Libia - ostatnia taka wyprawa
„Libia jest republiką o ustroju demokratycznym. Przejawia parlamentarno-gabinetową strukturę władzy, z prezydentem jako głową państwa, lecz organy te nie zostały jeszcze powołane do życia z powodu niedawnej rewolucji i zmiany ekipy rządzącej” – taką definicję można obecnie znaleźć w Internecie.
Wyprawa na Murzuq, którą zamierzam tu opisać, miała miejsce jeszcze w grudniu 2010 r., w Wielkiej Libijskiej Arabskiej Dżamahiriji Ludowo-Socjalistycznej – za panowania Muamara Kaddafiego.
Była to na pewno ostatnia taka wyprawa z Polski, a i zapewne jedna z ostatnich z Europy przed wybuchem rewolucji w lutym 2011 r. Kiedy będzie można tam wrócić? Sytuacja w całym regionie jest wciąż niebezpieczna dla podróżników. Z pewną nostalgią wracam do tej jednej z piękniejszych wypraw w moim życiu, wiedząc, że nieprędko będzie można ją powtórzyć. Odkąd pierwszy raz poczułem pod oponami piasek Sahary – było to chyba w roku 2004 – a następnie w kolejnych latach zjechałem całe Maroko i kilka razy Tunezję wraz z tzw. strefą militarną, marzyłem o zmierzeniu się z najtrudniejszym fragmentem pustyni. Według wielu źródeł największym jednolitym ergiem jest właśnie Murzuq w południowej Libii, blisko granicy z Nigrem – wielka piaskownica o wymiarach ok. 450 km na 400 km, z wydmami wielkości Pałacu Kultury.
Co prawda więcej obszarów pustynnych jest w Algierii, a jeszcze wyższe wydmy znajdują się w Namibii, jednak największy tego typu jednolity erg jest właśnie w Libii. Blisko wyjazdu na wyprawę do tego kraju byliśmy już w 2009 r. Często będę używał określenia „my”, ponieważ na wszystkie wyprawy, już od 10 lat jeździmy razem z ojcem. To on wiele lat temu zaszczepił mi miłość do samochodów 4x4 i podróżowania. Do dziś wszędzie jeździmy razem, oddając się naszym pasjom – ja kręcę kierownicą, a on robi zdjęcia. Pierwsza ekipa w 2009 r. przejechała podobną trasę, dotarła do Murzuqu, ale nie odważyła się przez niego przejechać. Dlatego na wyjazd w 2010 r. zdecydował się uczestnik poprzedniej wyprawy, nasz dobry przyjaciel Jurek w Toyocie Land Cruiser HZJ80 – sprowadzonej z Australii i podobnie jak nasz Land Cruiser HDJ100, przygotowanej głównie z myślą o pustynnych wyprawach. Ponieważ sama wyprawa nie była zorganizowana przez nas spontanicznie, lecz komercyjnie przez Michała Synowca – „Zetora”, to z pozostałymi uczestnikami poznaliśmy się dopiero w Genui. A zbiór był to dość ciekawy – mówię naturalnie o samochodach. Oprócz dwóch Toyot, o których wspomniałem, w Genui dołączył do nas benzynowy Patrol Y60, Mercedes G300TD oraz dwa Hummery H3… w tym jeden żółty! Dobrze znanym wszystkim pustynnym podróżnikom promem Carthage, dopłynęliśmy tradycyjnie do Tunisu. Dalej czekało nas jeszcze kila długich dni jazdy asfaltami przez Tunezję i Północną Libię. Spanie na cywilizowanych kempingach w Tunezji i niecywilizowanych hotelikach w Libii. Był też czas na poznanie się grupy, a także czas dla swoich samochodów. Darek odkrył, że oddanie Mercedesa do ASO przed wyprawą nie zawsze jest gwarantem świętego spokoju – z dławiącego się samochodu, z obudowy filtra powietrza wyciągnęliśmy filtr, który został tam włożony razem z gąbką, z którą jest pakowany do pudełka (sic!). Następnego dnia, nie mogąc ruszyć ze stacji benzynowej, Darek dowiedział się także, że określenie „diesel” w krajach arabskich niewiele znaczy. Z kolei „Roni” kierujący benzynowym Hummerem miał sytuację dokładnie odwrotną. W każdym razie, już na początku wyjazdu spuszczanie paliwa z Gelendy i Hummera mieliśmy wszyscy przećwiczone. W końcu, piątego dnia od wyjazdu z domu zjechaliśmy z asfaltu na upragnioną hamadę. Tego samego wieczoru, po całym dniu jazdy rozbiliśmy obóz w jednym z wyschniętych dopływów ogromnego uedu. Udało nam się znaleźć trochę drewna, rozpaliliśmy ognisko i pod rozgwieżdżonym niebem zapomnieliśmy o istnieniu całego cywilizowanego świata, który zostawiliśmy za sobą. Rano uczestników wyprawy obudziło ciche warczenie dobiegające... z góry! Norbert, z którym zaliczyliśmy już niejeden wyjazd, zarówno jako kierowcą samochodu jak i motocykla, tym razem pojechał jako pasażer w Toyocie razem z Jurkiem i „Brzydem”. Zabrał za to ze sobą zdalnie sterowany samolot. Model wyposażony w dwa silniki elektryczne i obrotową kamerę full HD – mógł wznieść się na ogromną wysokość i odlecieć nawet kilka kilometrów od obozu, zapewniając unikatowe na skalę światową zdjęcia Libii z powietrza. Fragmenty nagranych materiałów można znaleźć w serwisach You Tube i Vimeo, wpisując „Libia z lotu ptaka”.
Pierwszym celem wyprawy była kaldera i krater wulkanu Waw an-Namus, znajdujące się w południowo-centralnej części Libii – blisko granicy z Czadem. Od miejsca noclegu w Quedzie było to » miejsce oddalone o kilkaset kilometrów. Postanowiliśmy zdążyć tam przed zachodem słońca, więc trzeba było narzucić szybkie tempo jazdy. Nie wszystkim to odpowiadało, wiec się podzieliliśmy – wraz z drugą Toyotą i jednym Hummerem pognaliśmy przodem, reszta miała do nas dołączyć już drugiego dnia na kraterze. Tempo mieliśmy prawie „dakarowe” – na płaskich piaszczystych odcinkach znacznie przekraczaliśmy 100 km/h. Te płaskie odcinki były jednak przeplatane obszarami kamienistymi lub bardzo wyboistymi. Ponieważ obydwie Toyoty były doposażone i tak załadowane, że ważyły znacznie ponad 3 tony, to w obawie przed nadmiernym przegrzaniem amortyzatorów zdecydowaliśmy się robić krótkie postoje. Podczas jednej z takich przerw stanęliśmy akurat w wysypisku łusek karabinowych. Niedługo potem Tuaregowie mijający nas w zdezelowanym Land Cruiserze pick-upie pozdrowili nas Kałasznikowem. W zasadzie wciąż nie wiem, czy ten gest można było nazwać pozdrowieniem, ale wydaje mi się, że wymachując karabinem uśmiechali się. Niezrażeni tym parliśmy dalej na południe. Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy GPS pokazał, że wulkan powinien być tuż tuż. Wypatrywałem charakterystycznego stożka, jednak po horyzont wznosiły się tylko łagodne wzniesienia. Nagle jedno z takich wniesień zaczęło rosnąć, a piasek pod oponami czernieć. Po chwili zrozumieliśmy, że to jest właśnie Waw an Namus – a dokładnie – wspinaliśmy się właśnie na pierścień ogromnej kilkukilometrowej kaldery. Wewnątrz ukrywała się wielka dolina z 3 słonymi jeziorami, a w samym środku spiczasty krater wulkanu, który pokazał się dopiero po wjechaniu na zewnętrzny pierścień. Kaldera z zewnątrz miała łagodne i długie stoki, natomiast do wewnątrz były one strome i głębokie. Stojąc na krawędzi takiego stoku podziwialiśmy widok. Całość prezentowała się zjawiskowo, do tego zachód słońca, purpurowo-szare niebo, w odcieniach jakie występują tylko na pustyni, gdy zmieniają się nad nią fronty powietrzne. Panowała w nas dziwna euforia, czuliśmy, że doświadczamy wyjątkowych zjawisk, które ujrzeć na własne oczy udaje się nielicznym. Warto było się pośpieszyć, bo zdążyliśmy na ostatnie minuty przed zachodem słońca. Dosłownie po kilkunastu minutach zrobiło się ciemno, zjechaliśmy więc do wnętrza kaldery z zamiarem rozbicia obozu nad jednym z malowniczych słonych jezior. Niestety zapach siarkowodoru i wściekłe zmutowane chmary komarów, które zaatakowały od razu po otwarciu drzwi, wygoniły nas wyżej na mały płaskowyż na jednym z wewnętrznych stoków kaldery. Po mniej więcej godzinie na szczycie pojawiły się światła pozostałych uczestników naszej wyprawy. Też trafili na łuski pocisków po drodze i woleli nadrobić trochę kilometrów po ciemku, niż rozbijać obóz w mniejszej grupie w tamtej okolicy.
Następnego dnia zmiana pogody odpowiedzialna za niezwykłe, wieczorne efekty wizualne na niebie spowodowała, że zrobiło się jeszcze cieplej. Chłodny wiatr z północy zastąpił gorący pustynny oddech z południowego zachodu. O tej porze roku noce i ranki na Saharze potrafią być naprawdę zimne, także ocieplenie pogody przyjąłem z radością. Po spuszczeniu ciśnienia w kołach do 0,8 bara, przez pół dnia bawiliśmy się w piaszczystej kalderze. Następnie ruszyliśmy dalej na zachód, w stronę Murzugu. Ostatnim przystankiem przed wjazdem na sam erg było miasteczko Al-Qatrun. Na stacji na szczęście » mieli potrzebne dieslom paliwo, więc mogliśmy uzupełnić zapasy. Nie było to wcale takie oczywiste, ponieważ w Libii wszyscy, nawet małe ciężarówki jeżdżą na benzynie i ropy czasami brakuje na stacjach. Za to nieważne, czy ropa czy benzyna, wszystko mniej więcej w cenie 40 gr za litr. Tak, tak, to nie pomyłka – 10 razy taniej niż u nas! Po uzupełnieniu zapasów pieczywa, wody i coca coli, zatankowani po uszy ruszyliśmy z samego rana na Murzug, niestety w mniejszym składzie. „Gelenda” i żółty Hummer pod pretekstem hałasującego łożyska alternatora postanowili objechać Murzug asfaltem naokoło – umówiliśmy się po 4 dniach po drugiej stronie.
Pustynia zaczynała się od razu za miastem. Niestety jak to w tamtych rejonach, przez wiele kilometrów za miastem ciągnie się jedno wielkie wysypisko śmieci. (Widać to nawet na Google Earth, tak samo jak wulkan Waw an-Namus). Z czasem, ostatnie plastikowe torebki zostały z tyłu za nami i po horyzont rozpościerała się płaska jak stół pustynia. Takie jest pierwsze 80-100 km od strony Al-Quatrun – płaskie jak słone jezioro, ale z bardzo sypkim piachem. Jechaliśmy na ciśnieniu dużo poniżej 1 atmosfery, było idealnie płasko, a więc teoretycznie można było jechać bardzo szybko. Jednak samochody nawet przy większej prędkości, cały czas zapadały się na ok. 5 cm. Silniki pracowały więc non-stop pod dużym obciążeniem, a średnie spalanie wzrosło do około 40 l/100 km. Jak tak dalej pójdzie, to mimo dwóch zbiorników paliwa o łącznej pojemności 250 l możemy mieć problem. Co prawda Murzug ma w poprzek około 450 km, ale po drugiej stronie jest tylko granica z Nigrem, nie ma więc co szukać Statoilu z hot dogami. Do kolejnego miasteczka z paliwem będziemy musieli odbić na północ i przejechać półpustyniami i hamadami kolejne kilkaset kilometrów. Na szczęście po około 100 km teren zaczął robić się pofałdowany, a piasek twardnieć. Jego powierzchnia była bardziej zbita, a po czymś takim jest wyraźniej lżej, pod warunkiem, że nie zrywa się przyczepności. Jedynym wyjątkiem są miejsca wypełnione tzw. fesz-feszem, czyli miałkim pyłem – tam samochody kopią się momentalnie, a zatrzymanie kończy się murowanym kopaniem łopatą i podkładaniem trapów.
Nasz Land Cruiser radził sobie w tych warunkach znakomicie. Turbodoładowany silnik 4.2 na pustyni był w swoim żywiole, mimo że w warunkach cywilnych ustępuje na pewno nowszym i bardziej wydajnym jednostkom z ery downsizingu. Praktycznie cały czas dysponowaliśmy zapasem momentu i mocy. Nawet wjechanie w fesz-fesz albo podjazd pod wydmę wymagał tylko mocniejszego wciśnięcia gazu, a cały czas praktycznie jechaliśmy bez reduktora. Automatyczna skrzynia nie przerywając dostarczania momentu na koła redukuje bieg, a samochód przy delikatnej asyście terenowej kontroli trakcji, mieląc czterema potężnymi, 34-calowymi oponami, wyprowadzał nas z każdej potencjalnej opresji. Podobnie, jeśli nawet nie lepiej, dzięki mniejszej wadze i jeszcze większej mocy, radził sobie Hummer H3 (nie mylić go z wielkim i ciężkim H2), który pojechał z nami. Do pełni szczęścia brakowało mu tylko lekkiego liftu zawieszenia. Natomiast Land Cruiser HZJ – samochód otaczany przez wielu wręcz kultem i określany najlepszym możliwym pojazdem wyprawowym, wyraźnie dostawał w tamtych warunkach zadyszki. Jurek się do mnie nie odezwie, jak to przeczyta, ale jego silnik mający niewielką moc i moment obrotowy zdecydowanie niższy i dostępny od wyższych obrotów niż w „uturbionych” wersjach HDJ – przy tak dużym obciążeniu i grząskim piachu niejednokrotnie miał problemy. Nie pomagał mu nawet reduktor. Blisko 3,5 t masy, wolnossący silnik 130KM i proste przeniesienie napędu bez blokad, w sypkim piachu, na długim podjeździe nie będzie w stanie nic zrobić nawet w rękach Jean-Louisa Schlessera. Jurek jest jednak zdecydowanym przeciwnikiem turbosprężarek ze względu na większe prawdopodobieństwo awarii. Nasz lokalny przewodnik – prosty, ale doświadczony Tuareg – skwitował jednak takie podejście krótko: „No Turbo no go!”