Hiluxem z Polski do południowej Afryki - cz.1
Okres nadchodzącej zimy Wojtek i Wiola, których auto oraz dotychczasowe wędrówki poznaliśmy już na łamach naszego portalu postanowili wykorzystać na zaległą dalszą podróż po Afryce a dokładnie zachodni objazd tego kontynentu. Wcześniej zasadniczo wykluczała to epidemia eboli ale w chwili obecnej została ona opanowana więc przejazd wzdłuż atlantyckiej części Afryki, rozpoczynając od Maroka, aż po RPA i Cape Town jest już jak najbardziej możliwy. Zapraszamy zatem do lektury części pierwszej opowieści obejmującej przejazd z Polski po Senegal.
Relacja Wojtka Ilkiewicza i Wioli Hutnik
15.10.2015 – czwartek
Wczoraj rano dostaliśmy pomyślną wiadomość z biura Interregion załatwiającego wizy do Nigerii, że są gotowe do odbioru. Tak więc, jak zaplanowaliśmy, tak ruszamy o czasie, w dalszą część objazdu naszego globu.
Powróćmy, do nie tak odległej historii, tej trwającej już od 2009r podróży. Jak już wcześniej informowaliśmy po objechaniu obu Ameryk (2009÷2013r), podróż skierowaliśmy na Afrykę. Jednak jej objazd, z powodu epidemii eboli, nie sposób było rozpocząć, od przejazdu zachodnią stroną tego kontynentu, tak więc ten etap wyprawy, odbyliśmy na trasie w jakby odwrotnym kierunku - z RPA do Izraela i dalej do Polski, wschodnią stroną kontynentu, wysyłając nasz pojazd statkiem do Cape Town (2014r). Następnie zaplanowaliśmy, aby dalej nasza podróż biegła do Azji i Australii, z czego wykonaliśmy tylko azjatycką część trasy, przez Azję Centralną, Mongolię, Bajkał do Władywostoku. Z przyczyn transportowo-celnych, nie było możliwości przesłać naszej toyoty na kontynent australijski. Powróciliśmy więc, w połowie tego roku do kraju i na przełomie jesieni i zimy, zabraliśmy się za zaległy temat - Afryka i jej objazd zachodnią stroną, od Maroka po RPA.
Aby do tego doszło, musieliśmy poczynić sporo przygotowań logistycznych. Nasza toyota, po azjatyckich trasach, przeszła gruntowny przegląd. Od strony technicznej, po przebyciu 62tys.km, nie było potrzeby wykonania żadnych modyfikacji i poprawek, jedynie dołożyliśmy dodatkowo baterie słoneczne do ładowania akumulatorów (350W – chodzi o dłuższy czas pracy lodówki i wentylatorów). Ponownie wyrobiliśmy karnet CPD, jest nieodzowny w tej części Afryki.
Jednak największym problemem w regionie do którego jedziemy, oprócz konfliktów, terroryzmu i wielu chorób, są wizy i ich pozyskanie. Sprawy te powierzyliśmy firmie Wiza Serwis, gdzie na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy wyrobiliśmy wizy do: Mali, Nigru, Ghany i Kamerunu (wszystkie konsulaty znajdują się w Berlinie). Tę ostatnią, pozyskaliśmy za pomocą zaproszenia wystawionego przez ojca Darka z Katolickiej Misji www.misja-kamerun.pl/. Ostatnią sprawą przed wyjazdem, było załatwienie wizy do Nigerii, której siedziba mieści się w Warszawie. Bardzo trudna do uzyskania wiza, żadne biuro i nikt nie chciał się podjąć tego tematu. Po wielu rozmowach, włącznie z wcześniejszą rozmową z konsulem Nigerii, po skrupulatnym opisie naszej trasy, tłumaczeniu, co i jak i dlaczego, jak wspomniałem już wcześniej, mamy pozytywny wynik i możemy startować. W myśl naszego hasła „nuda jest zbyt nudna aby się nudzić” ruszamy po przygodę, nowe doświadczenia, świeże widzenia i kontakty międzyludzkie. Jakie będą?… Tego nie wie nikt. Zapewne nie neutralne i letnie…
Przed nami długi (3300km), europejski odcinek do Gibraltaru, który mamy zamiar odbyć w miarę szybko. Mamy też możliwość, po wielu latach, odwiedzić dalszą rodzinę w Niemczech, gdzie byliśmy niezwykle mile goszczeni. Są entuzjastami naszych podróży, więc tematów do dyskusji podczas spotkania było mnóstwo.
Bielsko-Biała > Praga > Dietzembach (Niemcy – nocleg w domu u kuzyna) – 920km
16.10.2015 – piątek
Do południa, mamy jeszcze sporo czasu na rodzinne rozmowy, gdyż czekamy na naszych kompanów podróży, Zbyszka i Przemka, którzy maja dołączyć do nas w Offembach i dowieźć owizowane paszporty. Zbyszek swoją przygotowaną wyprawowo Toyotą Land Cruiser – Prado 90 pojedzie z nami przez Afrykę, Przemek jedzie tylko do Maroka, do Marrakechu w góry Atlasu pochodzić trochę po ich szczytach. Mają nieco opóźnienia, tak że dopiero późnym popołudniem ruszamy już razem dalej, w kierunku Francji.
Dietzembach > Offenbach > uciekając z autostradowego „korka”, śpimy na parkingu przy stacji benzynowej „Shell” w okolicy Baden-Baden – 205km
17.10.2015 – sobota
Dzień bez historii, jedziemy przez Francję, podrzędnymi drogami wyznaczonymi przez najkrótszy dystans do celu, omijający płatne drogi. Po pierwszym krótkim przejeździe płatną autostradą, okazało się, że nasza toyota wpada w kryteria drugiej taryfy i płacimy podwójną stawkę, krótka kalkulacja i wynik do granicy z Hiszpanią… to około 250€… chyba lekko przesadzili… modyfikujemy kurs, jego pozytywny aspekt… mamy sposobność podpatrywać małomiasteczkowe i wiejskie życie miejscowych społeczności.
Baden-Baden > Mende (śpimy na przydrożnym parkingu) – 695km
18.10.2015 – niedziela
Do chwili obecnej, nic nie było planowane, jednak dzisiaj postanowiliśmy po drodze odwiedzić Księstwo Andory. Jest to kraj całkowicie pokryty górami, gdzie średnia wysokość terenu to 1996 m n.p.m. Na licznych zboczach często występują wysokogórskie łąki i lasy. Najwyższy punkt w państwie to szczyt góry Pic Alt de la Coma Pedrosa (2942 m n.p.m.). Najdłuższą rzeką jest Valira, będąca dopływem hiszpańskiej rzeki Segre. Góry i zachwycająca natura to tylko część atutów Andory. W jednym z najmniejszych państw Europy jest wszystko: 300 km tras dla miłośników białego szaleństwa, snowparki, szałowe duty-free, wyborna kuchnia oraz spa (monumentalny szklany budynek zwany Caldea). A co dla nas?… krajobrazy „Bramy Wiatrów”… i okazja do zatankowania dużej ilości taniego paliwa (olej napędowy 0,87€)… stacji paliw jest tutaj bez liku.
Andora la Vella (Stara Andora) to stolica i zarazem największe miasto Księstwa Andory, położone we wschodnich Pirenejach na terenie malowniczej doliny Gran Valira, na wysokości 1023 m n.p.m. No cóż, położenie wspaniałe, natomiast miasto nie robi zbyt zajmującego wrażenia… coś w stylu francuskich, nowoczesnych wysokogórskich kurortów alpejskich… wielkie eleganckie blokowisko. To taki mikro Hongkong, ogromny sklep wolnocłowy z drogimi restauracjami, salonami samochodowymi, sklepami dla motocyklistów i… skrzywionym zegarem czasu… czyżby zaznaczał powolny ruch w machinie snów?… a o czym to rozmawiają Andorczycy?… „wczoraj znowu była promocja butów”? Wybraliśmy się do jednej z restauracji na obiad, ale nie zawładnął naszymi przeżyciami smakowymi. Zamierzaliśmy zostać na nocleg w mieście, ale aura wielkiej galerii, jakoś nie przypadła nam do gustu, toteż jeszcze tego dnia, przejechaliśmy do Hiszpanii. Nocleg na campingu w Organya (10€ od os.).
Ciekawostka… wszyscy mieszkańcy (przede wszystkim mężczyźni) w wieku produkcyjnym, traktowani są jako rezerwiści. Obrona Księstwa Andory jest obowiązkiem Francji i Hiszpanii, a zgodnie z prawem Andory na wypadek wojny, w każdym domu musi być co najmniej jeden karabin. Jeśli właściciel domu nie posiada własnej broni, policja dostarcza ją z zapasów państwowych.
Mende > Andora > Organya (kemping w Hiszpanii) – 480km
19.10.2015 – poniedziałek
Ponownie mozolny przejazd na płd.-zach., tym razem przez Hiszpanię. Omijamy płatne autostrady, a tutaj nie stanowi to zbytniego problemu, prawie wszędzie obok tych płatnych, biegną państwowe drogi szybkiego ruchu, tak więc i pokonany dystans dzisiejszego dnia był całkiem spory, a na trasie były i kawki i obiadek. Pogoda nie nas rozpieszcza, ponieważ i tutaj dotarła ta dżdżysta, typowo polska jesień. Na nocleg zostajemy na stacji paliw „Repsol” w okolicy Salar, 77 km przed Malagą.
Organya > Salar (nocleg na parkingu 77km przed Malagą) – 930km
20.10.2015 – wtorek
Szybko docieramy do Gibraltaru, jednak pochmurna pogoda i jej totalne załamanie, pokrzyżowało nam plany jego zwiedzenia. Z trudem przebijamy się przez deszczowe nawałnice. Pozostało nam uciekać z Europy, jedziemy jeszcze, 15km do Algeciras i najbliższym promem typu „fast”, przedostajemy się godzinnym rejsem na drugą stronę Cieśniny Gibraltarskiej do afrykańskiej części Hiszpanii, do Ceuty (koszt 170€ za 2 osoby i auto). Z marszu stajemy na granicy z Marokiem i po kilkunastu minutach, jedziemy już w kierunku Chefchaouen. Na trasie wymiana pieniędzy, 1€ = 10.70 MAD, tankowanie 1l = 8,28 MAD (dirham marokański). Wreszcie pogoda poprawia się na tyle, że można na sucho wysiąść z auta. Pierwszy zajazd i oczywiście marokańskie pachnące kulinaria. Tagine, tajine, tażin, tadżin… niezależnie od pisowni, wspaniałe danie, którym zachwycaliśmy się w Maroku, będąc tutaj już wcześniej i nadal nam smakuje. Same składniki dania nie zaskakują (można znaleźć podobne przepisy jednogarnkowe w wielu kuchniach świata). Sekret tkwi w glinianym naczyniu z przykrywką-stożkiem, które stwarza „mikroklimat” w środku łącząc ze sobą różne smaki i czarując doskonały wielowymiarowy smak, któremu danie zawdzięcza nazwę… i oczywiście w przyprawach, których są tutaj kolorowe stosy. Nasza trasa biegnie przez Tetuan, a tam… wizyta króla. Jak okiem sięgnąć… wojsko, policja, żandarmeria, jednostki najspecjalniejsze ze specjalnych i… flagi… mrowie flag. Poddani wyczekują, by choć ukradkiem spojrzeć na „monarchę oświeconego”, miłościwie panującego Muhammada VI. Na tyle wcześnie docieramy do starego Chefchaouen, że mamy cały wieczór na zwiedzanie tego uroczego miasteczka, położonego na stromych zboczach gór Rif.
Samo miasto zadbane, małe i łatwe do zwiedzania, z kameralnymi restauracjami, hotelami i pensjonatami, ludzie są przyjaźnie nastawieni do turystów. Stara medyna wkomponowana w górskie zbocze, to labirynt i plątanina wąskich uliczek oraz schodów. Spacerowanie po jej zakamarkach, to prawdziwa przyjemność i jak żadna inna, nadaje się do wędrówek bez celu. Uwagę przyciągają nie tyle konkretne obiekty, co osobliwe detale. Domy, a nawet uliczki wymalowane na błękitny kolor, a suków i stoisk z towarami nie sposób się już doliczyć. Medyna jest mała, niezatłoczona, placyki wybrukowane, a w jej „sercu” piękna „kazba” o czerwonych murach, orientalny Wielki Meczet z XV w., warsztaty i kramy.
Jest wieczór, więc plac Uta el-Hammam toczy swe nastrojowe życie wśród kafejek, tonących w oparach kifu z krainy Rifu ( lokalna nazwa haszyszu, funkcjonuje także powiedzenie „The Rif is paradise for kif” (Rif jest rajem dla kif), a Maroko bywa nazywane hiszpańskim Amsterdamem). W 2009 r. jechaliśmy motocyklem przez góry Rif, to tam odsłania się ciemne oblicze Maroka… haszyszowe zagłębie.
Jeszcze tylko „Berber whisky”, czyli zielona herbata ze świeżymi liśćmi mięty i dużą ilością cukru… i możemy iść spać, a nocleg mamy w samym centrum starej medyny, na parkingu obok hotelu „Hotel Parador” Akurat tego dnia dojechała tu również grupa motocyklowa, testująca popularne motocykle klasy „duże podróżnicze enduro”. Oprócz Yamachy i Hondy, były wszystkie modele BMW R1200, 800, 700GS, Suzuki, Triumph, Ducati Multistrada. Jadą dookoła świata krótkimi etapami, wymieniając jeźdźców.
Na koniec małe wtrącenie klimatyczne, okazuje się iż europejskie anomalia pogodowe, mają swoje powielenia również w Maroko. Dopiero dzisiaj przestało padać, a w wielu miejscach były tu lokalne powodzie i podtopienia, co nigdy o tej porze roku się tutaj nie zdarzało.
Salar > Algeciras > prom do Ceuty > granica z Marokiem > Chefchaouen ( nocleg na parkingu hotelowym)- 330km
21.10.2015 – środa
Rano ruszamy w kierunku starej stolicy Maroka, Meknes. W odległości 30 km od miasta docieramy do Volubilis. To najlepiej w Maroku zachowany kompleks ruin z czasów Cesarstwa Rzymskiego – wpisany na listę UNESCO. Zwiedzaliśmy ten kompleks dość dokładnie, będąc tu na motocyklu w 2009r., teraz podziwiamy ruiny z oddali. Tu na myśl przychodzą wspomnienia rzymskich budowli, które oglądaliśmy w tym roku również w Armenii i zastanawiamy się, jak potrafiło funkcjonować w tamtych czasach tak rozlegle cesarstwo, w dobie braku internetu i telefonów komórkowych? Choć tak potężne, to jednak upadło… wielkość, widać, gdy za długo trwa, to po czasie gubi! Dalej zjeżdżamy do Meknes, do miasta położonego w północnym Maroku, na przedpolu Atlasu Średniego. Jego historia sięga VIII w., kiedy powstała w tym miejscu pierwsza ufortyfikowana osada. W X w. na terenach dzisiejszego Meknesu, osiedliło się berberyjskie plemię Miknasa, od którego miasto wzięło swoją nazwę. Za rządów okrutnika, tyrana sułtana Mulaja Ismaila (1672 – 1727), miasto w ramach obsesyjnego programu budowlanego, Meknes znacznie rozbudowano i przekształcono w stolicę marokańskiego państwa. Rozpoczął budowę olbrzymiego kompleksu pałacowego (nigdy nieukończonego) oraz imponujących, 25-kilometrowej długości murów obronnych z monumentalnymi bramami. Jako główny architekt niezliczonej ilości budowli w całym kraju, wizytując place budowy, uderzając włócznią robotników po głowach, motywując ich w ten sposób do pracy… mawiał… „moi poddani są niczym szczury w koszyku, jeśli się nie będzie potrząsać koszykiem, wygryzą sobie drogę na wolność”. Śmierć władcy w 1727 r. i późniejsze trzęsienie ziemi w 1755 r. było ciosem dla miasta, co spowodowało, że, stolicę przeniesiono do Marrakeszu.
W roku 1996 medyna w Meknesie została wpisana na listę światowego dziedzictwa kultury UNESCO. Zabytkowe, nieduże i spokojne miasto, nazywane „Wersalem Maroka”, które otaczają żyzne równiny, zapewniające obfitość zboża, oliwek, wina i cytrusów. Dopiero kilkadziesiąt lat temu, wraz z rozwojem ruchu turystycznego, przystąpiono do jego restauracji. Punktem centralnym zespołu murów i bram miejskich, jest wielka Bab al-Mansur, bogato zdobiona brama o charakterze ceremonialnym, która zarazem jest symbolem miasta. Po spędzeniu przyjemnych chwil na placu „Place el-Hedim” i posiłku w formie tajina, snuliśmy się po zakamarkach miasta, przyglądając się wszystkiemu uważnie.
Jeszcze tego dnia przemieszczamy się następne 120km, do obecnej stolicy Maroka, Rabatu i docieramy prosto w sektor willowy, pod siedzibę Ambasady Mauretanii, ponieważ jutro musimy załatwić wizy do tego kraju. Po wcześniejszych rozeznaniach, wiemy iż jest to najlepsza opcja czasowa i cenowa – inną było wcześniej wyrabiać ją w Berlinie, na co nie było już czasu. Tutaj trwa to zaledwie kilka godzin i kosztuje 1000 MAD od os. (90€). Tu też, w pobliżu ambasady, przy ulicy, w zaciszu muru… rozbijamy nasze obozowisko.
Chefchaouen > Meknes > Rabat (śpimy na poboczu ulicy obok ambasady Mauretanii) – 340km
22.10.2015 – czwartek
Punktualnie o 9.00, jako pierwsi petenci, zdajemy paszporty z wypełnionymi wnioskami do wizowania, po odbiór mamy zgłosić się o 14.00. Mamy więc sporo czasu na zwiedzanie Rabatu – stolicy Maroka, który został nią, dopiero za czasów protektoratu francuskiego (30 marca 1912 r. podpisano konwencję fezką i Maroko stało się protektoratem Francji). Oglądane z zewnątrz fortyfikacje koloru ochry… zdają się otaczać całą stolicę. Ciągną się od wielkiej „Bab er-Rwah” („Brama Wiatrów”), najwspanialszej z pięciu bram, przez trawniki i gaje pomarańczowe ku „Bab el-Had”, gdzie jest Marche Central (to właśnie tutaj ostatni sułtan Maroka sprzed czasów francuskiego protektoratu, wystawiał na widok publiczny głowy rebeliantów). Rozpoczynamy od cacuszka architektonicznego o fantastycznym klimacie w postaci „Kazby al-Udaja”… otoczona potężnymi murami z przepiękną bramą „Bab Udaja” (1195 r.)… położona przy samym ujściu rzeki Bou Regreg do Atlantyku.
W jej wnętrzu wiją się piękne uliczki, a przy nich asymetryczne domy, wszystko utrzymane w kolorystyce biało-błękitnej. Nie ma tu zbyt wielu ludzi, forteca została zresztą już kiedyś opuszczona. Kompleks pochodzi bowiem z 544 r. n.e. i został wybudowany przez dynastię Almohadów na pozostałościach kasby postawionej 10 lat wcześniej przez dynastię Almorawidów. Ci pierwsi podbili swych przeciwników, niszcząc, a następnie odbudowując fortecę, a potem dodając do niej jeszcze pałac i meczet. Pół wieku później zmarł Jakub al-Mansur – władca, pod którego panowaniem Rabat wraz z kasbą rozwijał się jako stolica Maroka. Forteca została więc porzucona. Dopiero w XVII w. n.e. zaludnili to miejsce Maurowie, uciekinierzy z Hiszpanii, którzy w kasbie założyli niezależną republikę, najbardziej znaną ze swojej pirackiej działalności. Zagubieni w biało-błękitnym „gnieździe piratów”, doszliśmy do tarasu, z którego rozciąga się widok na ujście rzeki Bou Regreg i położoną na jej drugim brzegu miejscowość Sale. Nieco poniżej znajdują się pozostałości burj, Wieży Korsarzy, działa której były w czasach pirackiej republiki, wycelowane w morze i sąsiednią miejscowość. Ponieważ lubimy wypatrywać ciekawych detali, a w tej kasbie (jak zresztą w całym Maroku) ich nie brakuje, toteż widać tu błękitną skrzynkę pocztową, tam pomazaną białą farbą tabliczkę z zapisaną robaczkami nazwą ulicy, koty rosnące w doniczkach, a jeszcze gdzieś indziej przepiękne zdobione brązowe drzwi z mosiężną rączką, prowadzące… dokąd? Ale czy to ważne?
Cudowne andaluzyjskie ogrody i kawiarnia z lokalnymi ciastkami i widokiem na zatokę. Przechodzimy do tętniącej życiem medyny, z pewnością ustępującej charakterem tej z Meknes, jednak pozbawionej natłoku turystów, klimatycznie tchnie pełną autentycznością. Na koniec pojechaliśmy zobaczyć symbol miasta… Wieżę Hassana, która jest częścią nigdy nieskończonego meczetu, który swym pięknem i potęgą miał przewyższać te mieszczące się w Mekce czy Medynie. Nie doczekał się ukończenia i wraz z przylegającym do niego mauzoleum króla Mohameda V, jest atrakcją nie tylko dla turystów. I przyszła pora odebrać nasze paszporty. Jedziemy ponownie pod Ambasadę Mauretanii, bardzo sprawnie odbieramy co nasze i pędzimy prosto do Marrakechu (Marrakesz), nową, płatną autostradą (łączny wydatek 100 MAD), pozostawiając z boku potężną i rozległą Casablankę… miasto stworzone przez Francuzów na bazie rybackiej wioski w 1906r., na wzór i podobieństwo Marsylii… obecnie to ponad trzy milionowy moloch, ośrodek przemysłowy i portowy, borykający się ze skrajną biedą i nie mający nic wspólnego ze słynnym filmem i rolą Ingrid Bergman i Humphrey’a Bogarta pt. „Casablanca”.
Jesteśmy tak szybko w Marrakechu, że po pozostawieniu naszych aut na strzeżonym parkingu (60 MAD za auto) i zakwaterowaniu w hotelu „Hotel Foucauld” (350 MAD za 2 os.), tuż obok placu „Djemaa el – Fna”, mamy więc sporo czasu na klimatyczne wędrówki po medynie. Najważniejszy jest jednak plac „Djemaa el – Fna” o rozmiarach 500×500 m … najwspanialszy plac miejski na świecie, w ciągu dnia odbywa się na nim targ, występują zaklinacze węży, opowiadacze baśni, akrobaci i kuglarze, można położyć sobie na skórze tatuaż z henny i skorpiona na czole. Pierwsze wrażenie?… niesamowity harmider i tłok, a drugie?… plac cudów! Ale dopiero wieczorem rozpoczyna się prawdziwa zabawa. Na rozświetlonym lampami placu dzieją się jednocześnie tysiące rzeczy. Działają tu pod gołym niebem dziesiątki, jeśli nie setki mini barów i restauracji. Zjeść w nich można marokańskie przysmaki z rożnych regionów tego kraju. Cały wieczór spędzamy snując się pomiędzy orientalnymi straganami, namolnie nagabywani, by coś zjeść, coś kupić, albo za coś zapłacić… choćby za patrzenie na dowolny występ. W dobie telewizji satelitarnej i trójwymiarowego kina, takie widowiska cofają nas o 100, a może 200 lat, wydając się być czymś abstrakcyjnym. Łatwo jednak wrócić na ziemię, bo wszystkie spektakle mają także drugą odsłonę. Tu aktorami są obserwatorzy, którzy wychwytują natychmiast każdego cudzoziemca, który zatrzymał się i biegną do niego z wyciągniętą dłonią, bo zdjęcie to opłata ekstra… a nawet super ekstra. Marrakech ze swoją medyną i sukami to bardzo specyficzne i jedyne w swoim rodzaju miejsce na świecie, wpisane na listę UNESCO.
Rabat > Casablanka > Marrakech (hotel tuż obok placu Djemaa el-Fna) – 340km
23.10.2015 – piątek
Uzupełniamy zapasy i kierujemy się na południe, drogą R203 w kierunku Asni i pasma gór Wysokiego Atlasu. Tuż za Asni, rozstajemy się z Przemkiem, bierze swój plecak i rusza w góry pod „Diebel Toubkal” (4167m. n.p.m.). My jedziemy dalej i po następnych 70km, na przełęczy Tizi-n-Test, na wys. 2092 m n.p.m., przecinamy to pasmo górskie. Krajobrazy to brąz zmiksowany z zielenią, góry do oglądania podały się nam z posypką, a droga miejscami wiła się agrafkami. Zjeżdżamy do Taroudant i pozostawiając z boku Agadir (nie zwiedzamy ponownie mniej ciekawych miejsc), jedziemy do miejscowości Tiznit, gdzie tuż za miastem lokujemy się na campingu (60 MAD od auta).
Marrakech > Asni > Taroudant > Agadir > Tiznit (kemping tuż za miastem) – 360km
24.10.2015 -sobota
Dzień mozolnej jazdy na południe. Kierujemy się na wielkie nic, krajobrazy dość monotonne, pustynia skalno-pieszczysta porośnięta skromną roślinnością w postaci krzaczków. Zardzewiałe pagórki obsypane zardzewiałymi kamieniami, jest coraz bardziej sucho i sennie, ale zdarzyło się wreszcie coś, co przerwało jednostajność… mandat w wysokości 300 MAD… przekroczyliśmy prędkość o 3 km/h. Policjanci byli bezwzględni w roszczeniach i wręczyli nam papier formatu A4 z całym naszym wykroczeniem. Jedziemy prawie cały czas wzdłuż brzegu Atlantyku, gdzie ląd kończy się klifem. W towarzystwo wdaje nam się coraz więcej piasku i kontroli policji. Mnóstwo rybaków wysiaduje klify, w nadziei na złowienie ryb, ich obserwację przerywa nam dziura w ziemi, wypłukana przez ocean. W Tarfaya, dojeżdżamy do nabrzeża i zwiedzamy niegdysiejsze szczątki hiszpańskiego fortu, do którego podczas odpływu można dojść suchą stopą. Nic specjalnego, niewielka budowla na skale, ale za to fajny mecz w pobliżu. Tuż przed Laayoune (72km), w Tah przekraczamy granicę byłej Sahary Zachodniej. Obecnie obszar ten wcielony jest do Maroka, jednak sytuacja ta nie do końca jest uznawana przez całe gremium międzynarodowe. Ta dawna kolonia hiszpańska (jako Sahara Hiszpańska, wcześniej jako Hiszpańska Afryka Zachodnia), w północnej Afryce nad Oceanem Atlantyckim, to także państwo proklamowane w 1976 r. przez Front Polisario i częściowo uznane przez 50 państw. Obecnie okupowana przez Maroko, które nazywa ją Prowincją Południową. Sahara Zachodnia graniczy z Marokiem, Algierią i Mauretanią. Do dzisiaj nie zostały rozstrzygnięte spory o przynależności lub samodzielności tego terytorium, do dziś nie odbyło się zapowiadane referendum w tej sprawie. Prof. Adam Kosidło autor książki „Sahara Zachodnia. Fiasko dekolonizacji czy sukces podboju?” pisze, że świat zapomniał o Saharze Zachodniej – jedynej afrykańskiej kolonii, która nigdy nie uzyskała niepodległości, która znalazła się pod brutalną okupacją Maroka. Jej mieszkańcy znikają bez śladu, a wiatr pustynny i ruchome piaski niekiedy odsłaniają ciała zamordowanych i jak mawiają sami Saharyjczycy… to największe więzienie świata. Szesnaście lat wojny między partyzantami Frontu Polisario a wojskami marokańskimi i dwadzieścia pięć lat negocjacji nie przyniosły rozwiązania konfliktu. W jego wyniku połowa rdzennej ludności uciekła do Algierii i mieszka w obozach uchodźców, druga żyje pod marokańską okupacją. Dzieli ich zbudowany przez Marokańczyków „mur wstydu” … fortyfikacja wojskowa, od której większy jest jedynie Wielki Mur Chiński. Tymczasem organizacje międzynarodowe, powołane by bronić pokoju na świecie, zdają się cierpieć na ciężki przypadek hipokryzji i przewlekłej niemocy… marginalny obszar… wielostronny konflikt…
Tego dnia jedziemy jeszcze 110km za Laayoune, im dalej tym więcej policji i żandarmerii, zostajemy w Lemsid, obok stacji paliw „Atlas”, na parkingu i rozbijamy nasze dzisiejsze noclegowe lokum na kółkach. Wieczorny muezin, głośne wymiany zdań, praca silników starych ciężarówek i smród… to wszystkie ozdoby hałaśliwej nocy.
Małe wtrącenie odnośnie kontroli drogowych – jechałem tędy 10 lat temu na motocyklu z Dakaru i nie było żadnego problemu, teraz to istny koszmar, co chwilę jesteśmy kontrolowani przez różne służby; policję, wojsko, żandarmerię, służbę ochrony dróg – i za każdym razem to samo – po co, dokąd i dlaczego?… a jako nowość… każdemu kontrolującemu wręczamy wcześniej wydrukowane fiszki z naszymi danymi.
Tinzit > El Ouatia > Tarfaya (hiszpański fort) > Laayoune > Lemsid (spanie na stacji paliw „Atlas” – hałas i smród) – 650km
25.10.2015 – niedziela
Noc nieprzespana. Totalny hałas trwający całą noc, przeplatał się ze smrodem padliny, cuchnących zgniłych ryb i wyziewami z „toalety”. Z uporem maniaka, nikt podczas postoju nie wygasza silników… czyżby to zaraz po muezinie, najbardziej umiłowany dźwięk dla uszu.. Zamęczeni negatywnymi bodźcami, kontynuujemy podróż na południe. Generalnie jest płasko i żółto po horyzont, suniemy jak po pasie transmisyjnym, góra cała niebieska i tylko słupy, regularnie podają sobie nitki z prądem. Z prawej strony nieprzerwanie ocean, czasem tylko rybacy rozbiją się z namiotami. Ciągle nic, nawet ocean gdzieś sobie poszedł, krzaczki coraz rzadsze, ale… posterunki coraz gęściej… jest atrakcja!… do zestawu doszło dodatkowe pytanie… jaki zawód wykonujemy w Polsce. Dojechaliśmy do miasteczka Boujdour i wreszcie jest jakieś zajęcie, wręcz akcja ratunkowa, Wojtek ze Zbyszkiem pomagają uwolnić pojazd, który ugrzązł w piasku, bo… przyjechał po piasek.
Jest stabilnie sennie, a ponieważ nie posiadamy automatycznego pilota, wykonaliśmy skręt na dziką plażę „Plage Aouzioualte”, by tam napić się kawy i popatrzeć na wraki statków. W porze obiadowej jesteśmy na wysokości Dakhli, ostatniego, najbardziej wysuniętego miasta będącego w obecnych granicach Maroka. Miasto położone jest na wysuniętym półwyspie, oddalone 42km od lądu. Jedziemy tam. Poza odmiennymi krajobrazami półwyspu Yala, wręcz przestrzennymi, a ponieważ niebo i ziemię zagarnęły dla siebie ptaki, ludzie są tam tylko epizodem. W mieście, mamy sposobność zjeść przyzwoity obiad (tajin) i zakupić warzywa. Miejsce to jest licznie odwiedzane przez emerytowanych europejczyków z Francji i Hiszpanii, w celu spędzenia tu zimowego czasu – zawitaliśmy na jeden z campingów. Ale też, jest to nieodkryty zakątek surfowego świata… taki kite-raj pośrodku niczego. Dzisiejszą podróż kończymy w osadzie C.Bir Gandouz, położonej 80km przed granicą z Mauretanią. Śpimy na parkingu przed hotelem, panuje tu względny spokój… pomimo iż w telewizorze z okiennicami zamykanymi na kłódkę… leci jakiś ważny mecz.
Lemsid > Dakhla (obiad) > C.Bir Gandouz (śpimy obok hotelu, 80km przed granicą z Mauretanią) – 710km
Dojechaliśmy prawie na południowy koniec Maroka, tak więc przyszedł czas na małe podsumowanie tego przejazdu:
Chciałabym ciut podsumować współczesne państwo Mohammeda VI z dewizą „Allah, Ojczyzna, Król”… a król?… z tytułem „Księcia Wiernych” jako zwierzchnik religijny, próbuje trzymać się Europy, choć on sam jest nowoczesnym i wykształconym człowiekiem… to mimo wszystko zawiaduje krainą analfabetów.
… miasta w mieście… plątanina wąskich zaułków, w której, aby trafić do celu, należy się zgubić… targi pachnące przyprawami… stoiska pobłyskujące od oryginalnej biżuterii… sklepiki po brzegi wypchane barwnymi skórzanymi kapciami… piramidy, ale z owoców… sproszkowane zioła, ale nie do kuchni, lecz do odpędzania złych mocy… monumentalny Wysoki Atlas z królewskim Tubkalem… garbarnie skór w średniowiecznym Fezie… pełen barów i magików plac Jemaa el-Fna w „czerwonym” Marrakeszu… mauzoleum Mohammeda V w stołecznym Rabacie… monumentalna brama Mansour w warowni Meknes… niebieskie dzielnice Chefchauene… baśniowe zamczyska na „Drodze Tysiąca Kazb”… wirtuozeria mozaik, subtelność stiuków, maestria rzeźbień w drewnie cedrowym… fascynujący świat Berberów… islamska pobożność przeplatająca się z wiarą w dżiny i magię… dywan jako zegar odmierzający czas berberyjskim kobietom… kute lampy z ażurowym kloszem… endemiczne drzewa arganowe z których powstają znane wszystkim olejki… „Dłoń Fatimy” chroniąca przed przekleństwami rzuconymi przez zawistnych… to wszystko i jeszcze wiele ponadto co napisałam… to kraina z „Baśni Tysiąca i Jednej Nocy”… miejsce niespodzianek i kontrastów… Maroko…
Wiola
ZOBACZ GALERIĘ ZDJĘĆ