Trans Balkan z "Betlinem"
Od lat szukają przygody jak najdalej od asfaltowych szlaków. Radości podróżowania szukając na bezdrożach i dzikich zakątkach tym razem wymyślili sobie Bałkany. Zapraszamy na relację Daniela "Betlina" z drogi gdzieś miedzy Rumunią, Serbią, Macedonią, Albanią, Czarnogórą i Bośnią z Hercegowiną.
PIĄTEK 06.07.2012r
Zaczyna się ściemniać, a my zapakowani po dach, zwarci i gotowi czekamy na parkingu pod domem na Asię, Tomka, Piotra i Kacpra. Ok. 21:30 wyruszamy do Zakopanego, gdzie mamy się spotkać z resztą wyjazdowej ekipy.
SOBOTA 07.07.2012r
Po nocnej jeździe docieramy ok. 7 rano do Zakopanego – Patrycja i Michał (Gruszka) już na nas czekają, jemy pyszne śniadanie podane z kawą parzoną przez samego „pana domu” (kanapki z suszonymi pomidorami z zalewy i mozarellą były obłędne). Po chwili odpoczynku docierają Marta z Darkiem i małą Mają, razem ruszamy na granicę Polsko – Słowacką spotkać się z pozostałymi uczestnikami. Przy granicy czekają już na nas załogi dwóch Land Roverów: Ania, Tomek i Justyna oraz Alina z Krzysiem, Zuzią i Magdą – jesteśmy w komplecie, 5 aut i 18 osób. Uśmiechnięci i żądni przygód rozpoczynamy naszą wyprawę – TRANS BALKAN 2012.
Monotonna droga przez Słowację zostaje przerwana na wysokości miejscowości Nizna Slawa przez kapcia w naszym aucie. Team Tomek i Daniel błyskawicznie zmieniają koło i jedziemy dalej bacznie wypatrując wulkanizatora pamiętając, że jest sobota ok. godziny 13:00. Szczęście nam sprzyja, w miejscowości Plesivec udaje się naprawić koło mimo, iż zakład był już zamknięty – właściciel specjalnie przyjechał aby nam pomóc.
Po godzinie ruszamy dalej. Przejazd przez Węgry przebiega spokojnie, przekraczamy granicę z Rumunią i kierujemy się na Timisoarę. Na wysokości miasta Chisineu Cris rozglądamy się za miejscem na nocleg, ale zamiast tego zauważamy spadającą motolotnię – szybka komunikacja przez CB i ruszamy na przełaj przez pastwiska na ratunek. Tomek (KAT) i Daniel wyskakują z samochodów i pędzą do leżącego pilota, widok człowieka po upadku z ok. 70 metrów jest straszny, ale chłopaki dają z siebie wszystko – Tomek rozpoczyna masaż serca, Daniel usztywnia kark i tak do przyjazdu ratowników, policji itp. Nasza jazda na ten dzień się skończyła, policja prosi abyśmy zostali do następnego dnia. Komendant miejscowego posterunku policji załatwił nam nocleg u rodziny reanimowanego pilota (notabene właściciela lokalnego aeroklubu) na terenie łowiska w miejscowości Adea. Miejsce super, trawka przycięta, stawy z masą ryb, mieliśmy wszystko co trzeba tylko jakoś atmosfera przygnębienia i niepewności nie pozwalała się tym wszystkim do końca cieszyć.
Niedziela 08.07.2012r
Dzień zaczyna się od przesłuchań przez komisję do badania wypadków lotniczych po czym ruszamy w dalszą drogę. Niestety, nie ujechaliśmy daleko, w miasteczku już na nas czekał patrol policji, który zaprosił nas do miejscowego posterunku w sprawie wypadku motolotni. Po ok. 2 godzinach ruszamy dalej.
Przekraczamy granicę z Serbią i jedziemy wzdłuż Dunaju bardzo malowniczą drogą zobaczyć twierdzę Golubac i źródło upamiętniające śmierć Zawiszy Czarnego z rąk tureckich. Po zwiedzaniu twierdzy i małym posiłku jedziemy w kierunku Macedonii.
Niestety poranna wizyta na posterunku krzyżuje nasze plany dotarcia tego dnia do Macedonii – musimy szukać noclegu na terenie Serbii. Znajdujemy miejsce na nocleg na dziko, nad jeziorem Borsko w okolicy miejscowości Brastovac . Miejsce przypomina nam trochę rumuńskie Vama Veche – bardzo podobny klimat. Dookoła koczujący ludzie grający na bębenkach i pijący hektolitry alkoholu – były nawet próby integracji ale na rakiję z plastikowej butelki nikt nie chciał się skusić. Natomiast na kąpiel po zmroku w jeziorze skusili się wszyscy i było to idealne zakończenie dnia – potem było już tylko łączenie stoliczków.
Poniedziałek 09.07.2012r
Po śniadanku ruszamy w kierunku Macedonii. Przekraczamy granicę i jedziemy do miejscowości Popova Shapka, po drodze zatrzymując się na bazarku, aby spróbować miejscowych warzyw i owoców – były pyszne. Docieramy do Popovej i górami próbujemy przedzierać się w kierunku Mavrova. Nad jezioro Mavrovo docieramy po zmroku, wszyscy zmęczeni i poddenerwowani szukamy miejsca na nocleg – szczęście znowu nam dopisuje, znajdujemy trochę płaskiego terenu nad samym jeziorem i rozbijamy obóz.
Wtorek 10.07.2012r
Rano po wyjściu z namiotu przeżyliśmy mały szok – dookoła rozpościerało się jezioro o bajecznej barwie wody otoczone górami. Po porannym spacerze i śniadanku ruszamy dalej w kierunku granicy z Albanią. Jedziemy górami co chwila zatrzymując się na „focenie”. Docieramy do bardzo urokliwego miasteczka Galichnik, piekielnie wąskie uliczki, przyklejone do zbocza gór domy – widoki bajka. Z Galichnik wystarczy przejechać do miejscowości Janche i będziemy na głównej drodze do Debar i granicy. Drogowskaz na Janche jest – jedziemy, a tu zasadzka, po zimie droga się zmyła i niestety musimy zawracać. Innej drogi do Janche nie ma. Okrężną trasą docieramy wreszcie do Debar, tankujemy auta, robimy małe zakupy i w drogę.
Z Debar do przejścia granicznego z Albanią jest jakieś 10km, po chwili jesteśmy już na ziemi Albańskiej i kierujemy się teoretycznie główną drogą w kierunku miejscowości Klos. Z Klos odbija w lewo widokowa trasa na Tiranę. Odległość niewielka więc ze spokojem planujemy nocleg w okolicy Tirany. Niestety, nasze plany szybko weryfikuje droga – ten krótki odcinek pokonujemy w dwa dni z noclegiem nad niewielkim jeziorkiem niedaleko miejscowości Facesh. Dodatkowo w naszej Toyocie zaczęło coś niepokojąco stukać – jak się okazało padła tylko guma stabilizatora.
Środa 11.07.2012r
Tradycyjny poranek ze śniadankiem, leniwa atmosfera, kawusia i nagle sielankę przerywa Tomek (KAT) – nie mogę otworzyć bagażnika – i zaczęło się, kombinowaliśmy na wszelkie możliwe sposoby ale centralny zamek Toyoty jak na złość zamykał, a otwierać już nie chciał. Nie było by tragedii, ale bagażnik oddzielała krata i cała rodzina została z tym co nie schowali na pakę wieczorem. Zamek był uparty więc pozostało jechać dalej i szukać serwisu w Tiranie. Po kilku kilometrach pecha ciąg dalszy, Land Rover drugiego Tomka ma spory wyciek oleju – czyli musimy szukać również serwisu Land Rovera. Po kilku godzinach docieramy do Tirany, jazda po tym mieście dla zwykłego polskiego użytkownika dróg to jakaś masakra, nikt nie patrzy na znaki, światła, a pierwszeństwo ma ten kto pierwszy zatrąbi – ciekawe, ekstremalne doświadczenie.
Znaleźliśmy serwis Land Rovera. Mieli części i po chwili grzebali przy samochodach Tomka i Krzyśka, KAT pojechał do serwisu Toyoty, a my poszliśmy coś zjeść.
W pobliżu serwisu weszliśmy do pierwszej lepszej budki gdzie zajadaliśmy się miejscowym przysmakiem „buke” – takim ciastem z serem lub szpinakiem lub mięsem, smaczne i piekielnie syte.
Po dwóch godzinach Land Rovery były jak nowe, a Toyota Tomka nadal miała zablokowany zamek, w odróżnieniu do serwisu Land Rovera w Toyocie nie było mechaników znających się na rzeczy. Mimo wszystko jedziemy zobaczyć główny plac Tirany i meczet. Na koniec zapada decyzja o zmianie planu – jedziemy do Durres nad morze, aby pomoczyć tyłki. Do Durres docieramy ok. 18-tej, znajdujemy hotel, pakujemy się do wody, Tomek wybebesza auto aby dobrać się do zamka co w końcu skutkuje otwartymi drzwiami bagażnika i na koniec dnia idziemy całą ekipą na pyszną kolację.
Czwartek 12.07.2012r
Zbieramy się rano i jedziemy. Na początek zwiedzamy muzeum historyczne w Kruji, łazimy trochę po bazarku z pamiątkami i jedziemy starą włoską drogą w kierunku parku narodowego Lures i bardzo malowniczych jeziorek.
Nauczeni doświadczeniem niczego nie planujemy, po prostu jedziemy. No i tradycyjnie albańskie drogi dały się nam mocno we znaki. Tępo istnie szaleńcze w porywach do 5 km/h nie pozwala nam dojechać nawet do połowy drogi. Robi się późno i zbiera się na burzę trzeba więc szybko znaleźć miejsce na obozowisko, ale jak tu znaleźć kawałek płaskiego jak dookoła góry. Ale nagle olśnienie - przed nami wyłania się boisko przy jakiejś opuszczonej szkole – miejsce wydawałoby się idealne. Zapadła decyzja, dalej nie jedziemy. W rozbijaniu namiotów towarzyszyła nam solidna burza, która zakończyła się dokładnie wtedy kiedy wszyscy skończyli się rozbijać. Pooglądaliśmy tęczę, napiliśmy się piwka i się zaczęło.
Najpierw pojawił się starszy pan z nastolatkiem, potem człowiek z dwoma ciągle dzwoniącymi telefonami, potem następny i następny nie wiadomo skąd się ci ludzie pojawiali. Pan od telefonów zadzwonił do kolegi, który mówił po angielsku i tak próbowaliśmy się wszyscy dogadać. Okazało się, że nie mają nic przeciwko naszemu obozowisku na ich boisku szkolnym, a przyszli bo byli ciekawi kim jesteśmy i jak trafiliśmy do ich wioski, w której nikt nie pamiętał kiedy ostatnio pojawił się turysta. Zaproponowano nam nawet ochronę.
Po wypiciu polskiego piwa i zapaleniu polskiego papierosa wszyscy się rozeszli, a my poszliśmy spać. Długo jednak sielanka nie trwała, bo po kilku godzinach obudziło wszystkich masakryczne warczenie wściekłej bestii gotowej do ataku, wszyscy zamarli i czekali co się wydarzy. Może trzeba było przyjąć ochronę od „lokersów”? Psy zaczęły się gryźć i zrobiło się naprawdę groźnie. Jak tylko trochę przycichło wszyscy śpiący w namiotach na ziemi przeprowadzali szybką ewakuację do samochodów. Bestia została okrzyknięta „puszkiem” i wszyscy się z tego rano śmiali, choć w nocy tak przyjemnie to nie było.
Piątek 13.07.2012r
Pozbieraliśmy wszystkie graty i ruszamy dalej. Droga idzie jak krew z nosa i do tego Darek traci wspomaganie w swoim „byku” – znowu pech nas dopadł.
Zapada decyzja – do Lury nie dojedziemy, obieramy kierunek Durres i znany serwis Land Rovera w Tiranie. Do Durres docieramy wieczorem. Niestety w hotelu, w którym byliśmy ostatnio nie ma miejsc. Ania z Tomkiem i Piotrem ruszają na zwiad aby coś znaleźć i po godzinie jesteśmy już w hotelu przy samej plaży.
Aby się wyluzować łączymy stoliczki w hotelowej restauracji.
Sobota 14.07.2012r
Od rana Darek jedzie reanimować wspomaganie, a my wynajmujemy leżaki i smażymy się na plaży. Plan jest taki, aby ruszyć jak tylko „byk” będzie w pełni sił, ale plażowe lenistwo połączone z kilkoma zimnymi piwami zweryfikowało nasz plan i postanowiliśmy zostać tu jeszcze jeden dzień. Tu grupa się podzieliła. Pożegnaliśmy się z załogami dwóch dyskotek – Anią i Tomkiem oraz Aliną i Krzysiem, którzy postanowili pojechać jeszcze na południe, fajnie było razem ale wszystko kiedyś się kończy. My w trzy autka zostaliśmy w Durres. Dzień tradycyjnie zakończyliśmy na kolacji w fajnej knajpie, aby świętować nowe życie wspomagania w aucie Darka.
Niedziela 15.07.2012r
Od rana ruszamy do Theth. Po drodze zatrzymujemy się nad strumieniem aby się ochłodzić. Temperatura w okolicach 40 stopni nas masakrowała i z wielką chęcią wskakiwaliśmy do o dziwo ciepłej i krystalicznie czystej wody. Po kąpieli czas na dalszą drogę. Pięliśmy się ciągle w górę i nagle na CB słychać ludzi mówiących po polsku. Ciekawy zbieg okoliczności, że byliśmy na tym samym kanale. Zagadaliśmy i za kilka zakrętów udało się znaleźć miejsce aby się spotkać i pogadać. Jakie było nasze zdziwienie jak zobaczyliśmy tablice rejestracyjne z naszego regionu. Po krótkiej sympatycznej rozmowie każdy pojechał w swoją stronę, my dalej pod górę a oni na dół.
Zbliżał się wieczór, a my ciągle nie jesteśmy na miejscu. Już prawie, już widać chyba dolinę no i znowu pech, pada w naszej Toyocie kolejne koło - montaż dętek to jednak nie był dobry pomysł. Pośpiech spowodowany rychłym zmierzchem i bliskość miejsca docelowego, zmęczenie i to że staliśmy na środku drogi bo nie było gdzie zjechać na wymianę koła o mało nie spowodował katastrofy. Daniel podnosił samochód na lewarku, a KAT próbował zakładać zapasówkę i w tym momencie lewarek się wysmyknął i auto poleciało w dół opierając się na feldze. Na szczęście nie spadło całkowicie bo wówczas tarcza hamulcowa mogłaby tego nie wytrzymać. Szczęście w nieszczęściu skończyło się wszystko dobrze i ruszyliśmy dalej. Po chwili jednak zapaliła się w naszej krófce kontrolka od ABS-u ale postanowiliśmy jechać i zobaczyć co jest grane z autem na campingu. Robi się już ciemno jak docieramy do Theth i tu znowu niespodzianka, na campingu spotykamy ekipę z Polski, po krótkiej rozmowie rozbijamy namioty.
Poniedziałek 16.07.2012r
Wychodzimy rano z namiotów, a tu dookoła widoki takie, że szok. Idziemy zobaczyć kościół i wieżę odosobnienia i pomału jedziemy w kierunku miejscowości Koplik. ABS nadal świeci, zapasów ki nie mamy, guma od stabilizatora coraz bardziej wyrobiona i buja nas jak balią na morzu, ale twardo jedziemy. Dojeżdżamy do Koplik, zatrzymujemy się u pierwszego gumiarza i wywalamy wszystkie dętki, z kompletem sprawnych kół możemy jechać dalej, a i przy okazji po drodze kontrolka od ABS zgasła.
Jedziemy w kierunku granicy z Montenegro. Po przekroczeniu granicy wpadamy w Podgoricy na stację paliw i do marketu i ruszamy dalej na widokową trasę w kierunku Kolasina. Robi się pomału późno więc musimy się rozglądać za noclegiem. Niestety, nic nie możemy znaleźć ale w końcu szczęście się do nas uśmiecha. Darek spotyka Izabellę, która świetnie mówi po polsku i oferuje pomoc w znalezieniu miejsca na rozbicie namiotów. Po kilkunastu minutach jesteśmy już na łące w miejscowości Opasanica i rozbijamy namioty.
Wtorek 17.07.2012r
Śniadanko tym razem rozgrzewające bo noc w górach zimna i zbieramy pomału graty. Jesteśmy gotowi do wyjazdu jeszcze tylko wypadałoby się pożegnać, a tu nagle pojawia się mąż Izabelli - Maurizio, który przyszedł zaprosić nas do swojego domu na śniadanie i kawę parzoną przez panią domu, nie mogliśmy odmówić.
Kawa i zimny arbuz w bardzo sympatycznej atmosferze to było to.
Ale czas jechać dalej. Wsiadamy w nasze furki i jedziemy w kierunku Kolasina i dalej na Mojkovac. Po drodze odbijamy lekko od głównej drogi w kierunku miejscowości Musovica Rijeka (Park Narodowy Biogradska gora) aby zerknąć na okolicę ze szczytu góry Kljuc, na którą według przewodnika można wjechać wyciągiem. Wyciągu nie znaleźliśmy, ale pewnie jak wszystkie inne w okolicy był nieczynny, wjechaliśmy sobie za to prawie na sam szczyt góry o nazwie Crna Glava i po krótkim postoju ruszyliśmy w kierunku Mojkovac aby drogą w kanionie rzeki Tary dotrzeć do słynnego mostu. (Gdyby ktoś tu szukał fajnego noclegu to przy samym schronisku u podnóża Crnej Glavy jest fajnie położony Camping).
Niestety ze względu na szalejące pożary droga kanionem była zamknięta, totalnie wyluzowany policjant wskazał nam możliwe objazdy – cóż, mówi się trudno.
Ruszamy na objazd, oczywiście wybraliśmy inny niż wskazał nam policjant, postanowiliśmy przebić się szutrami. Po drodze w jakiejś wioseczce kupujemy na miejscowym bazarku warzywa i owoce i jedziemy zobaczyć wreszcie ten most. Docieramy wczesnym popołudniem. Aż dziwne, że tak wcześnie jesteśmy na miejscu i nie musimy szukać noclegu po ciemku. Podziwiamy most i jedziemy kanionem do pobliskiej „plaży” – tu również drogę blokuje patrol policji, zeszliśmy nad wodę ale jakoś nikt nie miał weny do niej wchodzić więc jedziemy na camping. Rozbijamy się i przy piwku podziwiamy zachód słońca na tle mostu nad rzeką Tara (koszt noclegu to 6 euro za rodzinę).
Środa 18.07.2012r
Niezbyt wcześnie ruszamy w kierunku miejscowości Żabljak i słynnego parku Durmitor. Docieramy bardzo szybko, parkujemy, kupujemy bilety na wejście do parku (koszt 3 euro za osobę, dzieci gratis) i idziemy zobaczyć słynne Crno Jezero. Tu według relacji Darka miała być super knajpa gdzie mieliśmy zjeść pyszny wczesny obiad, niestety knajpa się spaliła i musieliśmy obejść się smakiem.
Jedziemy dalej, kierunek - kanion rzeki Pivy piękną trasą przez Durmitor, po drodze kupujemy pyszny ser w bacówce i docieramy do kanionu. Kolor wody jest naprawdę obłędny, objeżdżamy Jezero Pivsko (największe jezioro zaporowe w Czarnogórze) dookoła drogą naszpikowaną tunelami podziwiając widoki. Lecimy dalej – cel na dziś to monastyr Ostrog. Docieramy na miejsce, zwiedzamy monastyr (był nawet pomysł noclegu na terenie monastyru ale wieloosobowe pokoje jakoś nie przypadły większości do gustu). I tradycyjnie szukamy miejsca na obozowisko i tradycyjnie robi się ciemno i tradycyjnie nie możemy nic ciekawego namierzyć. Ale tradycyjnie szczęście się do nas uśmiecha i lądujemy na działce miejscowego gospodarza u podnóża góry z widokiem na monastyr od dołu.
Czwartek 19.07.2012r
Wyruszamy rano i jedziemy w kierunku Podgoricy. Wpadamy do centrum handlowego i lecimy dalej w kierunku parku narodowego Lovcen (wjazd 2 euro za głowę). Idziemy zobaczyć mauzoleum Njegosa na szczycie góry Jezerski whr. 1660 m n.p.n. i obieramy kurs na Bokę Kotorską. Do Boki dojeżdżamy przepiękną drogą naszpikowaną serpentynami z niesamowitymi widokami – ciary po plecach. Docieramy na sam dół do wody aby poszukać miejsca, w którym będziemy stacjonować do końca naszej wycieczki i tu znowu pech nas dopada – podczas kluczenia bardzo wąskimi uliczkami jakieś żółte Mini parkuje na haku Tomkowej Toyoty i zaczyna się afera. O dziwo po chwili żółte Mini znika i zostajemy sami nie bardzo wiedząc co mamy robić, czy czekać czy jechać. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem był telefon do ambasady. Przedstawiciel ambasady prosił aby poczekać pół godziny i zadzwonić jeszcze raz, zadzwoniliśmy i pojechaliśmy dalej.
Jadąc w kierunku miejscowości Kotor zatrzymujemy się przy domu z prywatnymi kwaterami, którego właściciel machał nam na powitanie – postanowiliśmy tu zostać. Po zakwaterowaniu ruszamy na plażę, dno kamieniste ale woda przyjemna.
Piątek 20.07.2012r
Po śniadanku ruszamy na plażę, wynajmujemy leżaki (2 leżaki, stolik i parasol na cały dzień 5 euro) i leniuchujemy. Jak upał ciut zelżał to idziemy zwiedzić górującą nad miastem twierdzę św. Jana (koszt 2 euro) oraz starówkę Kotoru wpisaną na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Na szczyt twierdzy idzie się bardzo długo schodami, których jest tu prawie tysiąc pięćset ale widok z góry wynagradza wysiłek z nawiązką.
Sobota 21.07.2012r
Dziś postanawiamy obejrzeć i pozwiedzać Sveti Stefan i Stary Bar, a przy okazji rzucić okiem na wybrzeże. Po powrocie czeka nas rejs stateczkiem po Boce. Płyniemy do Perastu, oglądamy tam wysepki sveti Djordje i Gospa od Skrpjela, na jednej wysiadamy aby zobaczyć kościół Matki Boskiej na Skale i płyniemy z powrotem. W drodze powrotnej nasz szyper zatrzymuje łajbę na środku Boki i skaczemy z dziobu do wody, która w tym miejscu jest wyjątkowo ciepła i krystalicznie czysta – bajka. Wieczorem idziemy do restauracji na pyszną pizze.
To niestety ostatni dzień jutro czas zacząć maraton do domu.
Niedziela 21.07.2012r
Żegnamy się z naszymi gospodarzami jak również z Martą i Darkiem oraz Asią i Tomkiem którzy jadą jeszcze na kilka dni do Chorwacji, robimy ostatnie zakupy i jedziemy do domu. Aby się droga zbyt nie nudziła wracamy przez kanion rzeki Piva i kierujemy się na Bośnię. Po drodze zerkamy na Sarajewo, kupujemy tam arbuzy, pyszne pomidorki i brzoskwinie i lecimy dalej – do domu jeszcze kawał drogi.
Poniedziałek 22.07.2012r
Po ok. 30 godzinach jazdy docieramy zmęczeni ale i bardzo zadowoleni do domu. Przejechaliśmy 5250 km i zrobiliśmy ok. 2000 zdjęć
Tekst i zdjęcia: Daniel Betlin, www.4x4pila.kadan.pl
GALERIA ZDJĘĆ