Hiluxem przez Boliwię
Podróże maja we krwi. Wojek jeszcze jako nastolatek okiełznał siodełko motoroweru marki “Komar” i na tym skromnym, dwukołowym pojeździe napędzanym małym silniczkiem o mocy 1,5 KM przejechał prawie pół Polski. Razem z Wiolą od lat zwiedzają świat na motocyklu. Jednak wiele ze swoich wielkich wypraw dokonali również autem terenowym. Do przemierzania świata wybrali Toyotę Hilux. Pierwsza wersja auta była zwykłym pikapem z podwójną kabiną, przystosowanym do terenowych wypraw. Kolejna odsłona to specjalnie zbudowany pojazd wykonany na zamówienie z na stałe zamocowana przestrzenia mieszkalną, opisywany na naszych stronach. Co daje auto w podróży? Więcej swobody w poruszaniu się po bezdrożach i terenach trudno dostępnych, a w szczególności, gdy przez wiele dni nie mamy kontaktu z cywilizacją i możliwością uzupełnienia zapasów, wody i paliwa.
Zapraszamy, na relację z ich podróży przez Boliwię, jeszcze ich pierwszym Hiluxem, która była cześcią wiekszej wyprawy przez Amerykę Południową.
Tekst i zdjęcia: Wojtek i Wiola, www.wojtektravel.pl
26.01.10
Rankiem po godzinie ósmej wstawiamy się na chilijskie przejście graniczne (nocą jest nieczynne), by z grupą turystów, którzy z tego samego biura (Xpediciones Strella Del Sur) pojadą wynajętą Toyotą wraz z kierowcą do Boliwii. Po odprawie boliwijskiej umiejscowionej na przełęczy 2750 m.n.p.m., ruszamy już dwoma Toyotami na trzydniową przygodę. Ponieważ „drogi”, czyli nieskończona przestrzeń w każdą stronę, nie są ani określone, ani oznakowane, trzymamy się skrupulatnie naszego boliwijskiego przewodnika. Trudno koncentrować się na wyboistym terenie, jak również podążać za nim, który to zna każdy kamień i każdą dziurę, jadąc jak szalony. Z tego też powodu nazwaliśmy naszego Edgara „rappido Gonzalez”, gdyż nawet znikając nam z oczu, znaliśmy jego kurs po potężnym unoszącym się tumanie kurzu oraz dymie, gdyż jego Land Cruiser to stary i dość zużyty sprzęt. Poruszamy się po terenie Reserva Nacional Eduardo Avaroa (wjazd 30 bolivianos od os., 1$ USD = 6.90 bolivianos). Obszar rozległych płaskowyżów rozpiętych pomiędzy andyjskimi szczytami usiany jest wieloma lagunami, my rozpoczynamy od Laguna Blanca i Laguna Verde. Przy następnej o nazwie Aquas Calientes, zażywamy termalnych kąpieli w wodzie o temp 37ºC. Dojechaliśmy również do niesamowitych gejzerów położonych na wys. 4850 m.n.p.m., więc te chilijskie El Tatio nie są umiejscowione najwyżej na świecie. Wyglądem przypominały gotujące się kremowe zupy, a każda w innym kolorze.
Całość przejazdu odbywa się w słonecznej aurze, a jedyną uciążliwością są przeróżne rodzaje terenu i kolorowy kurz, wdzierający się dosłownie wszędzie. Odprawę celną naszej Toyoty dokonujemy na terenie kopalni boraksu, 100km od granicy na wysokości 5045 m.n.p.m., i choć każdy ruch jest okupiony wielkim wysiłkiem i zawrotami głowy, to z wielkim zdziwieniem widzimy, że tu na tej wysokości, dla górników, w ramach relaksu po pracy wybudowano boisko piłkarskie, kto wie może ulokowane najwyżej na świecie. Po dotarciu do miejsca noclegu usytuowanego nad Laguną Colorata, Edgar wraz z kilkoma miejscowymi kobietami przygotowuje kolację, po czym na stół lądują różne wspaniałości, wino oraz łagodząca dolegliwości wysokościowe mate de coca. Ponieważ przebywamy na wysokościach oscylujących około 5000 m n.p.m, jest więc zrozumiałe, iż reakcje organizmu będą przeróżne. Przed kolacją udajemy się na spacer, by popatrzeć na tą niespotykanie kolorową lagunę z góry, czyli z pobliskiego wzniesienia. Powrót okupiony jest wielkim wysiłkiem, gdyż idziemy pod wiatr o sile huraganu, więc szarpie nami na wszystkie strony i zatrzymuje oddech w piersiach. Gdy już jesteśmy w naszym miejscu noclegowym, urządzamy posiedzenie przy winku z naszymi towarzyszami podróży, parą Francuzów i trzech Hiszpanistów, by następnie udać się ślizgiem na spoczynek, gdyż podłoga z płytek w ramach dezynfekcji była ślicznie napastowana olejem napędowym.
27.01.10
Startujemy wcześnie rano zaczynając drugi dzień wspólnej wyprawy pod dowództwem szybkiego Edgara. Podziwiamy pięknie wyrzeźbione skalne twory, z tym najciekawszym o nazwie Arbol de Piedra, o kształcie płomienia olimpijskiego, a który to według naukowców ma runąć za około 20 lat. Odwiedzamy kolejne laguny, również tą o nazwie Flamengos, gdzie niezliczona ilość flamingów pozuje do fotek. Przy każdym postoju, kiedy my chłoniemy te wszystkie zadziwiające obrazy fauny i flory, Edgar leży pod swoją Toyotą i ciągle coś naprawia, po czym donośnym okrzykiem „vamos”, przywołuje nas wszystkich do dalszej jazdy. Mamy również możliwość popołudniowych przekąsek w jego wykonaniu, który to po zbadaniu kolejny raz stanu swojego auta, niekoniecznie myjąc ręce, podaje nam do stołu, czyli tylnej otwartej klapy jego Toyoty.
Następnie udajemy się w stronę małej wioski usytuowanej na skraju Salar de Uyuni 3660m.n.p.m., by tam zanocować w solnym, skromnym pensjonaciku. A tam jedliśmy na solnych stołach, siedzieliśmy na solnych klockach, spaliśmy na łóżkach z soli, chodziliśmy po solnym podłożu, ale jedliśmy już zupełnie coś innego. Jak zwykle Edgar wykazał się wielkim kunsztem kulinarnym w kwestii kolacji, po czym poinformował nas o tym, iż mamy wstać o czwartej rano, by wyruszyć na salar i podziwiać go z kaktusowej wysepki o wschodzie słońca
28.01.10
Poranny plan wykluczył padający deszcz, tak więc nastąpiło przesunięcie czasowe. Ruszyliśmy dopiero po godzinie ósmej w szarej przestrzeni, lecz rekompensatą było zobaczenie czegoś, co ja nazwałabym słowami, a raczej tytułem utworu polskiego artysty Grzegorza Ciechowskiego „Tu jestem w niebie”. Woda na salarze w połączeniu z niebem spowodowała zagubienie się horyzontu i całość stanowiła wizję jednego niekończącego się nieba. To pozwoliło poczuć dreszcz emocji, ponieważ płynąc tak, gdzie nie widać nic, tylko biel i delikatny błękit, miałam odczucie jak gdybym jechała na spotkanie końca świata, a on nie następował.
Natomiast ja będąc tu już drugi raz mam sposobność przejechać go całkowicie w poprzek 120km, gdyż tym razem poziom wody nie jest zbyt wysoki i jest to możliwe. Jest również jakaś sprawiedliwość na świecie i tym razem miałem sposobność podziwiać Lagunę Colorata w słońcu, a nie w deszczu, a ten najwspanialszy salar teraz widzę w deszczowej szarudze, a nie w słońcu jak poprzednio. Mamy ponadto sposobność zwiedzić wyspę usytuowaną w jego centrum o nazwie; Incahuasi (wstęp 15 bolivianos od os.) i podziwiać ten niegdysiejszy teren wypiętrzonego, morskiego, koralowego dna porośniętego obecnie lasem kaktusowym, którego egzemplarze dobiegają 1500 letniej historii. Edgar prowadzi, a ja za nim jak żeglarz po morzu, bo my na słonej, maksymalnie nasyconej solą wodzie, podążamy na drugi jego brzeg. Później jeszcze w okolicy miejscowości Uyuni odwiedzamy cmentarz lokomotyw Cementerio de Trenes, które to od ponad stu lat, pozostawione po zawierusze wojennej prowadzonej przez Boliwię i Chile o złoża miedzi i saletry na Atacamie ( Boliwia miała niegdyś dostęp do Pacyfiku), gdzieś na bocznym torze dobiegają końca swego żywota. Pożegnanie z naszym szybkim Edgarem i kompanami wspólnej trzydniowej podróży, mycie auta z soli, wymiana oleju i dalej do najwyżej położonego miasta na świecie, do Potosi. Dwustu km. przejazd szutrową, będącą w ciągłej przebudowie drogą nr 701, to uczta dla naszych zmysłów.
W tym niegdyś najbogatszym mieście kolonialnej Hiszpanii jesteśmy już po zmroku i wynajmujemy pokój w hostelu, w samym centrum starego miasta. Już zasypiając, myślę nad całością tej naszej trzydniowej podróży i nad tym jak można w Boliwii za jedyne 50$ USD od os., które my zapłaciliśmy, ( nasi kompani będąc wiezionymi na dystansie 600km. płacili 130$ USD) jeść, spać i rozkoszować się tak wspaniałymi widokami.
29.01.10
Rankiem spacerujemy uliczkami Potosi, podziwiając jego kolonialną zabudowę oraz podglądamy życie i zwyczaje miejscowej ludności, w przeważającej części Indian. Ponieważ miasto położone jest na stromym zboczu, chodzenie sprawia trudność i jest się lekko zmęczonym przebywając niewielki odcinek. Po południu opuszczamy to miejsce, tak mocno związane z kolonialną Hiszpanią, ponieważ właśnie tu, przez około 300 lat wydobywano srebro, a nawet tłoczono monety, które statkami wywożone były do kraju okupanta.
Drogą nr 5 pokonujemy odległość 150 km, dzielącą nas od konstytucyjnej stolicy Boliwii, Sucre. Jedyną atrakcją po drodze było w Puente Mendez, oglądanie wspaniale odrestaurowanego, zabytkowego mostu na rzece Rio Pilcomayo, dzielącej prowincje Potosi i Sucre. To przed laty najbogatsze miasto kolonialnej Hiszpanii, prezentuje się pięknie i do chwili obecnej czuć jego kolonialną przeszłość. Włóczymy się uliczkami, aż do zmroku i jedno nas mocno zastanowiło, iż na Placu Centralnym wszystkie ławeczki zajmowane są przez młodzież, która podzielona na grupy, dyskutuje i śmieje się bez użycia alkoholu. Nocleg w Hostelu San Francisco (pokój 2 os. 120 bolivianos).
30.01.10
Rano jeszcze krótki spacer po mieście, odwiedzamy wiele bazarów i targów, wydaje się, że tu wszyscy handlują wszystkim i na każdym kroku. Nie trzeba wchodzić do sklepów usytuowanych w budynkach, gdyż na ulicy można zjeść, ubrać się kupić wszystko i wymienić walutę. Dzisiejszy kurs 1 USD = 7 bolivianos. Kontynuujemy jazdę na północ drogą nr 5, najpierw do Puente Arce 80 km płatnej, nowej drogi asfaltowej (40 bol.), a następnie do Aiquile, jakaś totalna „wyrypa”, droga w przebudowie, miejscami pokonujemy rzeki „wpław”, lub jedziemy ich korytami. W tym mieście zaskakuje nas niezwykły porządek, jak na dotychczasowe wrażenia z tego kraju, a gdy ujrzeliśmy kościół zupełnie niepasujący do tutejszej zabudowy, postanowiliśmy przyjrzeć mu się z bliska i zupełnie przypadkowo mamy okazję uczestniczyć w uroczystości zaślubin. Zmierzamy w kierunku Chujllas mając po drodze kolejną atrakcję, czyli turniej piłkarski z cała jego oprawą. To nie tylko mecze, lecz również miejscowy festyn. Do miejscowości Totora jedziemy brukowaną drogą, pamiętającą jeszcze początek zeszłego wieku, a samo miasteczko prezentuje się tak, jak gdyby Hiszpańscy kolonizatorzy wyjechali z niego wczoraj.
Cały ten przejazd od Sucre do Epizana to poruszanie się niezwykle krętymi górskimi drogami, oraz wielka „huśtawka” pokonywanych wysokości, co powoduje u nas lekki zawrót i ból głowy. Ostatni odcinek, jadąc na zachód asfaltową drogą nr 7, o zmroku docieramy do Cochabamby. Wjazd do tego potężnego miasta spowodował, iż zamarliśmy w milczeniu, to dla nas niezwykły szok zobaczyć jak można żyć, pracować i handlować na wysypisku śmieci. Żaden opis nie odda stanu rzeczywistego tego bałaganu. Jak już przemówiliśmy, kolejnym szokiem okazał się wygląd miasta. Jedynym pozytywnym akcentem po znalezieniu hotelu z garażem! (250 bol. Pokój 2 os.), okazała się kolacja. Zamówione steki w restauracji o nazwie Buenos Aires, niczym nie ustępowały tym argentyńskim, jak w smaku, tak i w wielkości, jedynie cena to połowa tej co w Argentynie.
31.01.10
Rano krótki objazd i zwiedzenie centrum Cochabamby, tak właściwie nie ma tu nic ciekawego, dwa kościoły ze skromnym wystrojem i to wszystko. Jedyną zaletą tego miejsca jest jego przyjazny i łagodny klimat, pomimo, iż położone jest na wys. 2850 m n.p.m.. Około południa ruszamy drogą nr 4 w kierunku La Paz, planując dzisiaj dojechać do Oruro. Pierwszy odcinek do Quillacollo, to potężna aglomeracja, będąca jedną wielką budową dziwnych i mało ciekawych obiektów. Dystans do Caracollo, to pokonanie andyjskich przełęczy umiejscowionych na wys. 4500 m.n.p.m., poruszamy się cały czas po terenie Altiplano. Trzeba mieć wielki respekt przed tymi górami, nie od rzeczy nazwanymi Tybetem Ameryki Południowej. Tu naocznie widzimy, ile trudu i czasu może zająć przemierzenie odcinka 120km, choć to asfalt w dobrym stanie, przejazd zajął 4 godz.. Drogą będącą połączeniem La Paz z Santa Cruz, porusza się wiele nie pierwszej młodości ciężarówek i duża ilość autobusów, których kierowcy zasługują na miano szaleńców na granicy słowa kaskaderzy! Wszystkie drogi główne są płatne, nawet te nieutwardzone (5 bol. za około 50 km.), jeszcze jedną ciekawostką jest ,iż na punkcie opłat każdorazowo sprawdzane jest posiadanie prawa jazdy. Widoki z trasy nie do opisania, a najciekawszy jest układ i wizerunek chmur na tych wysokościach. W Caracollo skręcamy w drogę nr 1, na południe do Oruro, miejscowości położonej na rozległym płaskowyżu na wysokości 3800 m.n.p.m.
Zauważyliśmy coś, co można określić w prostym rozumowaniu, iż postać diabła jednoczy wszystkich mieszkańców. Należy jednak wspomnieć, iż nie jest to kult diabła, to raczej chęć pokazania niezwykłego rękodzielnictwa połączonego z indiańskim tańcem, gdzie dodatkowym elementem jest również smok, żaba i jaszczurka. Myślą przewodnią tego folklorystycznego festiwalu, jest zabawa oraz zwrócenie uwagi na odmienność tego miasta od innych. Kolejny fakt to bawiąca się młodzież absolutnie pozbawiona agresji i w związku z tym nie ma tu policji, ochroniarzy i zabezpieczania w jakikolwiek sposób tej imprezy. W tej masie ludzkiej, czujemy się bezpiecznie i oglądając tę próbę, której finałem będzie fiesta na koniec karnawału, stwierdzamy, iż jesteśmy prawdopodobnie jedynymi turystami. Prawie całą społeczność tego miasta stanowią Indianie, zwani w tutejszym obiegu „pancernikami”, co zauważyliśmy, gdyż bawiąc się używają terkoczących kręciołków z wypchanych zwierzątek. Pełni przeżyć wracamy do hostalu i zasypiając nie możemy ochłonąć z emocji.
01.02.10
Po przebudzeniu, obraz wczorajszej zabawy nadal tkwi nam przed oczami. Udajemy się na obchód miasta i ze zdziwieniem zauważamy, że funkcjonują tu dziesiątki warsztatów rzemieślniczych wykonujących ubiory, maski, buty i różnego typu akcesoria, używane przez tancerzy w czasie fiesty, A każdy wyrób to swoiste dzieło sztuki. Widząc te stroje, po wczorajszej próbie, w wyobraźni powstaje obraz, jak będzie wyglądała oficjalna parada.
Będąc podczas karnawału w Rio i uczestnicząc w święcie Halloween w Meksyku, teraz mam okazję brać udział w czymś, czego nigdy nie znałem i widzę, że w tej społeczności „diabeł”, czyni wiele dobrego. Widzimy również, iż zwarte siły wszystkich mieszkańców w okresie między festiwalami, pochłaniają ich w pracy nad nowymi pomysłami i przygotowaniami do następnego, pozwala to pracować i zarabiać, a co za tym idzie, to pierwsza miejscowość, gdzie nikt nie śpi na ulicy i nie ma osób proszących o jałmużnę, jak to do tej pory bywało w innych miastach Boliwii.
Opuszczamy to jakże specyficzne miasto, by udać się nad Lago Uru Uru, a następnie jedziemy w kierunku La Paz. Na punkcie poboru opłat, tuż za Oruro, zaskakuje nas informacja o blokadzie drogi. Ktoś protestuje przeciw czemuś i mamy czekać, aż się skończy, a tymczasem nie znamy przyczyny i kiedy będziemy mogli ruszyć w dalszą drogę. Co robić?, hm, decyzja zapadła i podejmujemy próbę objechania tej blokady, tak więc jakimś błotem, rowami pełnymi wody udaje nam się jakiś cudem (ten cud to nasze przygotowane do tego auto), wyjechać poza tą strefę i ponownie dotrzeć do drogi nr 1, prowadzącej do La Paz. Droga biegnie szerokim płaskowyżem, nad którym gromadzą się chmury o niezwykłym układzie, czasem mamy takie wrażenie, że spadną na nas lub zahaczymy o nie głowami. Niejednokrotnie wręcz przerażają swoim obrazem, natomiast miasto, którego przedmieścia są obskurne, a trzeba tu nadmienić, iż jest siedzibą Prezydenta i Rządu, wita nas ulewnym deszczem, co jest normą, gdyż tak bywa tutaj każdego popołudnia. Podczas całej podróży po tym kraju, towarzyszy nam mnóstwo psów i porozrzucanych bezładnie stert śmieci, im bliżej miast tym gorzej. Wynajmujemy pokój w hostalu o nazwie Orquidea 4100 m n.p.m, (90 bol. pokój 2os.), tuż obok lotniska, ponieważ tu będziemy czekać na naszych przyjaciół Elę i Andrzeja, którzy to jutrzejszej nocy dolecą do nas z Warszawy poprzez Limę, aby dalej razem podróżować przez Boliwię i Peru.
02.02.10
Rejon w którym się znajdujemy, to niegdyś przedmieścia La Paz zwane El Alto, metropolia tkwi na dnie i zboczach kanionu, pomiędzy górami i jest ulokowana 600m poniżej. Rozpoczynamy dzisiejszy dzień od przygotowania naszej Toyoty do podróżowania w cztery osoby. Ponieważ hostal nie posiadał garażu, tak więc auto na dzisiejszą noc, pozostawiliśmy na lotniskowym parkingu i tam też dokonujemy w spokoju czynności porządkowych. Oj po półtoramiesięcznym przejeździe było co robić, kompensacja bagaży, układanie wszystkiego tak, aby Ela i Andrzej zmieścili się ze swoimi plecakami, zajęły nam pół dnia. Po dokonaniu wszystkich korekt, jedziemy do centrum La Paz podziwiając po drodze to, co prezentuje się tutaj najpiękniej, a mianowicie panoramę miasta widzianą z punktu widokowego ulokowanego na skraju płaskowyżu. Natomiast, to, co można zwiedzać w tym mieście to jedynie budynki rządowe ulokowane przy Plaza Pedro de Murillo, Katedrę oraz Iglesia de San Francisco. Poza tym mnóstwo bazarów, kramów i ludzi handlujących dosłownie wszystkim. O północy udajemy się ponownie na lotnisko i oczekujemy na przylot samolotu z Limy. Z pół godzinnym opóźnieniem dolatują nasi przyjaciele i już razem wracamy do hostalu i jak to zwyczajowo bywa, gdy Polacy spotykają się gdzieś w świecie, mimo zmęczenia dzień kończy się dopiero po trzeciej nad ranem.
03.02.10
Nie ma czasu na specjalny odpoczynek i już o 10.00 jedziemy do centrum La Paz, tym razem już wspólnie. Po krótkim rekonesansie opuszczamy miasto i jedziemy do miejscowości Copacabana ulokowanej na brzegu Lago Titicaca, najwyżej położonego żeglownego jeziora na świecie (3820m.n.p.m.)
Okazuje się, że miasteczko to słynie z pielgrzymek głównie w intencji Matki Boskiej Gromnicznej, święcenia pojazdów oraz fiestowania dla uczczenia dni niepodległości, a w obecnym czasie trwającego karnawału to arena zabawy, tańca oraz występów artystycznych. Wjeżdżamy dosłownie w samo centrum tego żywiołowego miejsca i od razu włączamy się w wir pozytywnego szaleństwa. W tej atmosferze spędzamy czas, aż do nocy.
04.02.10
Jeszcze wczoraj wynajęliśmy łódź z przewodnikiem (1000 bol. Za cztery osoby z wyżywieniem) i już o 8.30 jesteśmy na wodzie jeziora Lago Titicaca. Postanowiliśmy odwiedzić obie boliwijskie wyspy, księżyca- Isla de la Luna i słońca – Isla del Sol. Półtorej godziny płynięcia i jesteśmy na tej pierwszej, gdzie w czasach inkaskich była tu Świątynia Słońca, której strzegły kapłanki młode dziewice. Następnie kurs na drugą z wysp i długi przemarsz połączony z oglądaniem miejsc kultu i budowli powstałych jeszcze za czasów przed inkaskich, kiedy to potomkowie do dzisiaj zamieszkujących tą wyspę Indian przeżywali czasy świetności swej kultury. Uważnie przypatrujemy się fontannom z wodą przynoszącą młodość, studniom z wodą życia, energetycznemu kamieniowi, zachwyt budzi specyficzna melioracja i tarasowe przygotowanie surowych zboczy górskich pod uprawy.
Cały dzisiejszy dzień towarzyszy nam cudowna pogoda , co zostaje okupione poważnymi oparzeniami słonecznymi naszych kompanów podróży, a w szczególności uszu i twarzy Andrzeja. Późnym wieczorem wracamy do portu i podczas kolacji zaczyna się prawdziwa nawałnica deszczowa połączoną z gradem i huraganem. Wydawało się, że porwie dach knajpki, a woda do środka lała się każdym możliwym otworem, na wszystko i wszędzie. Po kilkunastu minutach strachu, opuściliśmy lokal udając się do hostalu.
05.02.10
Rano szybciutko ruszamy na granicę z Peru i po półgodzinnej odprawie granicznej jesteśmy już na terytorium tego państwa
Ciąg dalszy.... www.wojtektravel.pl
GALERIA ZDJĘĆ