Zimowa Laponia
Spontaniczne decyzje często są wynikiem wzajemnych motywacji. Przy jakiejś (nie pamiętam już jakiej) okazji kilka lat temu rozmawialiśmy o tym, że trzeba w końcu odwiedzić Świętego Mikołaja zanim nam dzieci wyrosną. Zaczęło się od zwykłej rozmowy: a kiedy?, a co tam będzie?, jak pojechać?... i teoretycznie wszystko było jasne i nie budziło wątpliwości. Temat pozostawiliśmy otwarty aż w końcu w tym roku wrócił już na poważnie. Dziwnie wszyscy uważali, że to zwyczajny wyjazd ale nie zamierzałem nikogo straszyć. Może uspokajał nas fakt, że kiedyś jako Drivenfar już tam byliśmy zimą i wróciliśmy cali i zdrowi. Ustaliliśmy więc, że weźmiemy trzy Toyoty z namiotami dachowymi, po jednym agregacie prądotwórczym na samochód, po jednej farelce do namiotu oraz, że kupujemy całe jedzenie przed wyjazdem, bierzemy sanki, hulajnogi, jabłuszka i co tam jeszcze kto ma, ubrań ile tylko się zmieści i jedziemy do Finlandii za koło podbiegunowe. Proste, prawda? To już brzmi jak przygoda….i słusznie. Od początku było mocno.
Janusze w podróży.
Na tę wyprawę pojechały LC 100 4,2 TD, i dwie LC95 3,0 D4D, namioty dachowe, trochę zwykłego, nie wyczynowego sprzętu i sporo niepotrzebnych rzeczy. W ogóle nie mamy zwyczaju się skupiać na sprzęcie bo to nie jest ta kategoria podróżnictwa. Bliżej nam chyba do Januszów w podróży niż do profesjonalnych globetrotterów ale nie widzę chętnych aby to zmieniać. Mamy zwykłe ubrania, brakuje nam wielu rzeczy ale mamy dużo chęci i cieszą nas takie wyprawy. Chyba odpowiada nam tak jak jest. Na wypadek dużych mrozów, poniżej -15st, wzięliśmy agregaty i małe farelki, do wstawienia do namiotu. Takie niewielkie źródło ciepła wystarcza spokojnie na namiot. Już to przetestowaliśmy kiedyś na Ukrainie przy poważnych mrozach. Spakowaliśmy auta w piątek, na szybko (bo zimno) pod garażem, umówiliśmy się na wyjazd w sobotę po południu i zgodnie z planem wystartowaliśmy do Tallina.
Pierwszy tysiąc zawsze jakoś leci i już na 7 rano byliśmy na promie. Nie ma tu nic do opisywania bo całość drogi jechaliśmy w nocy, choć jest jedna rzecz, która nieustannie mnie zadziwia. Po raz kolejny zapomnieliśmy o zmianie czasu i wyszło w końcu, ze mamy godzinę mniej niż planowaliśmy. Niby tylko godzina ale to już wniosło dodatkowy dreszczyk, czy my w ogóle zdążymy na ten prom. Taki pośpiech oraz do tego dobre słowo od Polaka przed wjazdem na Litwę (że on to by nie jechał nocą przez te kraje bo tam jest zbyt ślisko, bo „nie sypią”) to dobry początek. Aż się chce już dojechać na prom i mieć to za sobą. A tymczasem w samochodach sielanka. Dzieci się bawią, muzyka gra, na CB wesoło. Się jedzie…a kilometry powoli uciekają.
Na prom dojechaliśmy już styrani na poważnie ale na szczęście zdążyliśmy na czas - piątka dzieci, trójka odważnych mam i trzech tatusiów - kierowców. Każdy driver po tej trasie miał po kokardy więc znalazł sobie jakąś kanapę i prawie cały rejs przespaliśmy. Byliśmy mniej więcej w połowie drogi do Świętego.
Finlandia Południowa
Nie mamy najlepszych doświadczeń z zimą w Polsce ostatnimi laty, tym bardziej zima w Skandynawii jest trochę podróżą do dzieciństwa. Taki obraz zimy, jaki mamy z lat, gdy sanki były używane do dojazdu do przedszkola…
Zgodnie z naszymi zwyczajami nawet nie było pomysłu aby oglądać Helsinki. Nie wątpię, że mają wiele do zaoferowania turystom ale póki co wolimy las i jezioro. Może za kilka lat przelecimy się po świecie i uzupełnimy te duże miasta, które dzisiaj omijamy…ale póki co jechaliśmy dalej na północ. Zahaczyliśmy o Lahti aby zobaczyć skocznie narciarskie i zrobiliśmy sobie mały spacer dla odmiany od siedzenia w aucie. Polecam takie proste i przyjemne przerwy. Wystarczy krótki przystanek i skutecznie przerywa to bądź co bądź męczącą monotonię podróży. Szczególnie w podróży z dzieciakami nadaje to jakiś sens samej jeździe.
Po Lahti już na dobre wystartowaliśmy na północ…i zrobiło się popołudnie. Zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Warto tu przypomnieć, ze mamy piękną słoneczną pogodę ale jednak 15 stopni mrozu. Poszukiwania lokum to standardowo długa historia. Szukamy na mapie coraz mniejszych dróg, w pobliżu jeziora i dalej staramy się zboczyć z tej drogi i dojechać gdzieś na odludzie. Niestety to co sprawdza się w lecie, niekoniecznie zadziała w zimie. Pierwsze miejsce było bajkowe. Nad zamarzniętym jeziorem, na skraju lasu, o zachodzie słońca. Po prostu pięknie. No niestety musieliśmy się stamtąd wynieść bo okazało się, że to prywatne miejsce i właściciel się nie zgodził. Zdarza się. Przy tym zawracaniu oczywiście się wszyscy zakopaliśmy więc przydały się wyciągarki i liny. Po kwadransie byliśmy znów na drodze. Szybko zdaliśmy sobie sprawę że tam gdzie jest droga….tam ktoś mieszka. Przecież nie odśnieża się drogi jak na końcu nie ma mieszkańca. Czyli wszystkie te drogi leśne co nas najbardziej interesowały zimą po prostu nie istnieją.
Pomyśleliśmy, że może camping…krótkie dwa telefony i już wiemy, że nie ma opcji. Jeden z właścicieli może zna kogoś, kto kiedyś słyszał o campingu otwartym zimą. Może by się dało coś załatwić ale na pewno nie w pół godziny. Jedziemy więc do lokalnego chłopa i pytamy. Chłop dziwi się, na wieść o tym, że szukamy miejsca gdzie można przenocować nad jeziorem ale po otrząśnięciu się z szoku podpowiada nam gdzie jest letnie miejsce do plażowania. To miejsce okazuje się być tym czego szukamy. Już się ściemnia ale zdążamy dojechać i zacumować.
Biwak w minus 20
Dojeżdżamy na miejsce i rozstawiamy obóz. Dość strome zejście do jeziora robi teraz za górkę dla dzieci, które zjeżdżają na czym tylko się da wprost na jezioro. Obok mamy altankę, gdzie rozpalamy ogień. Mamy więc wszystko co potrzebne. Jest minus 20 stopni ale zabawa trwa w najlepsze. Sanki, zimowe hulajnogi, jabłuszka. A tym czasem mamy i tatusiowie przy ognisku gawędzą jakby nigdy nic. Może z tą różnicą, że woda w czajniku gotuje się godzinę, a wszyscy są ubrani jak niegdyś Pi i Sigma.
Po kilku godzinach kładziemy się spać. Odpalamy agregaty i idziemy do namiotów. Dzieci już śpią. Są bardzo zmęczone i jakby nie wiedziały, że po drugiej stronie materiału namiotu jest dobrze poniżej minus 20. Jak kończy się benzyna, natychmiast robi się chłodno w twarz (bo tylko twarz wystaje ze śpiwora). Poza tym ciągnie przez nieszczelności namiotu przy podłodze ale to wszystko jest do przeżycia. Podczas nocy kilka razy trzeba wyjść dolać benzyny do agregatu ale to nadal nie zniechęca. Okoliczności przyrody są tak piękne i ekstremalne, że można to znieść w zamian za świadomość miejsca i czasu. Prawdopodobnie takie doświadczenie zimy zostanie we wspomnieniach na zawsze.
W końcu przychodzi ranek, wstajemy i życie zaczyna się na nowo. Dzieci wstają wyspane, uśmiechnięte i znowu zdają się nie wiedzieć, że w nocy było tak zimno. Robimy płatki (które zamarzają w mleku w miskach), jajecznicę, która zamarza na talerzu i pijemy herbatę, która gorąca jest tylko chwile. Trochę niedoszacowaliśmy potrzebnego paliwa do agregatów i nad ranem się skończyło, co spowodowało już ekstremalne doznania ale teraz, przy śniadaniu znów pali się ogień i mroczne wspomnienie lodowatej nocy ze wschodem słońca, przy ognisku znika. Pakujemy obóz na zamrożone auta i ruszamy na północ. Mamy Toyoty więc po prostu odpalamy i jedziemy dalej.
Aby do koła podbiegunowego
Zostało nam 500 km do celu. Już powoli mamy dosyć. Może nawet bardzo mamy dosyć. Jest jednak jedna rzecz która na wszystkich robi wrażenie. Zwykłe piękno okoliczności. W Finlandii, na północy jest mało ludzi i samochodów. Na drogach jest raczej pusto i faktycznie są oblodzone i sypane co najwyżej kamykami. Jedzie się miejscami trudno ale za to jest zupełnie biało. To robi niesamowite wrażenie. Po drodze zadziwiają nas urządzone drogi po zamarzniętych jeziorach ale jak decydujemy się zjechać do Oulu, żeby zobaczyć zimowe morze…to już jesteśmy w szoku. Robimy sobie przystanek na cyplu, gdzie przed nami rozciąga się zatoka Fińska…i zauważamy jak daleko po zamarzniętym morzu jedzie auto. Dopiero do nas dociera jak wygląda tu zima. Prawdopodobnie od listopada jest gruby mróz i stąd takie rozwiązania. Ludzie żyją tu z tą pogodą i już.
Dojeżdżamy na miejsce. Okazuje się, że zarezerwowaliśmy sobie dom w starej szkole w małej wiosce w środku lasu nad rzeką. Super. Cisza i spokój. No może poza naszym domem gdzie za sprawą nas samych i naszych pociech jest głośno od rana do nocy.
Codziennie rano oglądaliśmy mrożący spektakl, jak nasi gospodarze w lodowatej wodzie, w balii na dworze, uprzednio rozkuwając lód wielkim kijem zażywają kąpieli. To bardzo inspirujące. My z kolei, codziennie mieliśmy inne atrakcje tak te kilka dni minęło nam na łowieniu podlodowym na rzece (po uprzednim szkoleniu z technik ratowania na wypadek zarwania się lodu – musieliśmy zabrać noże i pas transportowy), ale był także zaprzęg psów Husky, skutery śnieżne po zamarzniętych bagnach i po lesie, renifery, wizyta u Świętego Mikołaja i w ogóle najprawdziwsza zima na fińskiej wsi…
Nasze Toyoty
Jak zwykle sprawiły się świetnie. Bez specjalnego ogumienia radziły sobie na śniegu i lodzie całkiem znośnie. Nie mieliśmy co prawda tak jak lokalni kolców w oponach ale i tak było w porządku. W lesie były górki, podjazdy i kopny śnieg. Wszystko to nie przeszkodziło nam poruszać się w miarę pewnie. Na tym wyjeździe najważniejsze było to, żeby było ciepło i niezawodnie. I trzeba przyznać, ze pod tym względem nie ma nic do zarzucenia. Są to samochody wielozadaniowe…do tych zadań śmiało można dorzucić zimowy camping z namiotami.
Czy warto tak daleko?
Z każdych wakacji pamięta się najbardziej te chwile, kiedy wychodzi się poza swoją strefę komfortu. I to jest tego najlepszy przykład. W takich okolicznościach jak nigdy wychodzi się poza tę strefę. Grubo ponad minus 20 w nocy, dwie doby jazdy autem, tylko po to żeby zobaczyć jak wygląda Święty Mikołaj, którego doskonale znamy? Oczywiście, że nie. Raczej żeby przeżyć coś fajnego razem, pokazać dzieciom coś niespotykanego i pobyć z bliskimi. Taka jest też idea, którą kiedyś nazwaliśmy Drivenfar Family. Zawsze widzieliśmy taką potrzebę, żeby pojechać gdzieś rodzinnie i niebanalnie, prosto i bez planu ale za to ciekawie i z emocjami; w nieznane. Super, że nasze Żony i dzieci są na tyle otwarte i to podzielają, że chce im się działać, super, że nasi znajomi podłapują te pomysły i świetnie, że mamy z kim pojechać! To jest warunek konieczny. Taka przygoda nie smakuje w odosobnieniu prawie wcale. Czy to namioty na dwa dni w Łebie (bo bywa, że tylko tyle mamy czasu), czy to stare przyczepy campingowe ciągnięte kilometrami po Europie z kilkoma noclegami na brudnych autostradowych parkingach, a czasami wyprawa zimowa z agregatem w bagażniku i namiotem na dachu. Najważniejsze, że razem, rodzinnie. Takie kilka dni starym, porządnym samochodem, który w tych ciężkich zimowych warunkach staje się domem, zamyka chyba temat niewygód w podróży już na zawsze. Po tej wyprawie raczej nikt nie będzie miał pomysłu, żeby narzekać na zimno w przyczepie campingowej podczas majówki w górach, gdzie przypadkiem w nocy pojawi się przymrozek. Raczej zimniej już nie będzie i to jest właśnie najlepsze. Ta świadomość, że mamy w kolekcji taką rodzinną przygodę – namioty w Laponii zimą.
Tekst i zdjęcia: drivenfar.com
GALERIA ZDJĘC