Libia - ostatnia taka wyprawa
– Zresztą lokalni jeżdżą tam tylko Land Cruiserami z potężnymi 4,5-litrowymi benzynowymi silnikami, także Francuzi lub Włosi podróżujący po Libii poruszają się często benzyniakami lub ewentualnie „podkręconymi”, dymiącymi obficie na czarno Turbo Dieslami. Spotkaliśmy kilka takich grup w całej Libii, jednak żadnej na Murzugu. Na przejeżdżanie go w poprzek decydują się tylko nieliczni. Przez te 3 dni nie spotkaliśmy żywej duszy. W centrum Murzugu istotnie zaczęły się pasma nieprawdopodobnie wielkich wydm. Większa cześć naszego szlaku prowadziła wzdłuż nich, jednak co jakiś czas musieliśmy przebijać się na drugą stronę takiego pasma. Wymagało to solidnego „napędzenia się” przed podjazdem i takiego wyczucia prędkości, aby lekko przeskoczyć przednimi kołami sam czubek, najbardziej stromy fragment wydmy, tzw. „grzywę”. Zbyt wolny najazd kończył się zawieszeniem podwoziem na szczycie, z kolei zbyt szybki mógł się skończyć wyskokiem na drugą stronę i rolką przez maskę. Wszyscy kierowcy dość szybko nauczyli się jednak pokonywać ten teren i kolejne kilometry połykaliśmy nadzwyczaj » sprawnie. Zrozumieliśmy, że to, co odstrasza wielu podróżników, to nie sama trudność pokonywania samego terenu, ale potencjalne problemy w przypadku awarii samochodu. Przeskoczenie pasma wydm na lince holowniczej byłoby zupełnie niewykonalne, a z centrum Murzugu, w każdym kierunku jest przynajmniej 100 km piaszczystych gór i kolejne 200-300 km lżejszego terenu do najbliższego miasta lub asfaltu. U nas obyło się na szczęście bez żadnych problemów technicznych. Na nocleg zatrzymaliśmy się w samym środku tego magicznego pomarańczowego morza. Drugiego dnia pod wieczór byliśmy już po jego drugiej stronie. Trochę żałowaliśmy potem, że przejechaliśmy go tak szybko. Umówiliśmy się, że następnym razem pojedziemy innym szlakiem, bardziej na północ, który jest minimalnie krótszy, ale sporo trudniejszy ze względu na zagęszczenie i wysokość wydm. Podobno nawet najlepszym kierowcom przejechanie go zajmuje minimum 4-5 dni.
Jednak skoro byliśmy umówieni z pozostałymi uczestnikami wyprawy, musieliśmy jechać dalej. Pojechaliśmy jeszcze kawałek dalej na zachód – aż do granicy z Nigrem – wzdłuż której przejechaliśmy fragment trasy, mijając dwa posterunki wojskowo-graniczne. Potem dopiero odbiliśmy na północ, na spotkanie z resztą ekipy w rejonie zwanym Akakus. Dżabal Akakus charakteryzuje się bardzo zróżnicowanym, miejscami wręcz nieziemskim krajobrazem. Piaszczyste wydmy, przeplatane tam są pasmami gór, wąwozów, skalnych łuków i dziwnych tworów w kształcie gigantycznych skalnych grzybów. W ostatnich latach, oczywiście przed wybuchem rewolucji, zaczęło docierać tam coraz więcej Europejczyków chcących zobaczyć występującą tam w wielu miejscach sztukę naskalną – tamtejsze petroglify i rysunki zostały wpisane na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Datowane są na okres od 12000 lat p.n.e do 100 lat p.n.e, a przedstawiają nawet takie zwierzęta jak żyrafy, słonie i strusie. Zjeździwszy ten rejon wzdłuż i wszerz, odbiliśmy po kilku dniach na północnywschód do miasta Ubari. Nie obyło się bez przygód – Jurek zgubił w piachu telefon, my straciliśmy cały azot z amortyzatorów, a Norbert rozbił samolot. –W Ubari uzupełniliśmy zapasy jedzenia, paliwa i wody oraz odpoczęliśmy pół dnia na kempingu i to całkiem cywilizowanym, bo z działającymi prysznicami. Z miasta Ubari ruszyliśmy na zachód, na ostatnią terenową przygodę – pustynię Ubari.
Ubari to w zasadzie też wielki piaszczysty erg, ale trochę mniejszy od Murzugu. Malowniczością jednak mu nie ustępuje, momentami jest nawet jeszcze bardziej niesamowity, a to ze względu na znajdujące się tam przepiękne oazy z palmami i jeziorami. Jest też częściej uczęszczany przez grupy z Europy Zachodniej. Z każdej strony otoczony jest miastami albo miasteczkami. Dzięki temu jest łatwiejszy i bezpieczniejszy do przejechania. Przy oazach spotkaliśmy właśnie kilka takich grup jak nasza, głównie z Włoch albo Francji. Mieliśmy też krótką przygodę z miejscowym wojskiem, nad którego bazę Norbert naleciał niechcący swoim samolotem (naprawionym już po kraksie na Akakusie). Po 15 minutach przy naszych samochodach pojawił się wojskowy wóz sztabowy z dwoma żołnierzami i jakimś ważniakiem. Odbyliśmy z nimi krótką i uprzejmą rozmowę w stylu: „Co to za samolot? – jaki samolot???” Gęściej tłumaczyć się musiał policjant jeżdżący z naszą grupą. Spocił się przy tym, ale w końcu siebie i nas jakoś wybronił (każda grupa wjeżdżająca do Libii dostaje obowiązkowo przewodnika i policjanta, którzy podróżują wraz z grupą swoim samochodem – oczywiście benzynowym Land Cruiserem). Po trzech dniach zabawy w piaskach Ubari, opuściliśmy ostatecznie dzikie, niezamieszkałe tereny i podążyliśmy na północ do Trypolisu. Po drodze naszą uwagę zwróciły jeszcze dziesiątki miejsc, gdzie chińskie firmy prowadziły próbne odwierty w poszukiwaniu nowych złóż ropy.
W Trypolisie spędziliśmy jeszcze 2 pełne dni. Daliśmy się totalnie wciągnąć temu miastu, wtopiliśmy się w nie i przesiąkliśmy nim, kilkakrotnie obchodząc pieszo ścisłe centrum, zarówno nowe jak i stare. W okolicy naszego hotelu budowało się lub wykańczało kilka nowoczesnych wieżowców, budowanych przez chińskie lub koreańskie konsorcja. W naszym hotelu mieszkało też kilku azjatyckich biznesmenów. Ubrani w garnitury patrzyli na nas – lekko przykurzonych po dwóch tygodniach pustynnych eskapad – jak na gości z innej planety. A reszta Trypolisu? Sklepy, suki, Stare Miasto i okolice słynnego Placu Zielonego – tętniły życiem do późnej nocy. Pełno młodych ludzi, kobiety bez nakryć głowy, sklepy ze złotem, najnowszymi aparatami cyfrowymi Nikona czy profesjonalnym sprzętem do nurkowania. I to wszystko wcale niekoniecznie dla turystów, bo tych wielu tam wciąż nie docierało. Zresztą nikt nie zwracał na nas specjalnej uwagi, nikt nie namawiał do kupienia złotego naszyjnika, koszulki z wielbłądem albo nie próbował wyłudzić kilku euro w inny sposób. Pomyśleliśmy, że Libia musiała się zmienić w ciągu ostatnich lat, że idzie we właściwym kierunku, nic nie zapowiadało nadchodzącej rewolucji. Mimo takich absurdów, jak braki paliwa i kolejki na niektórych stacjach benzynowych, w kraju leżącym na wielkich złożach naftowych, oraz wszechobecne plakaty, obrazy i billboardy z władcą-dyktatorem, to wydawało nam się, że ludziom żyło tam się lepiej niż w innych krajach Afryki Północnej. Jak pokazują ostatnie wydarzenia w Libii, były to albo bardzo złudne wrażenia, albo przyczyna wybuchu powstania nie była taka oczywista jak się potocznie mówiło w mediach. Przed wyjazdem z Trypolisu razem z Jurkiem przeprowadziliśmy jeszcze zmasowany atak na sklep z częściami do Toyot – oryginalne części do Land Cruiserów są tam równie tanie co paliwo. Obkupiliśmy się częściami zapasowymi na następne kilka lat. Inna sprawa, że po powrocie do domu i dokładniejszym sprawdzeniu okazało się, że niektóre drobne części jak łożyska, które panowie w sklepie dobierali nam wedle znanego tylko sobie programu na komputerze – wcale nie są do naszego modelu! Tak się kończy kupowanie części do samochodu na migi i przy użyciu zwrotów „Land Cruiser one hundred OK? – OK.” Widać „setka” w wersji HDJ nie jest tam najpopularniejszym samochodem, Jurek miał więcej szczęścia i wszystkie części do jego HZJ okazały się bardziej trafione. Chyba że się po prostu nie przyznaje, że dostał kilka elementów pasujących tylko do FZJ.
Wracając na prom do Tunisu mieliśmy jeszcze dzień zapasu. Część z nas, którym mało było jeszcze piasku – w składzie dwie Toyoty i Nissan – odbiła w Tunezji na ostatni nocleg na pustyni, w znanej chyba wszystkim pustynnym podróżnikom oazie Ksar Ghilane. Była to ostatnia noc na piasku pustyni, pod rozgwieżdżonym niebem i przy ognisku. Nastrój mącił tylko odgłos agregatów zasilających niedawno wybudowane w oazie hoteliki. Z pewnym smutkiem odkryliśmy, że sama oaza coraz mniej jest dawną bazą wypadową dla podróżników i rajdowców jeżdżących dalej na południe, a coraz bardziej zwykłą atrakcją dla turystów przywożonych tam z nadmorskich hoteli. Przejażdżka na wielbłądzie lub chińskim quadzie po najbliższej wydmie, turban i pamiątki w sklepiku. Ewentualnie nocleg w namiocie, ale takim wielkim hotelowym z klimatyzacją i ogrzewaniem, by po powrocie można było opowiadać, jak to się było na Saharze. Poprzednim razem gdy się tam zatrzymaliśmy, spotkaliśmy takich turystów, nawet z naszego kraju. Tym razem w okolicach bawili się jednak dużo ciekawsi goście. Tego ranka, kiedy szykowaliśmy się już do odjazdu, między wydmami koło oazy mignął mi w oddali jasnoniebieski duży i znajomy z telewizji kształt. Chwilę później podążyliśmy w kierunku, w którym się udał. Moje przypuszczenia okazały się słuszne. Na szczycie wielkiej wydmy, przy oddalonym o 2-3km od Ksar Ghilane starym forcie, stały dwa Kamazy w barwach Red Bulla z zespołu Kamaz Master. I to były te same maszyny zwyciężające w przeszłości w rajdzie Dakar – samego cara tego wyścigu – Władymira Czagina i jego jedynego konkurenta Firdausa Kabirowa. Był też sam Czagin trenujący z młodszymi członkami zespołu przed najbliższym Dakarem. Bez problemu dał się namówić na wspólne zdjęcie, a członkowie zespołu poopowiadali nam trochę o samych ciężarówkach i zaprosili do ich ośrodka treningowego w Emiratach Arabskich. Po chwili dołączył do nas czeski motocyklista podróżujący na motorze enduro i wszyscy żartowaliśmy o tym jak to Lech, Czech i Rus spotkali się w Tunezji na pustyni, rozmawiając » ze sobą we wszelkich możliwych konfiguracjach językowych – niektórzy po angielsku, inni po rosyjsku, a jeszcze inni po czesko-polsku. To było idealne zakończenie tego wyjazdu. Na promie powrotnym do Włoch planowaliśmy nawet kolejny wyjazd na Murzug. Niespełna 3 miesiące później z nieukrywanym zdziwieniem oglądaliśmy relacje z walk na ulicach Tunisu i Trypolisu, po których całkiem niedawno spacerowaliśmy. Mam nadzieję, że sytuacja w Libii ustabilizuje się w końcu na tyle, że będzie można tam wrócić i podróżować bezpiecznie już bez eskorty miejscowej tajnej policji. Krajobrazowo, mimo że pozornie są tam tylko góry i piach, południowo-zachodnia Libia jest przepiękna, a zarazem miejscami jeszcze dzika i niedostępna – wręcz stworzona do wypraw 4x4.
Tekst: Janusz Ellert. Zdjęcia: Jacek Ellert, Norbert Ofmański
Artykuł ukazał się w Magazynie Wyprawy4x4.
ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ