gdyż zostało obniżone aby zmieścić się w prześnicie wysokości drzwi kontenera, mają one 2,28m, a nasze auto 2.30m. (było ono tak zaplanowane: 2,30m wys. x 5.80m dł. – we wnętrzu kontener ma 2.35m wys. i 5,89m dł.). Po dwóch godzinach, jestem na miejscu pod pensjonatem, żadnych dodatkowych opłat nie ponosimy z tytułu całej operacji odbioru auta, a wszystko odbyło się bardzo elegancko i bezproblemowo.

 

 

Dzień 15. – 29.01.2014r

Dzisiejsze przedpołudnie postanawiamy przeznaczyć na zwiedzenie wyspy Robben. Po kilkunastu minutach jesteśmy w starym porcie Victoria&Alfred Waterfront, kiedyś w opłakanym stanie, dziś pięknie odrestaurowanym, po gruntownej renowacji. Z tej, jakby to nazwać, eleganckiej dzielnicy handlowej, nieco sztucznej, ale mimo wszystko inwestycyjnie udanej, idziemy prosto do przystani Nelson Mandela Gateway, tuż obok wieży zegarowej, by zakupić bilety na statek wycieczkowy na wyspę Robben. Niestety nasze plany, czasem rozbiegają się z porządkiem dnia danych miejsc i tak okazało się, że bilety na wyspę oddaloną od brzegu o 11km, są dostępne dopiero na dzień jutrzejszy i to na godzinę 13.00.

 

 

Tak więc, kiedyś brak rezerwacji nie pozwolił zwiedzić Alcatraz (nierealne w naszym trybie podróży), dziś limit osób nie dopuści do Robben (300 dziennie). Trudno, zdarza się, możemy jedynie podać cenę wycieczki -250 rand od os. (jeśli ktoś zamierza wybrać się na wyspę, radzimy zakupić bilety kilka dni wcześniej). Po porcie, przyszedł czas na zwiedzenie ścisłego, starego centrum z parkami i ogrodami. Jakby się ni obrócić…w tle zawsze Góra Stołowa, z charakterystyczną wystająca skałą na której umieszczona jest górna stacja kolejki linowej. Centrum nie jest zbyt rozległe i w dwie godziny można obejść większość atrakcji miasta. Zaczynamy od ogrodów, gmach Parlamentu, Katedra św. Jerzego(dawna diecezja laureata Nagrody Nobla, Desmonda Tutu, a potem to już tylko kolorowe jarmarki czyli pchli targ, Greenmarket.

 

 

Opuszczamy miasto wzdłuż nabrzeżna portowego w kierunku na północ, trasą N7. Po przebyciu 270km drogi (remont na dość długim odcinku), biegnącej pośród ogromnych, świetnie zorganizowanych farm, położonych w malowniczych kotlinach rozpostartych pomiędzy górami, na nocleg zatrzymujemy się na kempingu Oasis Country Lodge w miejscowości Klawer. Nocleg na przygotowanym terenie ze śniadaniem dla dwóch osób to koszt 260 rand, a temperatura wieczorem…31ºC.

 

Jeszcze kilka słów o wyspie Robben…

Ta niewielka wyspa znana jest na całym świecie jako miejsce, gdzie odsiadywał wyrok dożywotniego więzienia najsłynniejszy „lokator”…Nelson Mandela. Nazwę nadali jej Holendrzy z powodu ogromnej ilości fok (rob). Jeśli idzie o ponurą historię wyspy, to przez otwarte bramy mroku w kolejności przechodzili… najpierw więziono tu buntowników, zbiegłych niewolników, później trędowatych, żebraków i chorych psychicznie. Podczas II wojny światowej była bazą wojskową, a w 1960r. utworzono więzienie, osławione jako najcięższa kolonia karna w RPA. Dzisiaj to południowoafrykańskie Alcatraz, jako pomnik historyczny, muzeum, jak również rezerwat flory i fauny, odwiedza ograniczona limitem liczba osób… natomiast samych mieszkańców jest około 4 tys. par… i nie są to foki jak wskazuje nazwa… tylko pingwiny.

 

Dzień 16. – 30.01.2014r

Kemping okazał się być małym zwierzyńcem, w którym dominowały oswojone springboki, jedyna uciążliwość to… nalepki pod butami. Ruszamy na trasę, kontynuując jazdę na północ drogą N7 (remontu cd.) Jedziemy nieco bezludnymi terenami, gdzie sporadycznie pojawiają się skromne zabudowania farm. Temp. 38Cº, czyli mamy słoneczne lato w porze deszczowej. Przejeżdżamy miejscowość Garies i po przebyciu 230km w Kamieskroon, odbijamy na zachód w kierunku Atlantyku, aby poprzez Soebatsfontein dotrzeć do Namaqua National Park.

 

 

 

Wyżyna Nama słynie z oszałamiająco pięknych kwiatów, z nadejściem wiosny (sierpień, wrzesień) pokrywa się bajecznie kolorowym kobiercem (główną atrakcją są stokrotki), a przez większą część roku (także i teraz kiedy my tu jesteśmy), wygląda jak szarozielona, pomarszczona skóra jakiegoś monstrualnego zwierza. O tej porze roku kiedy temperatura oscyluje w pobliżu 40ºC, zadowalamy się widokiem… lekko podsuszonych krzaczków. Niezwykła pustka i monotonia półpustynnego krajobrazu, od zjazdu z głównej trasy podróżujemy szutrowymi drogami, na których dominuje uciążliwa „pralka”. Po dotarciu do Koingnaas nad Atlantykiem, temperatura gwałtownie spada, a my wkraczamy na Diamond Coast – Diamentowe Wybrzeże, gdzie zupełnym przypadkiem, pewien brytyjski oficer, kapitan Jack Carstens, bawiący z wizytą u rodziców w Port Nolloth, a było to roku pańskiego 1926… przeprowadził próbny odwiert. Kiedy rozeszły się diamentowe wieści, że jakoby wydobył ich około 500 sztuk, a później dużo więcej, w okolice Aleksander Bay… nadciągnęły rozgorączkowane tłumy poszukiwaczy szczęścia. Wnet zakazano prywaty, a eksploatację przejął koncern górniczy De Beers (zał. w 1880r.), ten sam który ma wyłączność na wydobycie tego cennego minerału w okolicach Johannesburga i Pretorii (światowy potentat w branży). Tutaj „połowy” diamentów… tak, tak… gigantyczne odkurzacze wysysają je z dna oceanu, gdzie nanosi je wraz z osadami, wpadająca rzeka Oranje aż z rejonów Kimberley. Od tego momentu poruszamy się po terenie kopalni, spisywani na kolejnych posterunkach kontrolnych (osobom postronnym nie wolno zjeżdżać z głównej drogi). Jedziemy nadoceaniczną „diamentową doliną”, w scenerii przydrożnych płotów z drutu kolczastego i zasieków, przemieszamy się poza nadbrzeżnym pasem na północ, a ocean spowity we mgle tylko czasem widzimy z oddali. Patrząc, tak sobie pomyślałam… to tutaj wydobywa się kamienie, które jak to mawiała Marilyn Monroe są na zawsze i od zawsze najlepszymi przyjaciółmi kobiety… w tym samym momencie mój mózg wygenerował niepokojący komunikat:… przecież ty nie masz najlepszych przyjaciół!… aż mnie zatrwożyła ta myśl… może powinnam zgłosić ten problem Wojtkowi?… może jakoś pomoże, by mieć choćby jednego, takiego niedużego prawdziwego przyjaciela… może być nawet lekko zużyty… poczekam. 

 

 

Po przebyciu 130km, w dość skromnie widokowej, monotonnej scenerii, docieramy do Port Nolloth, małego kurortu, zagubionego gdzieś na końcu RPA, a kilka km dalej w McDougall’s Bay zostajemy na nocleg na kempingu przy samej plaży (mnóstwo walających się alg), temperatura nad zimnym w tym miejscu Atlantykiem tylko 18ºC.

 

 

Dzień 17. – 31.01.2014r

Rankiem potworna wilgoć i tylko 16ºC. Miejsce to, choć kurortowe, zupełnie nie przypomina takowego. Pusto, smętnie i tak jakoś oschle. Szybko, drogą nr R382 powracamy na wschód do głównej trasy N7 i po uzupełnianiu zapasów i zatankowaniu auta, jedziemy na północ do granicy z Namibią w Vioolsdrif. Zamykamy karnet CPD w urzędzie celnym, a po stronie namibijskiej karnet jest już nie potrzebny, gdyż wystawiają własny dokument za 220 N$, które są równoprawnym środkiem płatniczym z randem RPA i na równi stosowane… niesamowite, ciekawe jak daleko i jak długo będzie można płacić randami? My pozbyliśmy się waluty tego kraju do zera w nadziei, że idzie nowe, a teraz mamy problem z zapłaceniem tej należności, gdyż nie honorują zapłaty w $ USD i €. Po pozostawieniu paszportów jako zakładników, pozwalają nam jechać wymienić lub pobrać walutę do pobliskiego miasteczka Noordoewer. Gdyby nie te walutowe kombinacje, odprawa trwałaby tylko 10 min., a tak zajęła godzinę.

 

 

 

Zaraz po opuszczeniu granicy kończy się asfalt, a my jedziemy w kierunku pierwszej atrakcji tego kraju, Fish River Canyon. Ponieważ nie posiadamy przewodnika (edycja w języku polskim nie dostępna na rynku), tak więc o wszystko musimy pytać na trasie miejscowych. Najpierw drogą C13, wzdłuż granicy z RPA, brzegami rzeki Gariep, następnie drogami D278 i D316 do osady Ai-Ais, gdzie wokół tutejszych gorących źródeł utworzono luksusowy kompleks SPA Ai-Ais Hot Springs, zaczynając od temp. wody 30ºC, kończąc na 65ºC . Jakoś nie przekonali nas do kąpieli przy temperaturze na zewnątrz 46ºC… w takich okolicznościach, można się tylko ugotować. Opuszczamy to „wrzące” miejsce i jedziemy dalej wzdłuż Fish River Canyon na północ, w kierunku następnej osady, bazy turystycznej Hobas, z której to do najlepszego punktu widokowego na kanion, jest tylko 10km. Co widzieliśmy po drodze? Najpierw bardzo starannie zasadzoną winorośl w rozległych ilościach, później po szutrze w wersji rollercoaster mnóstwo domków ze słomy, nieco dalej totalne nic (marsjański krajobraz), a dalej to już tylko wszystkie odcienie szarości, ciut brązu, żółci, odrobina suchego zielonego i siwe drągi z wyrostkami (tutejsze drzewo quivertree). Wstęp do parku po 80 N$ od os. + 10 N$ za pojazd. Mamy dobry czas, więc zostajemy w tym niezwykle urokliwym miejscu aż do zachodu słońca (19:40). Po powrocie, na rogatkach parku, w obrębie bramy wjazdowej usytuowany jest kemping, więc korzystamy i wynajmujemy stanowisko wyposażone w grill i stoliki za 240 N$. Zachód słońca powoduje ulgę termiczną, gdyż temp. spada do 30ºC, co przy włączonych wentylatorkach, dość komfortowo pozwala przespać noc.

 

 

Ponieważ opuściliśmy RPA, przyszedł czas, by napisać kilka słów o tym państwie… takie małe co nieco.

… ktoś powiedział taki slogan „cały świat w jednym kraju”… takie hasła mogą budzić sceptycyzm, ale z widzianych obrazów wynika więcej niż ziarnko prawdy. Ogromne przemiany jakie zaszły i nadal zachodzą, gdzie po 40 latach rządów białej mniejszości, różne społeczności, wzajemnie powiązane, ale jednak odrębne, próbują zaleczyć skutki apartheidu i odnaleźć, tak wspólny głos, jak i dalszą drogę, jakże nowego narodu. A jaki jest typowy mieszkaniec RPA?… rozsądniej, nie zadawać takiego pytania, bo to mozaika zupełnie niezgodna z powszechnym wyobrażeniem. Tygiel kulturowy i różnorodność, to obecnie filar zrodzonej z konfliktu, dość młodej demokracji RPA. Tutaj obowiązuje „czas afrykański” i nie chodzi o stare rasistowskie przeświadczenie, że Murzyni są leniwi i nie zdolni do działania w grupie, lecz o ich postawę… „stary, wyluzuj, tu jest Afryka, wszystko będzie w swoim czasie, nie bądź takim białym sztywniakiem”. I choć wśród czarnych, jak i białych dominuje chrześcijaństwo (choć kiedyś, w polityce apartheidu, biblią usprawiedliwiano posunięcia rządu), to tradycyjne wierzenia są wciąż żywe, choć czasem nie ułatwiają życia nowoczesnej RPA (murzyńska wieś nie przyjmuje do wiadomości homoseksualizmu, choć dziś już nie wrzuca się gejów do zagród z bydłem, by tam zginęli pod kopytami). Apartheid narzucił wiele podziałów, tak w usługach, biznesie jak i życiu politycznym, co utrudnia walkę z ubóstwem. Niedorozwój wielu sektorów publicznych, połączony z systemem pracy sezonowej, wysokim wskaźnikiem zarażeń wirusem HIV oraz bezrobociem (około 40%)… skazuje prawie połowę obywateli na życie poniżej granicy ubóstwa. Pomimo wszystko, rząd próbuje sprostać wyzwaniom, a skalę potrzeb dobrze zna. Tymczasem, co ma do zaoferowania ten kraj?… niewątpliwie mnóstwo i trudno się rozczarować. Zaczynając od „ekoturystyki”, przez wyśmienitą kuchnię (holenderska pożywność, hinduskie curry i tradycyjne potrawy czarnej ludności), oczywiście wino (nowe wina z Nowego Świata), sport (doskonałe obiekty sportowe i futbol jako najpopularniejszy, bo przecież oglądaliśmy w 2010r. MŚ, których RPA była gospodarzem), bogata wielokulturowa historia muzyki sprawiła, że ten kraj to kopalnia stylów lokalnych i światowych (czarny jazz, reggae, musicale, czarny pop, zuluskie chóry), architektura ukazuje bogactwo kulturowe, ale zarazem odsłania jaskrawe kontrasty ekonomiczne, zróżnicowana fauna i flora zaskakuje atrakcyjną reprezentacją, ssaki to sztandarowa „wielka piątka afrykańska” i wiele więcej, ptaki wyróżnia niezwykłość gatunkowa, jeśli idzie o owady, to jak wiemy królują komary (ponad sto gatunków), tak myślę, że to wystarczy… by zdobyć malarię (konieczne zabezpieczenia). Ochronę przyrody w RPA traktuje się priorytetowo, a po co ją aż tak chronić?… różnorodność genetyczna fauny i flory, zabezpieczenie bogactw naturalnych kraju oraz zapewnienie egzystencji wielu jego mieszkańców… to cel nadrzędny rządu. A widoki na przyszłość?… wszystko co dotychczas… „Biała księga”, „Praca na rzecz wody”… łatwość podróżowania, nowoczesne zaplecze turystyczne, atrakcje turystyczne ze ścisłej światowej czołówki i oczywiście ceny (niski kurs randa sprawia, że wakacje dla zagranicznego turysty są niedrogie) i dość płynnie przejdźmy do kultury osobistej mieszkańców (znajomość magicznych słów, wyższa niż gdziekolwiek indziej). Reasumując… jest pięknie, bezpiecznie, interesująco… więc jeśli szukasz przygody, wypoczynku, doznań kulinarnych i emocji… to RPA zapewni je w każdym wydaniu (mocno zróżnicowana oferta)… i nie ważne jakie krążą opinie i stereotypy… i choć trudno w to uwierzyć… my też ciut patrzyliśmy przez ich pryzmat… by po czasie je zweryfikować… tylko pozytywnie.

 

Dzień 18. – 01.02.2014r

Ponieważ to nasz w całości pierwszy dzień w Namibii, to przybliżmy w nieco wielkim skrócie, wiedzę na temat tego kraju. Republika Namibii – państwo w południowo-zachodniej Afryce, leżące nad Oceanem Atlantyckim (długość wybrzeża – 1572 km).Większość powierzchni Namibii zajmuje rozległy wewnętrzny płaskowyż, położony na wys. 700–1500 m.n.p.m. Jego najwyższym punktem jest szczyt Brandberg 2574 m.n.p.m. Klimat Namibii to klimat zwrotnikowy. Na wybrzeżu, gdzie zaznacza się wpływ chłodnego prądu morskiego, Prądu Benguelskiego, opady nie przekraczają 50 mm. W głębi lądu wzrastają i dochodzą do 500 mm, we wschodniej części kraju. Główne miasto, stolica Windhoek, znajduje się w centrum kraju. Pierwszymi ludźmi, którzy zamieszkiwali tereny obecnej Namibii, byli prawdopodobnie Buszmeni (w języku miejscowym zwani San), którzy przybyli tu prawdopodobnie w I tysiącleciu p.n.e. Przez wiele lat Namibia była pomijana przez europejskich badaczy i odkrywców z powodu trudno dostępnego wybrzeża, pustynnych i skalistych terenów. Dopiero w XV w. przybyli tu portugalscy poszukiwacze, a później Holendrzy. Terytorium obecnej Namibii od 1884r. stanowiło niemiecką kolonię o nazwie Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia. W 1915r. Afrykę Południowo-Zachodnią zajęły wojska południowoafrykańskie, a w 1920r. kolonia stała się terytorium mandatowym RPA.W 1959r. powstało SWAPO – Organizacja Ludu Afryki Południowo-Zachodniej, która rozpoczęła walkę wyzwoleńczą. ONZ w 1968r. zmieniło nazwę kraju na „Namibia”, a w 1988r. układ pokojowy przewidywał niepodległość kraju. W następnym roku wycofane zostały wszystkie jednostki wojskowe RPA i przeprowadzono wolne wybory. 21 marca 1990r. Namibia uzyskała niepodległość i tak trwa po dziś dzień.

Ruszamy rankiem z naszego kempingu, gdzie po raz pierwszy napotykamy na turystów podobnych nam. Kilku Afrykanerów, zorganizowane grupy podróżujące specjalnie przystosowanymi ciężarówkami, są też europejczycy, para niemieckich turystów podróżująca od pięciu miesięcy po RPA i Namibii ciężarowym Mercedesem z kontenerem mieszkalnym. Jedziemy z Hobas na północ do Seeheim drogami C37 i C12, a następnie odbijamy w kierunku Atlantyku, drogą B4 prowadzącą do portu Lüderitz. Przemierzamy półpustyne tereny, czyli totalne nic cd., dominujące trzy kolory: czarny, żółty i niebieski, strusiowe grupy, fatamorgana powoduje, że samochody z naprzeciwka wyglądają jak amfibie płynące wprost na nasz blaszany okręt.

 

 

Wzdłuż drogi ciągną się tory, nic nie jedzie, jakby były donikąd, tylko strusie czekają przy nich z nadzieją, że jednak coś przejedzie, tylko co? Widzianym obrazom, farby ukradły podstawowe kolory, jest tylko wyblakły niebieski, zużyty szary, przeterminowana zieleń, utleniony pomarańczowy i spacerujący piasek, powietrze zagęszczone pyłem, oznak życia brak, gdyby nie słupy energetyczne… byłaby to planeta Mars. Za miejscowością Aus, wkraczamy w nadatlantycki pustynny pas, zdominowany zimnymi prądami i bardzo wietrzną aurą. Po zwiedzeniu portu i przylądka prowadzącego do „Shark Islands”-„Wyspy Rekinów”, gdzie skały przypominają pomiętą plastelinę, jedziemy do opuszczonej osady Kolmanskop, miasteczko rozwinęło się po odkryciu diamentów w 1908, zasiedlili je górnicy z pobliskich kopalni, zbudowane zostało w stylu niemieckim. Posiadało szpital, elektrownię, szkołę, teatr, halę sportową, kasyno oraz linię kolejową do Lüderitz. Zaczęło upadać po I wojnie światowej, gdy spadły ceny diamentów. Opuszczone zostało w 1956. Obecnie zasypane piaskiem, zdecydowanie wkraczających tu wydm, zwane „Miastem Duchów” („Ghost Town”). Smagani wiatrem, w piaszczystej zamieci, zwiedzamy to zapiaszczone miejsce, gdzie niegdyś świetnie funkcjonował diamentowy interes. Budynki, od lat opuszczone, wieją grozą i pozostawiają pole do zadumy, to obecnie rzeczywiście wspaniałe miejsce dla duchów tamtych czasów. Nie znajdziemy słów właściwie dopiaszczonych, by opisać co wyprawia spółka z nieograniczoną pazernością wiatrowski&piasecki, robi swoje i nie przestaje.

 

 

Teraz pozostało nam powrócić tą samą drogą do miejscowości Aus i na tamtejszym kempingu zatrzymać się na dzisiejszą noc (150 N$ za stanowisko dla nas i naszego pojazdu). Korzystając z usług miejscowej restauracji, nie odmówiliśmy sobie 500 g. steka T-bone, oczywiście zjadamy go na połowę, gdyż taka porcja mięsa, to raczej oferta dla młodego drwala lub górnika przodowego.

 

 

Dzień 19. – 02.02.2014r

Rankiem, zastanawiamy się jakie zioło jedzą miejscowe krowy, bo po wczorajszej kolacji, Wojtek brał udział w działaniach wojennych, a ja szykowałam się do odejścia w trzeci wymiar, nawet ubranie pamiętam, jak misternie dopasowywałam do koloru koronek… eh co za traumatyczne wizje. Z Aus ruszamy na północ, żegnamy się na kilka dni z asfaltem i najpierw drogą C13, a następnie po 208km drogą C27, jedziemy do osady Betta (farma, stacja paliw i mini bar z kempingiem). Stąd jedziemy 20km do miejsca jakim jest zamek Duwisib Castle (60 rand od os.), wybudowany w 1909r przez niemieckiego barona Von Wolf. Dziwna wizja i dość duża niezależność umysłowa, by postawić tu coś takiego. Jedno co trzeba przyznać, przy panującej na zewnątrz temperaturze bliskiej 40ºC, w przestronnych wnętrzach, dość spartańsko wyposażonych jak na zamek, jest wyjątkowo chłodno. Mimo wszystko nic ciekawego.

 

 

Co widzimy zza szyb auta?… oryxy, guest farmy i coś niewiarygodnie ekstremalnego… gniazda ptaków, ale nie takie zwykłe i proste, one wyglądają… coś jakby z nieba spadały domki, zaczepiały się o drzewa, słomiany dach zostawał, a reszta odpadała. Wracamy do drogi C27 i jedziemy następne 150km na północ, do jednego z najbardziej reklamowanych miejsc Namibii – Sossusvlei National Park.

 

 

Na wjeździe do parku, w turystycznej osadzie Sesriem, wynajmujemy stanowisko kempingowe za 280N$ i dodatkowo płacimy 170N$ za permit upoważniający na 24-godzinny pobyt, czyli wstęp na jego obszar. Jeszcze tego dnia zwiedzamy Sesriem Canyon i wydmy położone na skraju parku- Elim. Atmosfera tego miejsca jest niepowtarzalna i nie do opisania. A tak w ogóle, trudno coś opisywać słowami, które wybrzmią jak banał, gdyby chcieć opisać 400km dzisiejszego przejazdu. Nowość dzisiejszego dnia, niezwykłe gniazda małych, sympatycznych ptaszków, nieco przypominających nasze wróbelki, architektów wielorodzinnych gniazd, projektowanych ze ździebeł traw i trzcin, umieszczanych na drzewach i słupach… powala pracowitością i sprytem, czasem przypominają dachy murzyńskich chałup, tylko jakby chałupy brak.

 

 

Wieczór w blasku zachodzącego słońca, który miękko przechodzi w blask księżyca, spędzamy w atmosferze podróżników goszczących na campie, wymieniamy się informacjami, spostrzeżeniami i projektem do przodu. Oczywiście całości dopełniają kulinaria, znany już traumatosenny namibijski stek z grillowanymi warzywami, wino made in RPA (pomimo iż jechaliśmy poprzez namibijskie winnice, ich wyroby nie są dostępne w sklepach… podejrzewamy, że właścicielami plantacji są Afrykanerzy z RPA, a wina dostępne w Namibii są importowane wyłącznie z tego kraju).

 

 

Dzień 20. – 03.02.2014r

Jeszcze wczoraj mieliśmy dylemat czy natychmiast jechać do parku, czy czekać do dzisiejszego poranka? Rozwiała nam te myśli obsługa campu, twierdząc, że widoki są zdecydowanie ciekawsze o wschodzie słońca, niż o jego zachodzie. Ponieważ do centralnej części parku jest 65km i należy z niego powrócić, postanowiliśmy, że jedziemy tam o świcie, co uczyniliśmy, zrywając się już o 6.30. Rześki poranek, doskonała widoczność, niebo jak malowane i te niepowtarzalne kolory w tonacji pomarańczy. Ostatni, 5km odcinek, prowadzący przez piaszczyste wydmy, dostępny jest jedynie dla pojazdów 4×4, co nie uchroniło co niektórych, od pozostania po osie w piasku. Rzeźbiony, zardzewiały pomarańcz jest wszędzie, a na nim „zmartwione”, suche drzewa, paski śladów opon, wiją się jakby donikąd… końca nie widać. Nie od rzeczy są wpisy na Światową Listę UNESCO.

 

 

Po powrocie do bazy, jaką był camp w Sesriem, dalsza trasa to 320km przejazd do Walvis Bay, położonego nad Atlantykiem. W zasadzie nudna i monotonna szutrowa trasa przebiegająca drogami C19, a od miejscowości Solitarie C14, o niezbyt dobrej, staropralkowej nawierzchni.

 

 

Wytrawni off-roadowcy z zachwytu, mieliby uśmiech dookoła głowy… my niekoniecznie. Jedynie na niewielkim fragmencie, po wjeździe do Namib Naukluft Park, nasza panoramiczna czujność, przywróciła wysokie emocje. m bliżej zimnego oceanu, tym chłodniej, mgliście i ponuro. Miasto i zarazem największy port Namibii, typowe brzydactwo portowe i do spenetrowania pojazdem w pół godziny. Uzupełniamy zapasy w super zaopatrzonym sklepie „Spar”, i jedziemy jeszcze wzdłuż Atlantyku następne 35km drogą B2, do największego kurortu Namibii Swakopmund i tuż za miastem na ogromnym campie zwanym „Mile-4” Caravan Park(„4mila”), przystosowanym na 300 stanowisk, jako czwarta załoga zostajemy na nocleg.

 

 

Patrząc na pusty camp z pewnej odległości (przed wjazdem), bardziej przypominał cmentarz (stanowiska do grillowania wyglądają jak grobowe pomniki, a na słupkach brakuje tylko poprzeczek), niż kemping (co chwilowo wprowadziło nas w błąd), a do tego ta posępna aura i chmurzyska (160N$ za stanowisko i 50N$ za pojazd).

 

 

Dzień 21. – 04.02.2014r

Jak to bywa w tym miejscu nad Atlantykiem, gęsta mgła, lub jak kto woli, chmura spoczywająca na ziemi wyraszająca mżawkę. Ruszamy wzdłuż wybrzeża na północ drogą nr C34 zwaną „Salt Road” („Droga Solna”), gdyż naturalnie utwardzona jest mieszanką piasku z tym minerałem. Jedzie się jak po asfalcie, podobnie jak po chilijskich salarach, np. takich jak część Atacamy. Przemierzamy rozległe tereny „Dorob National Park”. Miejsce to szczególnie upodobali sobie wędkarze, którzy zaopatrzeni w długie wędziska okupują nadatlantyckie zimne wybrzeże, bardzo zasobne w ryby (kiedy jadą, ich auta przypominają ogromne langusty na kółkach).

 

 

 

Z pewnością najciekawszym miejscem, poza wrakami okrętów, którym mgła zakończyła żywot i zalegają obecnie na plażach, było odwiedzenie Cape Cross, gdzie w „Seal Colony” po wykupieniu biletu (segregacja: my, europejczycy płacimy po 80N$ od os., RPA-60, a tubylcy-30), zastajemy wrzeszczący tłum tysięcy fok, które akurat o tym czasie, mają okres wylęgu. Spacerowanie pomiędzy nimi ma pewien mankament… czy jest stopień wyższy od słowa smród?… po dość krótkim czasie zaczynamy odczuwać efekt… uwaga! śniadanie powraca… robimy odwrót i… jedziemy dalej, by po następnych 67km wkroczyć na teren następnego Parku Narodowego „Skeleton Coast N.P.”. Wjazd jak na granicę następnego państwa, wpis i bez opłat jedziemy dalej (ważnym jest, że przejście to jest czynne do rana tylko do godz 17.00 i do tego czasu, należy tę rozległą strefę opuścić).

 

 

Regularna nadoceaniczna pustynia, zmienia swoje barwy co kilka kilometrów, od białych salarów, przez zardzewiały żużel do wulkanicznej czerni. Docieramy do Torra Bay. Okazuje się, że oznaczony na mapach i GPS kemping, poza sezonem, a są to miesiące marzec, kwiecień i maj, jest zamknięty i nie ma tu żywej duszy. Ponieważ następny wyjazd, z parku znajduje się 60 km od zatoki, a o 17.00 zamykają bramę, więc gnamy na wschód drogą C39, aby zdążyć na czas.

 

 

Ale jak tu gnać, jak wokół jest tak czarująco, a do tego spotkaliśmy wreszcie narodowy symbol Namibii, roślinę (na fotografii, to takie brzydkie z siwymi wąsami) – Welwitschie Mirabilis (welwiczja przedziwna), osobliwy gatunek endemicznej rośliny pustynnej. Występuje jedynie na kamienistych równinach północnej Namibii i południowej Angoli, oraz ciągnące się wzdłuż wybrzeża Oceanu Atlantyckiego (pustynia Namib, Kaokoland). Roślina opisywana jest jako jedna z najdziwniejszych znanych i występujących współcześnie na Ziemi. Gruby i krótki pień, w zdecydowanej większości schowany pod ziemią, osiąga ponad powierzchnię do 50 cm wys. i 120 cm średnicy, rozszerzający się ku górze. Z niego wyrastają tylko dwa skórzaste liście, mogące osiągać ogromne rozmiary nawet do 6 m, z czego połowa powierzchni liścia może być wciąż żywa, bo reszta pęka na podłużne pasy i jest zasuszona. Liście welwiczji żyją najdłużej ze wszystkich liści roślin – nigdy nie zrzucane żyją wraz z całą rośliną kilkaset lat i służą im do magazynowania zapasów węgla w sprzyjających warunkach, który pozwala im przeżyć długie okresy suszy. Rośliny potrafią wegetować wiele miesięcy bez dostępu do wody, absorbując wodę z mgieł. Kwiaty męskie i żeńskie występują na osobnych roślinach. Pomimo, że welwiczja nie jest dużym drzewem, może poszczycić się bardzo dobrze rozbudowanym systemem korzeniowym sięgającym na głębokość 30 m i szerokość kilkunastu metrów. Nasiona roznosi wiatr, a żywotność zachowują co najmniej 2000 lat. Nazwa upamiętnia austriackiego botanika Friedricha Welwitscha (1806-1872), odkrywcę tej rośliny w roku 1859 na pustyni Namib.

 

Z powodu przedziwności welwiczji, które w tak licznej ilości zatrzymały nas na trasie, na 15min. przed zamknięciem, meldujemy się na punkcie wyjazdowym. Dalej kontynuujemy jazdę na wschód i po dotarciu do drogi C39, jedziemy jeszcze 40km na południe do Twyfelfountein, gdzie znajduje się wiele namibijskich atrakcji tego regionu. Na kameralnym campie Mowani Montain Camp, wkomponowanym w skalne wzgórze i prowadzonym przez Afrykanerów, zostajemy na nocleg (stanowisko kempingowe 260N$). Mamy dzisiaj mały jubileusz i z tej to przyczyny, pozwalamy sobie na przypływ rozpusty w postaci kolacji typu All-inclusive w restauracyjnych luksusach przyległej Lodge. (600N$) – oczywiście wszystko było w najlepszych smakach i oprawie, choć początki były trudne ze względu na segregację turystów (restauracja, basen etc. przysługuje tylko „lodgowcom”, natomiast ci z campu… czyli my… nie kwalifikujemy się. Ale… wg powiedzenia… „albo my ich, albo oni nas”… wyszło na nasze. Dziś moje urodziny… wysoka cyfra… eh… mam w ręce prezent… portfel z foki, ale jest też coś w środku, może „najlepszy przyjaciel”?… jest trzech!… trzy naturalne górskie kryształy… „przeciętni przyjaciele”… ale za to jacy duzi;-)

 

 

Cóż powiedzieć o widzianych obrazach… piękne słowa nic tu nie znaczą… IMAX 5D, musiałby zdobyć więcej „D”, by pokazać co zobaczyliśmy tylko do tu i teraz. Jadąc tak naszym blaszanym łunochodem, szerokimi szutrowymi rollercoasterami, czasem wydaje nam się, że płynnie przenosimy się z planety na planetę, nie wiemy jaką, ale wiemy w którym momencie, a nad nami krążą sobie śpiące satelity… nic nie działa (SPOT milczy, telefony nie reagują, internet… jaki internet?)

 

Dzień 22. – 05.02.2014r

W obrębie niespełna kilkudziesięciu km, znajduje się tu wiele osobliwości krajobrazowych.

W „Damara Living Museum” (wstęp 80N$ od os.), oprowadzono nas po przykładowej wiosce ludzi Damara, pokazując czym się zajmują na co dzień, co tworzą, jak tańczą i  śpiewają.

 

 

Następnie udajemy się do „Twyfelfontein Rock Engravings” (wstęp 60N$ od os.), gdzie przewodniczka Elizabeth, pokazuje nam w czasie 45 min. spaceru, mnóstwo wizerunków naskalnych sprzed 2-6 tys. lat, wykonanych przez Buszmenów, wędrujących nomadów, zajmujących się polowaniem na zwierzynę. W trakcie opowiadania, zadziwiły nas dwie informacje, pierwsza to, kogo należy się trzymać szukając wody w czasie suszy… ano żyrafy, ona musi pić codziennie i nie biega za szybko, bo to raczej „szybki, ale chodziarz”, druga to wyjaśnienie, po co te malowania zwierząt na skałach… bo to był ówczesny uniwersytet, Buszmeni zbierali się tam, malowali co gdzie zobaczyli, odprawiali rytuały i zapoznawali się łącząc w pary (wtedy portalem społecznościowym było rycie w skale… mocno okrojony przekaz i jak namalować „face”… ileż musiało być pomyłek i rozczarowań?… a może inaczej… wymagania były duuuużo skromniejsze?). Jest coś, na co szczególnie zwróciliśmy uwagę… dachy, elementy ogrodzenia, wykonanie toalet… to po prostu są dekle od beczek po ropie.

 

 

Następnie przyszła kolej na „Organ Pipes”, czyli bazaltowe skały przypominające piszczałki kościelnych organów. Później podjazd do „Burnt Montein” i pod „Doros Crater”, zastygły krater wulkaniczny.

 

 

Następny na liście to „Petrified Forest” („Skamieniały Las”), (wstęp 50N$ od os.) i kolejny przewodnik oprowadza nas, by popatrzeć na powalone skamieniałe drzewa.Cały dzisiejszy dzień poświęcamy tym atrakcjom i dopiero późnym popołudniem, jadąc 120km na północ drogą nr C39, docieramy do osady Palmwag, gdzie czeka na nas, dziwna wewnątrzkrajowa granica, zamknięta na kłódkę. Tuż za nią, tankujemy na full, nie płacimy za paliwo na miejscu, tylko dostajemy kwit i mamy uiścić należność na campie, na którym zostajemy na dzisiejszy nocleg, „Palmwag Lodge & Campsite (240N$ za stanowisko). Doskonałe warunki, na kolację jak zwykle steki i w spokojnej atmosferze oazy, degustujemy inny rodzaj wina z RPA.

 

 

Dzień 23. – 06.02.2014r

Ruszamy dalej na północ, kontynuując jazdę drogą C43. Przy drodze mnóstwo górskich zebr (jakby brudne), żyrafy (mniejsze), strusie, mnóstwo springboków i drzewka wyglądające jak wyrwana biała rzodkiew. Już po kilkudziesięciu kilometrach mamy pierwsze spotkanie, z tym na co najbardziej czekaliśmy… ze społecznością Himba, grupy etnicznej, ludów pasterskich zamieszkującej od setek lat północno-zachodnią część Namibii (region Kunene, dawniej Kaokoland). Prowadzą koczowniczy tryb życia, zajmują się głównie pasterstwem. Hodują głównie kozy i bydło.

 

 

Docieramy do głównego miasta tego regionu Opuwo, gdzie w atmosferze wszechobecnego handlu i zamieszania, uzupełniamy zapasy, zakupujemy sugerowane prezenty w postaci żywności (mąka, cukier, ryż, makarony, cukierki dla dzieci), nie ukrywamy, że to zabiegi mające na celu pozyskanie przychylności wodza wioski Himba, dzisiejszy nocleg planujemy spędzić w jednej z nich, jeśli wódz da przyzwolenie. Mamy informację, aby spróbować, oddalając się od utartych szlaków, gdzieś kilkadziesiąt km na północ od Opuwo. Tymczasem w mieście podziwiamy kontrasty dwóch społeczności, Himba i Herero, różniących się zarówno wyglądem jak i zwyczajami, ale kiedyś żyjących tuż obok siebie, mówiących jednym językiem i prowadzących pasterski tryb życia. Przez pół wieku „zesłania” (Himba uciekli przed atakami innego plemienia, do Angoli), Herero pozostając, odpierali ataki, w międzyczasie poddając się wpływom kolonizatorów niemieckich, wtedy ich drogi rozeszły się całkowicie. Kiedy Himba żebrali o odstąpienie pastwisk w Angoli, Herero przejmowali od kolonizatorów niektóre zwyczaje, począwszy od rolnictwa osiadłego, po fasony ubiorów (dziś kobiety Herero noszą długie, obszerne, wzorzyste suknie i co najmniej dziwne nakrycia głowy, przypominające rogi krowy). Ci pierwsi pozostali zgodni ze starą tradycją, ci drudzy przejęli europejskie wartości.

 

 

Realizując nasze zamierzenie, jedziemy dalej na północ drogą C43, gdzie po przebyciu ok. 70km, tak tylko dla sprawdzenia, zjeżdżamy na jakby opuszczony, ale oznaczony camp. Kiedy już mamy zawracać, dobiega do nas młody, czarny chłopak, mówiący po angielsku, mianujący się właścicielem tego przybytku. Przedstawiamy mu pokrótce nasze potrzeby i o dziwo… od razu godzi się być naszym przewodnikiem i obiecuje zorganizować nam pobyt w wiosce Himba, będąc również naszym tłumaczem (nie znamy bantu). Chłopak w 5 minut się ogarnął, umył, ubrał, a balsam nałożył już jadąc z nami. Ustalamy warunki, 200N$ za przewodnictwo, za pobyt w wiosce, my przekazujemy prezenty. Jedziemy 20km w busz i po dotarciu do wioski i uzgodnieniach naszego przewodnika Johna z wodzem, jesteśmy dopuszczeni do przywitania się z nim i skorumpowania go.

 

 

Do stóp wodza złożyliśmy dary, on wycenił to wzrokiem ostrym, ale z akceptacją… i już od teraz, wszystko stało się dla nas dostępne i możemy dosłownie wszędzie zajrzeć, robić zdjęcia i z pomocą językową Johna, dowiadywać się szczegółów z życia tej społeczności. Wioska licząca około 30 osób, to rodzina wodza, trzy żony i rodziny czterech jego synów. Ponieważ ludy te żyją w nieskalanych cywilizacją warunkach, nikt nie mówi po angielsku, więc nie ma najmniejszej możliwości porozumienia, jednak nasz John wywodzi się z tej społeczności więc… został mianowany translatorem. Trudno opisać to co widzimy i czujemy, ale takiej egzotyki i takiego folkloru, nie doświadczyliśmy jeszcze nigdy. Kobiety o nieprzeciętnej urodzie przyodziane są jedynie w kuse spódniczki z bordowej koziej skóry. Z wiekiem, kiedy walory młodości ustępują, skóra kobiet plemion Himba, wciąż pozostaje gładka jak jedwab… i od razu podajemy przepis na sekret pięknej skóry… należy pokryć ciało i włosy mazią robioną z tłuszczu mleka krowiego, ekstraktu z roślin, popiołu i ceglasto-czerwonej ochry – „otjize” (spróbowałam, ciężko się zmywa). Makijaż ma wyrazisty brunatno – czerwony kolor. Przyciąga uwagę (naszą przyciągnął na stałe), chroni przed insektami, słońcem i odwodnieniem organizmu oraz ma ewidentnie kosmetyczne walory utrzymujące skórę kobiecą w doskonałym stanie (kobiety zapakowały mi na wynos (do krowich rogów) sporo mazi i pachnidła, bym jak już wrócę do Polski, mogła napastować się, posypać ziołową perfumą i być wreszcie piękną… oj… chyba nie jest to bezpieczne posunięcie. Charakterystyczną cechą Himba są ich włosy, w czasie dojrzewania włosy dziewczynek plecione są do przodu, by zakryć twarz przed pożądliwymi spojrzeniami mężczyzn (zalotami). Kobiety, które osiągnęły już dojrzałość i są gotowe do zamążpójścia, wiążą włosy z tyłu głowy sznurkiem z palmy makalani. Kobiety zamężne noszą na czubku głowy skórzaną embrę. Natomiast wdowy zdejmują embrę z głowy na znak żałoby. Jednym z niebezpieczeństw dla plemienia Himba jest brak dostatecznej ilości wody. Często głodują, podczas przenoszenia swych domostw w inne bardziej żyzne i wilgotne tereny, których jest coraz mniej. Brak wody zmusza ich do utrzymywania higieny w dość niekonwencjonalny sposób… Himba myją się ziemią, a intymne części ciała… podkładają pod dym unoszący się z kadzideł… brzmi to ekstremalnie?… toteż tego już próbować nie chciałam…

 

 

Nasz tłumacz śpi w jednym z prymitywnych domków, a my… oj… przecież nie prosiliśmy nikogo o umycie Toyoty… i to tylko do połowy… to kozy wylizały auto z soli, przyklejonej jeszcze w czasie przejazdu przez Salt Road… najbardziej smakowały im nadkola. Z nadmiaru wrażeń nie możemy zasnąć, no cóż… było się tak nie emocjonować.

 

 

Dzień 24. – 07.02.2014r

Ponieważ w wiosce życie rozpoczyna się o wschodzie słońca, tak i my już przed siódmą jesteśmy na nogach. Obserwujemy poranne życie i obowiązki, śniadanie, wypas kóz i zależności wynikające z czynności do wykonania o poranku. W czasie pożegnań, ze strony mężczyzn, padło tylko jedno pytanie: czy uprawiam jakiś narodowy sport, bo coś za szybko chodzę? Po zaspokojeniu obopólnej ciekawości, odwozimy Johna, a sami jedziemy dalej na północ, do atrakcji tego regionu, wodospadów „Epupa Falls”, usytuowane na rzece Kunene, na granicy Namibii z Angolą.

 

 

Niestety z powodu suszy w porze deszczowej, nie przedstawiają się w najwyższej krasie, ale miejsce jest niezwykle urokliwe, szczególnie widziane ze wzgórza, dominującego nad tą graniczną osadą (opłata 20N$ od os.). Teraz pozostaje nam przedostać się do trasy prowadzącej do Etosha National Park. Wybieramy północny przejazd, w związku z tym postanawiamy przedostać się do Ruacana, granicznego miasta z Angolą i początku asfaltowej trasy C46. Wybieramy polecaną przez poznanych na trasie podróżników z Belgii, drogę D3700 biegnącą na wschód, wzdłuż namibijsko-angolskiej granicy, brzegiem rzeki Kunene. Ponieważ jest susza, przejazd ten jest możliwy, a do tego niezwykle ciekawy. Jedziemy przez tereny, gdzie prawdopodobnie turysta jest pojawia się incydentalnie. Cały ten rejon zamieszkały jest przez plemiona Himba.

 

 

Doświadczamy niezwykłych przeżyć, tu czas zatrzymał się w miejscu… my też często się zatrzymujemy i rozdajemy dzieciakom to, co mamy dla nich przygotowane, choć one proszą tylko o cukierki. Ciężko opuszczać rewiry Himba, było niewiarygodnie… i choć spędziliśmy z nimi krótkie chwile… zapadły w naszej pamięci na zawsze. Po dotarciu do asfaltu, nagle skończyła się nasza przygoda z dziewiczą Afryką. Dalszy przejazd drogą C46, aż do Outapi, gdzie zatrzymaliśmy się na nocleg w miejscowym hotelu, to nic interesującego, płaskie tereny, dość gęsto zamieszkałe przez czarną społeczność, żyjącą z uprawy roli i hodowli bydła. Zdecydowaliśmy się po raz pierwszy skorzystać z oferty hotelowej- Outapi Town Hotel, gdyż cena 560N$ wraz ze śniadaniem, jak na oferowane warunki była niezwykle niska, po wielu dniach mamy dostęp do słabo działającego internetu, korzystamy z restauracji, gdzie z uporem maniaka co zamawiamy?… jasne, że steka (jeszcze raz podajemy cenę – 450g steka – kawał mięsa wraz z dodatkami, sałatką i frytkami 100N$ – 30zł).

 

Jeśli idzie o dotychczasowe spostrzeżenia (zawsze istnieje możliwość, że coś się odmieni)… hm… nigdzie nie spotkaliśmy porozrzucanych spontanicznie śmieci (funkcjonuje segregacja), duża doza zaufania i poprawna uczciwość (brak obaw o zapłatę, funkcjonują puszki do wrzucania pieniędzy, jeśli się coś weźmie), cokolwiek jemy (podawane jest na talerzach), jeśli pijemy (to tylko w szkle lub filiżankach), paleta magicznych słów dawno zapomniana w wielu krajach (zawsze jest przywitanie, zapytanie o samopoczucie, niezwykle grzeczne udzielanie informacji), a kontrole policji to sama przyjemność, choć są dość rzadkie.

 

Dzień 25. – 08.02.2014r

Wykorzystując warunki, nieco oporządzamy siebie i auto, toteż ruszamy na trasę nieco później. Jeszcze w Outapi, podjeżdżamy pod ogromy baobab – Ombalantu Baobab, liczący sobie około 1000lat (8.10m średnicy, 28m obwodu, 15m wysokości, gdyby tak 25 osób chwyciło się za ręce, to s w stanie go objąć). Jest drugim co do wielkości okazem w Afryce, a do tego z kapliczką w środku. Dalszy przejazd, to typowa „dojazdówka”. Najpierw kontynuując jazdę na wschód docieramy droga C46 do miejscowości Oshakati, gdzie tuż za nią zatrzymujemy się na targowisku Omuthiya Market, miejscowi sprzedają tu pieczone mięso, gotowaną kukurydzę, ziarno, warzywa, suszone mini rybki, robale i zioła.

 

 

 Następnie trasą B1, aż do Oshivelo, aby po następnych 18km odbić na zachód w drogę C38, prowadzącą do Etosha N.P. Wszystkie wymienione powyżej miasta, są zwyczajnie brzydkie. A co widzimy przy drodze?… niska zabudowa, złomowiska, śmieci i mnóstwo potłuczonych szklanych butelek usypanych w kupki, co do puszek po napojach obowiązuje ten sam system, do tego krowy, kozy, osły i zwyczajny bajzel… oj… zburzył nam się obraz Namibii… tej kosmicznej, porażającej pięknem… wraz z opuszczeniem Himbastanu… jest zwyczajnie.

 

 

 

Przekraczamy bramę parku i w osadzie Namutoni, znajdujemy dzisiejszą bazę noclegową. Stanowisko kempingowe,(420N$!za 2 os.), wstęp do parku (170N$, za 2os. i wjazd pojazdu). Jeszcze tego samego dnia, urządzamy sobie 2-godz. samodzielne safari po parku, objeżdżając potężne, wyschnięte rozlewisko Fischer’s Pan Fischerspfanne. Wrażenia niech lepiej przekażą zdjęcia – upolowaliśmy w ten sposób, jednego lwa, trzy leopardy, stada żyraf, zebr, wszelkiej maści antylop i ptaki.

 

 

Park Narodowy Etoszy zajmuje powierzchnię 22270 km² i jest jednym z największych parków narodowych na świecie. Został ustanowiony jako rezerwat zwierzyny przez niemieckiego gubernatora von Lindenquista w 1907 roku. W czasach apartheidu, w 1967, został zmniejszony do mniej niż połowy. Głównym elementem parku jest Etosha Pan (miejsce suchej wody) – rozległa, pozbawiona roślinności, płaska depresja będąca swoistym domem dla wielkich zwierząt. Występują tu 144 gatunki ssaków, takich jak słoń, żyrafa (ich populacja wynosi ok. 1500 osobników), oraz nosorożec czarny. Wśród drapieżników spotkać można lwa, geparda i lamparta. Przedstawicielami antylop są antylopa eland, mała antylopa dik-dik oraz antylopa gemsbok (oryx), której wizerunek widnieje na emblemacie namibijskiej armii. Obficie występuje tu również ptactwo – ok. 340 gatunków, 110 gatunków gadów, 16 płazów i 1 gatunek ryby… zadowalająca turystę statystyka.

 

 

Dzień 26. – 09.02.2014r

Cały dzisiejszy dzień, to penetracja najciekawszych fragmentów, tego niezwykle rozległego parku narodowego. Pokonujemy ponad 350km po jego terenie, pomiędzy dwoma osadami ulokowanymi na jego krawędziach, od wschodu Namutoni, od zachodu Okaukuejo. Po terenie parku poruszamy się wyłącznie szutrowymi, dobrze utrzymanymi drogami. Większość z nich prowadzi do oznaczonych wodopojów, bajor i jeziorek, gdzie spotykamy największe zgrupowania zwierząt. Najbardziej interesujące spotkanie, mieliśmy jednak z czarnymi nosorożcami, zapalonymi w walce o dostęp do jednej z takich sadzawek, to był krwawy konflikt, poparty bojową postawą i charczącym rykiem, próby sił trwały ponad pół godziny, pokonany i poraniony musiał odejść. Nie będziemy więcej zamęczać opisami, niech fotki przekażą wrażenia, sytuacje i różnorodność zwierzyny, zdajemy sobie sprawę iż jest ich nadmiar, toteż mamy wielki dylemat, które opublikować, a które zostawić w magazynie.

 

 

 

Późnym popołudniem wyjeżdżamy z parku i ponownie drogą C38 i B1 prowadzącymi na płd.-wsch., już o zmroku docieramy do miejscowości Tsumeb, gdzie przy „Kupfer Quelle Resort”, kompleksie wyjątkowo luksusowym, zaopatrzonym w baseny, restaurację i sklepy, zostajemy na kempingu (230N$). Niestety po czterech tygodniach od wyjazdu z Polski, pora wreszcie jest właściwa, czyli deszczowa i po opuszczeniu Etosha N.P. zaczęło padać… a my, jemy pierwszą konserwę z Polski.

 

Dzień 27. – 10.02.2014r

Lało całą noc i to bardzo obficie. Ciężkie chmury rankiem wykraplają jedynie mżawkę. Jedziemy do położonego obok kempingu skansenu, przedstawiającego zabudowę wiosek poszczególnych plemion, zamieszkujących rejon Namibii. „Tsumeb Cultural Village” (wstęp 44N$ od os.). W muzeum, jest trochę ozdób z drewna, strusich jajek, koralików, skór i kości zwierząt. Przy skansenie-muzeum znajduje się również kemping, ale obecnie wszystko nie funkcjonuje – pusto, cicho i ponuro. Teraz pozostaje nam pokonać trasę, dzielącą nas od granicy z Botswaną. Jedziemy najpierw z Tsumeb drogą C 42 do Grootfontein, a następnie trasą B8 w kierunku miejscowości Rundu, położonej nad rzeką Cubango, na granicy z Angolą. Po przekroczeniu granicy z prowincją Kavango, w Mururani Gate, wkraczamy na tereny Mangetti N.P. Od tego momentu poruszamy pomiędzy siedliskami plemion Kavango. Przygotowani technicznie, pompujemy piłki, baloniki, rozdajemy prezenty i słodkości, wprost w plemiennych osadach i wioskach. Mniej więcej już wiemy, jak to logistycznie opanować, choć dzieciaki ze swoją spontanicznością, są czasem nie do okiełznania.

 

 

 

Tak tylko w małym wymiarze, możemy poczuć satysfakcję, porównywalną być może nawet z … Mikołajem;-). Frajda niezwykła, niepowtarzalny poryw euforii i ten błysk w oczach dzieci, „i nie tylko”, gdyż dorośli też są uradowani naszą postawą i zachowaniem. Poza zabawkami i piłkami, najbardziej zadowoleni są z ołówków i długopisów, mamy też w zapasie kredki i malowanki… ale przecież jeszcze długa droga przed nami i dużo dzieciaków. Trzeba mieć na uwadze fakt, że czasem z wioseczki, tylko jedno z dzieci chodzi do szkoły i uczy pozostałych… taki mały nauczyciel. Przeżycia, emocje i ta niezwykła serdeczność… to takie już w naszych społecznościach, rzadko spotykane zjawisko… nie potrafimy się już cieszyć z rzeczy małych, słabo wyrazistych, dostarczających zbyt mizernych emocji, pospolitych i łatwo dostępnych. Pamiętam, kiedy jeszcze nie tak dawno, w czasach komuny, niemiecki kierowca autobusu, podarował puszkę coca coli moim dzieciom, za co mu podziękowały i były z tego faktu szczęśliwe… on był w szoku, bo niemieckie dzieci które wiózł, by go wyśmiały za taki gest… eh.

 

Po dotarciu do Rundu, uzupełniamy nasze braki kilinarno- smakowe, konsumpcją pół kg steka (jesteśmy zatrważająco monotematyczni w strefie wyżywienia). Kontynuując jazdę na wschód docieramy do miejscowości Popa Falls, położonej nad rzeka Okavango, tuż przy granicy z Botswaną. Na campie „Ngepi Camp”, polecanym przez Lovely Planet, położonym nad samym jej brzegiem pozostajemy na nocleg (200N$ za stanowisko). Camp organizuje pływanie po rzece, by podglądać hipopotamy (200N$ od os., ale muszą być min.4 os.). nie popłynęliśmy, bo chętnych nie było. Nawiązując do pogody, to w połowie trasy deszcz i ciężkie chmury nieco odpuściły i nawet czasem przejrzało słońce, temperatury natomiast zupełnie umiarkowane w okolicy 25ºC, rankiem było tylko 18ºC.

 

 

Dzień 28. – 11.02.2014r

Miejsce okazało się być rzeczywiście wyjątkowym, cisza zakłócana tylko przeróżnymi dźwiękami „ptasiego radia” i zwierząt, w szczególności małp. Toalety i prysznice wkomponowane w naturalny busz, a komarów wystarczająco, by czym prędzej uciekać. Po opuszczeniu kempingu, jedziemy na południe drogą C48, do polecanego przez właścicieli campu, „Mahango Game Reserve”, znajdującego się na pograniczu Namibii i Botswany (wstęp 40N$ od os. i 10N$ od auta, obowiązuje segregacja, europejczycy płacą najwięcej… o czym to świadczy?). Pomimo, że park nie jest zbyt rozległy to warto go odwiedzić, mamy nieodparte wrażenie, że musiał być scenograficznym tłem do wielu filmów Disneya o zwierzętach.

 

 

 Do pokonania jest zaledwie 35km, ale zwierzęta żyją tu jak w przysłowiowym raju, uroku kolorystyce dodają „ołowiane chmury”w tle. Wracamy do głównej trasy, odwiedzając po drodze wodospady „Popa Falls”, zdecydowanie nic godnego uwagi, nasze „szumy” koło Suśca, na Roztoczu, są chyba ciekawsze. Dodatkowo całym terenem zawładnął resort, NWR Poppa Falls, który pobiera opłaty za wstęp (10N$ od os.). Jest tutaj możliwość wynającia stanowiska kempingowego (150N$ od os).

 

 

Teraz pozostało nam przemieścić się 350km na wschód drogą B8, do miejscowości Katima Mulilo (brzydkie, jak wszystkie inne) położonej na granicy z Zambią, nad rzeką Zambezi. Pierwsze 190km przebiega przez Bwabwata N.P. Żyje tu ogromna populacja słoni, jednak w porze deszczowej rozproszone są w buszu i nie było nam dane zobaczyć żadnego… jedynie co nam się udało, to popatrzeć na ich wielkie kupy, na których buszują (czyżby to był obiad?) wielkie żuki i drobniutkie motylki. Po uzupełnieniu zapasów, zostajemy na nocleg na campie, nad samym brzegiem rzeki Zambezi w kompleksie „Protea Hotel Zambezi River”. Stanowisko kempingowe (260N$ od naszego zestawu). Kolacja w resortowej restauracji i… chyba już nie ma sensu pisać co jemy… 400g steki T-bone, może ostatnie w Afryce, gdyż jutro rozpoczynamy przejazd, przez mniej cywilizowane kraje tego regionu, a zaczynamy od Botswany.

 

Ponieważ jutro opuszczamy Namibię, przyszedł czas na podsumowanie dwutygodniowego, naszego pobytu w tym niezwykle ciekawym kraju na przestrzeni 5tys. przejechanych km. Otwarte, wielkie przestrzenie, wspaniałe krajobrazy z paletą wszystkich kolorów, intymny kontakt z naturą, ludzie z dawnych epok, żyjący od lat w zgodzie ze swoimi tradycjami i zwyczajami. Dodatkowo, przebywamy w tym kraju bez tłumów turystów, to właśnie najwspanialsze, co może zaoferować Namibia. Lubisz naturę?, noclegi na pustyni pod gwiazdami, obserwację zwierząt, 300 słonecznych dni w roku, to właśnie tu musisz przyjechać i poczuć się prawdziwie wolnym. Namibia uznawana jest przez miłośników off-roadu, za jeden z najlepszych i najbardziej urozmaiconych obszarów na świecie, z idealnymi warunkami do jazdy samochodami terenowymi po urzekających bezdrożach. Większość bardzo dobrze oznaczonych dróg jest o nawierzchni szutrowej, świetnie utrzymanych, tylko czasem trafia się uciążliwa „pralka”, ale po wejściu na prędkość 80km/h, poza hukiem i lekką wibracją jest poprawnie i przestaje trzepać. Nasza Toyota świetnie radzi sobie z tymi wibracjami, ze względu na profesjonalnie dobrane zawieszenia. Jak do tej pory żadnej, najmniejszej awarii. Oczywiście na drogach tych dominuje wszechobecny kurz, kabina mieszkalna okazała się wyjątkowo szczelna i nie mamy najmniejszych problemów, o czym wspominali inni, jadący tymi terenami. Oczywiście należy również wspomnieć o cenach, bardzo umiarkowane, dostępne na kieszeń polskiego turysty, wszelkie luksusowe kulinaria dużo tańsze niż u nas w kraju, noclegi w przyzwoitym wydaniu i za rozsądną cenę – szeroka baza zakwaterowań, dobrze oznaczona. I jeszcze jeden temat, bezpieczeństwo, żadnych zagrożeń, komary rzadko spotykane, ludzie uśmiechnięci, życzliwi i do przesady grzeczni, a wszystko to czynią spontanicznie bez wymuszonego: „w czym mogę pomóc”.

Wojtek

…czym wdzięczyła się do mnie Namibia?… krajobrazami zmieniającymi się jak w kalejdoskopie, oderwałam sobie plasterek kosmosu, gdzie pustynie przechodzą w sawanny, sawanny w krzaczaste lasy, lasy w skały, skały w wydmy, wydmy w salary, a salary po piasku włażą w ocean… chropowate autostrady donikąd, wiją się ruchem jaszczurki w ogniu… puste koryta rzek zaklinają deszcz, by życie gdzieś utkwiło… między gąszczem dzikich traw, portretują się niepoliczalne zgraje zwierzyny… niebo kokietuje mnie rozmaitością form, ale wycieczać się nie zamierza… wrzące powietrze z wolna przechadza się na palcach, poddając mnie mirażom… farby ukradły światu wszystkie kolory i wylały się tutaj… w rewiry welwiczji przedziwnej… hipnotyzując mnie nieodwracalnie…

Wiola

 

Dzień 29. – 12.02.2014r

Rano szybki, 60km przejazd na płd.-wsch., drogą B8 do granicznej osady Ngoma Bridge, położonej nad rzeką Chobe, na granicy z Botswaną. Info dla tych co jadą w tym kierunku pojazdem, nie ma tu stacji paliw, natomiast są kempingi, prowadzone przez mieszkańców miejscowych wiosek. Odprawa do Botswany trwała 10minut, po umyciu opon auta, wytarciu butów w dość mocno zużytą szmatę, jeszcze tyko płacimy 290pula (opłata za wjazd, ubezpieczenie auta i podatek drogowy – karnet CPD nie jest potrzebny). 1pula = 0,38zł, namibijskie pieniądze nie są honorowane, natomiast, bez problemów można płacić randami RPA, $USD i € (1USD = 8pula). Dosłownie na samej granicy, 10m za szlabanem wyjazdowym, znajduje się wjazd do „Chobe National Park”. Płacimy 36$USD, co daje w rozbiciu 120pula od os., plus 50pula za pojazd i jedziemy przez park do miejscowości Kasane, ok. 65km. To nie parki RPA i Namibii, to dziki park, tak naprawdę bez wyraźnych oznaczeń i utwardzonych dróg. Wpisując się w książkę meldunkową, zauważyliśmy że ostatnimi turystami, którzy tu wjeżdżali byli włosi i to tydzień temu. Przemieszczamy się w bardzo spokojnym trybie, nieświadomi tego, co się dopiero wydarzy, tymczasem jak to bywa w porze deszczowej, dopadła nas afrykańska burza. Świata nie widać, pioruny walą z nieba, w jednej chwili skromny ślad drogi, zamienia się w koryto rzeki. Na szczęście podłoże jest twarde i piaszczyste, więc nie brniemy w błotnej masie. Jednak zagłębienia terenu zamieniają się natychmiast w jeziora i czasem, aby je pokonać… woda sięga połowy drzwi. Intryguje zachowanie zwierząt, gromadzą się w grupy i zastygłe w ruchu, tkwią nieruchomo pod drzewami.

 

 

 

 

I tak jak po nocy przychodzi dzień, tak po burzy słońce… a po słońcu… słonice. Stanęły nam na drodze w takiej ilości, że wzbudziło to nasze obawy, czy aby nie będziemy mieć problemów z przejazdem. Z każdej strony nacierają na nas i to do tego z małymi, wielkie osobniki rycząc, próbują „przepłoszyć” naszą Toyotę. Adrenalina nieco wzrasta i wycofujemy się spokojnie, aby nie drażnić tych ogromnych zwierząt. Widoki jak z bajki, czasem myślimy, że to nie dzieje się na prawdę, że to sen lub przynajmniej miraż.

 

 

 

Tuż przed wyjazdem z parku, napotykamy na specjalne pojazdy jadące od strony Kasane, które wiozą turystów na tzw. safari po parku. Aby podglądnąć tę wersję zwiedzania, podpięliśmy się do grupy… koszmar, tablety, iPhony i te wysoce profesjonalne stroje safari… coś jak Krupówki w sezonie i rewia mody narciarskiej.

 

 

Po wyjeździe z parku, kwaterujemy się w „Chobe Safari Lodge” na kempingu (koszt 170pula). Mamy sporo liofilizowanej żywności, jednak wobec oferty kulinarnej oferowanej przez restaurację tego resortu, nasze zapasy pozostają nienaruszone i poddajemy się beztroskiej, bufetowej konsumpcji. Naszą uwagę zaintrygował tylko jeden fakt, obsługa- tylko czarna, konsumenci- tylko biali… dwa światy… tylko czerń i biel… a każdy po innej stronie… czy właściwej?… nie nam to oceniać.

 

  

Dzień 30. – 13.02.2014r

Mieliśmy tu pozostać na następne dwa dni i nieco oporządzić się po miesięcznej podróżny, ale z powodu braku dostępu do internetu, przesunęliśmy te decyzję na następne miejsce postojowe. Ruszamy więc rankiem na granicę z Zimbabwe, oddalona od Kasane o 15km. Odprawa 15minut, na miejscu wystawiono nam wizy wjazdowe, płatne 30$USD od os., natomiast za auto 55$USD (obejmuje podatek drogowy, opłatę za wjazd i ubezpieczenie pojazdu). Takiej sprawności w obsłudze, nigdy byśmy się nie spodziewali tu w Afryce, mając na uwadze i w pomięci, te koszmarne przeprawy przez granice w Ameryce Południowej, a w szczególności w Środkowej.

 

 

Jedziemy następne 70km drogą wzdłuż rzeki Zambezi, prowadzącą na ostatnich 30km przed Victoria Falls poprzez „Zambezi N.P.”. Tereny zupełnie nie zamieszkałe, a na drodze spotykamy zaledwie kilka aut. Wjeżdżamy do miasta i od razu udajemy się do głównego wejścia Wodospadów Victorii, które są na rzece Zambezi, na granicy Zimbabwe i Zambii. Przed przybyciem Europejczyków na te tereny, zwane były „Mosi-oa-Tunya”, co w języku lokalnego plemienia Kololo oznacza „Mgła, która grzmi”. Odkryte w 1855 r. przez szkockiego misjonarza i badacza Davida Livingstone’a, który wówczas powiedział o nich: „Widok tak piękny, że muszą się w niego wpatrywać aniołowie w locie”. Oczywiście zaliczane są do siedmiu cudów naszego globu i wpisane na listę UNESCO. Przed samym przejściem granicznym, usytuowanym przed stalowym moście, rozpostartym pomiędzy dwoma urwistymi, skalnymi brzegami Zambezi, łączącym Zambię z Zimbabwe, znajduje się parking, gdzie pozostawiamy pojazd. Jak to bywa w takich miejscach, wiele straganów oferujących miejscowe gadżety i pamiątki. Płacimy po 30$USD za wstęp i udajemy się oglądać to światowe cudo, które stworzyła natura.

 

 

I rzeczywiście wrażenia niesamowite, woda zlewa się z hukiem z wysokości 107m, na długości 1737m skalnego czoła wodospadu. Bryza wytworzona przez spadającą wodę, unosi się na dziesiątki metrów w powietrze. Trudno zrobić dobre zdjęcia, gdyż mżawka i drobny deszcz namaczają nam wszystko, łącznie z aparatem. Kompletnie przemoczeni, odwiedzamy wszystkie 16 punktów widokowych. Rzeczywiście, panorama wodospadów od strony Zimbabwe jest zdecydowanie lepsza, niż od Zambii. Teraz, kiedy już zobaczyliśmy „Wielką Trójkę”, największych wodospadów świata, możemy ocenić i podać nasz ranking. Iguazu pozostaje na pierwszym miejscu, zachowując podium, druga pozycja Victoria, a na trzecim Niagara, osobiście przed Niagarą ustawilibyśmy jeszcze w szeregu, wenezuelski najwyższy (980m) wodospad naszego globu, Salto Angel, ale to taka nasza zupełnie subiektywna ocena.

 

 

 

I jeszcze coś, co zaciekawiło szczególnie mnie, ponieważ wiele lat pracowałam w banku, więc to co zobaczyłam chcąc zapłacić za wstęp do wodospadów Victoria Falls, wprawiło mnie w osłupienie, okazało się iż państwo to nie posiada w obiegu własnej waluty… tylko cudzą… a jaką?… ano poszli na całość… przysposobili amerykańskiego dolara, euro, randa, funta szterlinga i pulę… a dlaczego?… ciut wyjaśnienia…

Ze względu na hiperinflację w 2008r. przeprowadzono denominację w stosunku dziesięć miliardów do jednego, aby ograniczyć dalszy spadek wartości pieniądza. Tymczasem, w 2009r. hiperinflacja tak dodawała sobie zer, aż się przestały mieścić na banknotach (fotki powyżej), pozbawiła złudzeń rząd i zrezygnowali z własnej waluty… adoptując cudzą. Wspominając się historycznie, przechodziły ten stan Węgry, Jugosławia i oczywiście Polska.

 

Dzień 31 i 32. – 14 i 15.02.2014r

Dni techniczne. Tu postanowiliśmy zrobić sobie krotką przerwę w trwającej już miesiąc podróży, wszak przebyliśmy już po tym kontynencie ponad 10tys.km, a od ostatnich, przekazywanych przez nas wiadomości, upłynęło ponad dwa tygodnie i nazbierało nam się materiału co niemiara. Sprzątamy auto, robimy pranie, piszemy relację i wybieramy zdjęcia. Poddajemy się atmosferze turystycznego życia na campie… wycieczkowicze popijają piwko i drinki, kąpiąc się w basenie. Wieczorem prawdziwy folklor… występy miejscowej grupy, która tańczy i śpiewa do kolacji, gdzieś w oddali słychać szum Victoria Falls, a w pobliżu małe złodziejaszki, małpki velvet, tylko czekają by zostawić im uchylone okno lub drzwi.

 

 

 

 

Zdjęcia i tekst: wojtektravel.pl

 

 

 

 

 

ZOBACZ GALERIĘ ZDJĘĆ 

 

Galeria

003
004
005
006
007
008
009
010
011
012
013
014

Pełna galeria