Hiluxem przez Australię
Miałem kiedyś takie marzenie aby przejechać samochodem przezcałą Australię. Od Pacyfiku na wschodzie po Ocean Indyjski na zachodzie. I to marzenie udało mi się spełnić. Bez GPS-u, telefonu satelitarnego oraz doświadczenia w prowadzeniu samochodu terenowego, za to wyposażony w kompas, namiot i komplet papierowych map wynająłem najprostszą wersję Toyoty Hilux i wyruszyłem w podróż przez kontynent.
Australia jest ogromna i nawet nie zdawałem sobie sprawy z jej rzeczywistych rozmiarów. Tu odległość z jednej niewielkiej osady do drugiej liczy się często nie w dziesiątkach a w setkach kilometrów. Wszędzie tam gdzie kończy się miasto zaczyna się owiany nutą tajemniczości i obawy przed nieznanym legendarny outback. To ta część kontynentu australijskiego, gdzie łatwiej podać liczbę kilometrów kwadratowych przypadających na jednego mieszkańca, niż liczbę osób żyjących na każdym kilometrze. Patrząc na mapę nie trudno dojść do wniosku, że większą część terytorium Australii stanowi właśnie outback. A tak naprawdę to jest bezludna pustynia szargana nieustannie przez żywioły – jak nie wieloletnie susze i trawiący wszystko po drodze ogień, to powodujące powodzie ulewne opady. W taką podróż warto wybrać się nie tylko sprawnym ale i niezawodnym samochodem. W moim Hiluxie klimatyzację uznano za zbędną a jedyną elektroniką było radio. To iście spartańska wersja tego modelu, ze zwykłą skrzynią ładunkową okrytą sznurowaną plandeką. Auto w sam raz dla ekipy budowlanej albo dla farmera, który jeździ nim po swych włościach. Uznałem więc, że jeśli sam czegoś w tym samochodzie nie zepsuję to on nie powinien mnie zawieść. Na pakę wrzucam 80 litrów wody, kilkadziesiąt kilogramów prowiantu i dwa dodatkowe kanistry z paliwem. Jeszcze nie jestem świadomy, że w ciągu nadchodzących tygodni przejadę tym autem niemal 10 tysięcy kilometrów.
NOWA POŁUDNIOWA WALIA.
Wyruszam z Sydney. Znużony metropolią i stęskniony wrażeń oraz przygody wybieram najkrótszą drogę w kierunku outbacku. Przez Góry Błękitne jadę do górniczego miasteczka Broken Hill. Tak pęka pierwszy tysiąc kilometrów na liczniku, a przecież jeszcze nie opuściłem stanu Nowa Południowa Walia! Tu po raz ostatni przydaje mi się niedawno przyswojona umiejętność wjeżdżania na rondo od lewej strony. Odtąd bowiem asfaltu będzie coraz mniej, ziemia staje się intensywnie czerwona a krajobraz nieco monotonny i jednolity. Po obu stronach drogi roztacza się busz. Drobne krzaki ciągną się po horyzont. Szlak, którym jadę jest prosty jak od linijki i tylko od czasu do czasu budowniczy drogi lekko korygowali jej kurs w prawo bądź w lewo. Niebezpiecznym urozmaiceniem są kangury albo raczej walabie, ssaki z rodziny kangurowatych, które szczególnie o świcie i o zmroku wykazują skłonności samobójcze wyskakując niespodziewanie pod jadące auta. Sporo nieżywych zwierząt leży na poboczach stanowiąc ucztę dla orłów. Teraz rozumiem dlaczego samochody jeżdżące po outbacku mają z przodu solidne osłony ze stalowych rur. Mój Hilux też je ma na zderzaku.
Tymczasem zaczęło padać. Leje coraz mocniej i nie zanosi się, że wkrótce przestanie. Gruntowa droga staje się czerwono-błotnista i śliska. Słyszałem, że w czasie opadów szlaki stają się nieprzejezdne i mogą zostać zamknięte na kilka dni a czasem nawet tygodni. Mimo napędu na cztery koła z trudem docieram do miasteczka Yunta. To już w sąsiednim stanie Południowa Australia. W przydrożnym roadhousie wita mnie zadowolony z mojego przybycia gospodarz. Nie często trafia tu ktoś obcy. Mimowolnie staję się atrakcją dla miejscowych. Przypadkowa wizyta w takim miejscu to fantastyczna okazja aby poznać ludzi i dowiedzieć się czegoś o ich życiu bezpośrednio od nich samych. Razem oczekujemy w barze aż przestanie padać i droga nieco podeschnie.
Czas mija na opowiadaniu o sobie, o tym, czego już doświadczyłem jadąc z Sydney i o tym co jeszcze przede mną. Jednocześnie przysłuchuję się historiom o miasteczku i jego mieszkańcach, przerywanym co chwila różnymi, często sprzecznymi, prognozami pogody. Przestało padać i znowu mogę wyruszyć na szlak. Wkrótce zmienię kierunek podróży. Dotąd jechałem na zachód a od teraz będę podążał na północ. Przez Góry Flindersa i osadę Maree wyjadę na Odnadatta Track i dalej wprost w samo czerwone serce Australii. Co kilkadziesiąt kilometrów mijam samotne drogowskazy. W lewo bądź w prawo od szlaku odbijają wąskie dróżki wiodące do rozrzuconych gdzieś w bezkresie outbacku homesteadów. To samotne farmy, których gospodarze zarządzają setkami kilometrów kwadratowych pustyni. Pasie się na nich bydło, którego hodowla stanowi podstawę gospodarki w interiorze. Stąd pochodzi słynna australijska wołowina i soczyste steki. Oprócz kangurów napotykam więc także na wpółdzikie krowy, konie a czasem także traktowane tu jak szkodniki wielbłądy.
Fot: Marcin Śliwa
Krajobraz znowu stał się płaski jak stół, nudny i monotonny. W ciągu całego dnia mijam zaledwie kilka samochodów. Nic więc dziwnego, że kierowcy w tych rejonach pozdrawiają się jak przyjaciele a na pustyni na widok drugiego człowieka często przystają aby porozmawiać z tym swoim specyficznym, zabawnym akcentem. Jednak nie wszyscy docierają szczęśliwie do celu. Po drodze mijam sporo wraków rozbitych aut. Nikt ich stąd nie zabiera. Są jak przestroga. Chwila nieuwagi i można rozbić się na prostej drodze pozbawionej jakichkolwiek przeszkód takich jak drzewa czy rów.
Fot. Tomek Gdawiec
Gdzieś na trasie staję na kolejny biwak. Pustynną ciszę oraz ciemność trudno opisać. To wyjątkowe doświadczenie, szczególnie jeśli lubi się spędzać czas przy ognisku pod doskonale czarnym niebem z zaskakująco ogromną liczbą gwiazd.