20.09.2014 – sobota


Wczoraj udało nam się pokonać drogę bardzo sprawnie – ok. 260 km asfaltem + przejście graniczne Namibia – Botswana. Trochę biurokracji, zwłaszcza przy odprawie samochodu, ale w rezultacie już przed 14:00 byliśmy na miejscu.
Po drodze udało nam się jeszcze zobaczyć skansen murzyńskiej wioski (b. interesujący) w Kwando i park narodowy Mudumu (bez sensu – całkiem pusty). 

 

 

  

 

Po krótkim odpoczynku dwoma samochodami z biura turystycznego wyjechaliśmy z campingu nad rzekę Chobe. Chociaż początkowo nasz kierowca pomylił przystanie, to ostatecznie dojechaliśmy z niewielkim opóźnieniem na właściwe miejsce. 
Po drodze mieliśmy okazję obejrzeć ślady zniszczeń pozostawionych w mieście przez stada słoni – zdemolowane ogrodzenia, uszkodzone budynki... Chyba lubią się zdenerwować.

 

Stamtąd wypłynęliśmy na rzekę. Jaki rejs!... Jeszcze w życiu nie oglądaliśmy takiej ilości zwierząt na tak małej przestrzeni, a do tego z tak bliska.
Setki słoni, dziesiątki bawołów i hipopotamów, krokodyle, antylopy, małpy, ptaki... Słoniątka baraszkujące beztrosko w przybrzeżnych wodach. Na środku rzeki rajska wyspa, cała porośnięta bujną trawą, idealnie płaska, praktycznie bez drapieżników. Słonie, bawoły i hipopotamy obserwowane z odległości paru metrów.

 

Spokój i majestat...

 

Właśnie tutaj skompletowaliśmy „Big Five“ – „Wielką Piątkę“ (słoń, nosorożec, lew, lampart, bawół). Po wizycie w Etoshy brakowało nam już tylko bawoła. Mam nadzieję, że na zdjęciach udało się uchwycić chociaż część tej magii... Po powrocie długo jeszcze nie mogliśmy dojść do siebie.
Natomiast w nocy słoń zrobił kupę dokładnie obok naszego domku, a potem długo rozrabiał w ośrodku. Cóż... przespaliśmy.

 

 

 

Rano odebraliśmy lekcję na temat różnic pomiędzy Botswaną i Namibią. Rozliczenie naszej 12-sto osobowej grupy okazało się zadaniem ponad siły dla sympatycznej recepcjonistki. Minęła ponad godzina, kiedy wreszcie z ulgą mogliśmy ruszyć w drogę. Tylko 80 km, ale po drodze kolejna granica – tym razem z Zimbabwe. Baliśmy się jej i faktycznie bałaganu co niemiara, ale i tak w ciągu godziny udało nam się zakończyć formalności, by już o 13 dotrzeć do miejscowości Victoria Falls.

 

Nasza przewodniczka Joy, która przygotowała dla nas cały program – rafting i loty helikopterem, wizyta w Zambii, itp., dotarła do nas dopiero po 14 i okazało się, że mamy bardzo mało czasu, bo najpiękniejsze tęcze nad wodospadami Wiktorii pokazują się około trzeciej. Dlatego, po szybkim ustaleniu, kto czego pożąda, ławą ruszyliśmy ku wodospadom. Nam udało się tam dojechać parę minut po 15....

 

Pierwsze spotkanie z jednym z cudów natury tego świata zdecydowanie potwierdza, że koniecznie trzeba tu było dotrzeć. Specyficzne położenie wodospadów (ziemia się „rozstąpiła“ w tym miejscu) sprawia, że można je obserwować z przeciwległego brzegu niczym w teatrze. Oszałamiające wrażenie...
Przemkiem wstrząsnęło tak bardzo, że przetrzymał tam do zachodu słońca, chociaż słońce około piątej zatonęło w chmurach i efektownego zachodu nie było. Może zresztą się mylę i na chwilę mu zaświeciło? Zobaczymy na zdjęciach.

 

Jutro rano słynny rafting na Zambezi, po południu Zambia, a pojutrze rano lot helikopterem. Już się nie możemy doczekać...