Krzysztof Tłuszcz przemierzający świat Land Cruiserem 95 zawsze marzył by wyprawowy styl podróżowania terenówką, połączyć z wygodą przyczepy kempingowej czy kampera. W tym celu zbudował Shqiptar, przyczepę turystyczną, którą przetestował w różnych terenowych okolicznościach. Opis takiej wyprawy, w której przemierzył Pireneje udostępniamy na naszych stronach. 

 

 

 

Przyczepa

Najwygodniej, zwłaszcza w trudnym terenie podróżuje się bez zbędnego balastu. Gdy jednak już się zatrzymamy z dala od cywilizacji wygodnie jest mieć pod ręką wszystko co ma wpływ na dobre samopoczucie. Budząc się rano w górach Fogaraskich marzymy o kawie z ekspresu ciśnieniowego, podanej z mleczną pianką w ceramicznym kubku? A może wieczorem w zachodzącym, prowansalskim  słońcu najdzie nas chęć na różowe wino w kieliszku? Czemu nie? Podczas wypraw na dziko każdy dłuższy postój poprzedza  wysypywanie zawartości bagażnika, rozbijanie namiotu, gotowanie na trawie i siedzenie po turecku wokół z metalowymi kubkami w rękach. Stolik i krzesełka zazwyczaj się nie mieszczą i trzeba zapomnieć o wielu na co dzień użytecznych przedmiotach. Minimalizm sprawdza się w trzydniowych eskapadach ale upakowanie w bagażniku samochodu terenowego ekwipunku na dłuższe wyprawy z rodziną jest trudnym zadaniem.

Naszym towarzyszem w takich przygodach stała się więc przyczepa wyprawowa. Jej dokładny opis znajdziecie na stronach LCAC w jednym z wcześniejszych artykułów (link).

 

 

 

Dzień pierwszy - Zamek Czocha

Dojazd do Zamku z A4 okazał się ciekawy. Mijamy wiele zrujnowanych ale malowniczych niemieckich dworów i folwarków. Po drodze zatrzymujemy się w przydrożnej karczmie i jemy spóźniony obiad. Ja tradycyjnie placki ziemniaczane z gulaszem, Filip schabowy, po raz pierwszy z kością! Jedzenie jest tak smaczne, że postanawiamy zrobić konkurencję Miszelinowi i przydzielać własne gwiazdki restauracjom, w których zjemy podczas naszej wyprawy. Ocenialiśmy w skali od jednej do pięciu gwiazdek. Ta pierwsza w pobliżu Zgorzelca dostała 4,5!

 

 

Okolice zamku Czocha są urozmaicone a słabo zaludnione. Przed bramę docieramy po zakończeniu zwiedzania. Ochrona wpuściła nas jednak na dziedziniec na „5” minut. Idziemy wzdłuż budynków gospodarskich. Zamek jest otoczony fosą. Architektura bogata w detale. Dziedziniec, most nad fosą, zabudowania gospodarskie i budynek główny tworzą wiele ciekawych fotograficznych planów. Niestety zdjęcia z ręki się nie udają. W fosie dzieci inscenizują sceny z Harrego Pottera.

W pobliżu nad zalewem jest kemping pod szyldem Plaża Czocha. Duża, trawiasta polana schodzi do wody. W dalszej części plaży nad samą wodą fajne miejsce na namioty, powyżej przyczepy stacjonarne. Parkujemy nasz zaprzeg pośrodku, przy alejce, rozkładając namiot nad łąkę. Z namiotu mamy widok na jeziorko. Wokół cisza i spokój, słychać tylko szum poruszanych delikatnym wiatrem gałęzi, plusk wody, cykanie świerszczy i pohukiwanie sów. Wokół kempingu nie widać żadnych świateł pomijając latarki po drugiej stronie jeziora.

 

 

2 sierpnia wieczorem jest dość chłodno. Konieczny jest polar lub grubsza bluza. Zwłaszcza podczas nocnych zdjęć. Dzięki oddaleniu od siedzib ludzkich gwiazdy są dobrze widoczne. Dzisiaj robimy próby sprzętu fotograficznego przed kolejnymi planowanymi nocnymi sesjami. Kemping posiada bar, grill i czyste sanitariaty. Zdecydowanie jest godny polecenia. Po sąsiedzku rozbili się Belgowie. Namiot taki jak nasz zamontowany na pickupie. Rano omawiamy nasze szlaki turystyczne. Na dość ogólnej mapie Polski mają zakółkowane rejony, które chcą odwiedzić. Dorysowujemy im jeszcze jedną propozycję –Radocynę w Beskidzie Niskim. Są zaskoczeni długością naszej, pirenejskiej trasy.

 

 

 

 

Dzień drugi - przez Linię Maginota

Wypadek na niemieckiej autostradzie skierował nas za GPS-em przez Ren na francuską stronę. Wjechaliśmy w region Alzacji. Dalej przejechaliśmy linię Maginota i dotarliśmy do Strasburga. Ażurowa sylweta kościoła w centrum wyglądała znajomo. Do Eguisheim w departamencie Górny Ren dotarliśmy o 22.00. Za późno na zwiedzanie. Kemping jest pełen i o tej porze już zamknięty. Krótki spacer w kierunku trzech zamków wznoszącą się dróżką, wśród winnic pozwolił nam znaleźć dobre miejsce na nocleg. Zaparkowaliśmy nasz zaprzęg na równo wykoszonym trawniku, na skraju winnicy. Niebo widziane z tego miejsca okazało się dość ciemne by umożliwić nocny plener fotograficzny. Zajmowaliśmy się tym do 1.00 w nocy. Potem mycie zębów i do snu.

 

 

Dzień trzeci - Eguisheim

Rano, nie niepokojeni przez nikogo spakowaliśmy przyczepę i zjechaliśmy do wsi mijając po drodze niegościnny kemping. Z Wikipedii dowiadujemy się, że „Eguisheim jest jedną z trzech obok Hunawihr i Riquewihr wioską w regionie Górny Ren należącą do francuskiego stowarzyszenia Les Plus Beaux Villages de France zrzeszającego najładniejsze wsie we Francji. Popularność Eguisheim zawdzięcza również swojemu położeniu na Szlaku Win w Alzacji.”. Na miejscu dowiadujemy się, że wioska posiada także certyfikat jednej z najładniejszych na świecie.

 

 

Z racji wczesnej godziny uliczek nie opanowali jeszcze turyści. W dopiero co otwartej bulanżerii kupiliśmy słodką tartę i zajadając ruszyliśmy wokół centrum. Wioska zabudowana jest koncentrycznie. Ulice zataczają koło i pierścieniami otaczają główny plac z zamkiem i kościołem, z którego wieży, a jakże klekocze bocian. Ulica jest podwórkiem. Po jednej stronie stoi dom z pomieszczeniami produkcyjnymi i magazynowymi, naprzeciwko, po drugiej stronie ulicy znajduje się stajnia ze stodołą. Wszystkie zabudowania odnowione i dobrze utrzymane. Uliczki brukowane, domy kolorowe, mnóstwo kwiatów. Cały pozostały dzień spędzamy w samochodzie słuchając 1 części Millenium i próbując doładować baterię Nikona. Z daleka, na tle Pirenejów widzimy potężne zamki Katarów. Rozmawiamy z Filipem o smutnej historii ich mieszkańców. Nie dojechaliśmy tego dnia do Collioure. Zatrzymaliśmy się na noc na parkingu stacji benzynowej przy autostradzie. Warunki jak na kempingu, prysznic, sklep, Wi-Fi i miejscówka na skraju strefy dla przyczep, pod drzewami. Zjedliśmy kiełbasę z patelni popijając herbatą i czerwonym winem.

 

 

 

 

Dzień czwarty - Pireneje

Wstaliśmy o 7 rano a o 9 byliśmy już w Collioure znajdującym się departamencie Pireneje Wschodnie w regionie Langwedocja-Roussillon. W sklepie za miastem zrobiliśmy konieczne zakupy. Z dystrybutora zakładu mechanicznego, przy malutkim rondzie, gdzie ledwo się mieścimy z naszą przyczepą, blokując częściowo ruch na co jednak nikt z miejscowych kierowców się nie skarży, tankujemy paliwo do baku i do zapasowego kanistra. Prosto z ronda ostro górę i po chwili wyjeżdżamy z miasteczka. Droga początkowo prowadzi miedzy winnicami. Dalej wije się po zboczach aż niespodziewanie wjeżdżamy do Katalonii. W końcu dotarliśmy do Saint Quirze de Colera, klasztoru benedyktynów z IX w. Podziwiamy monumentalną budowlę obronną odpoczywając na tarasie sąsiedniego budynku.

 

 

Kiedy pijemy piwo i colę kelner wewnątrz doładowuje nam akumulator aparatu. Okazało się, że w środku jest doskonale wyposażona restauracja. Zamawiamy więc kataloński obiad. Na przystawkę podano nam puszyste Aioli (czosnek roztarty z oliwą i odrobiną soku z cytryny) z chlebem kukurydzianym. Jako danie główne dostaliśmy jagnięcinę z grilla z domowymi frytkami. Pomimo, że jedzenie było pyszne to jeszcze świeża pamięć rodzimego schabowego z kością uplasowała owieczkę równo na czwartej półce.

 

 

Dopełniliśmy prawie pusty zbiornik z wodą i ruszyliśmy przez góry Alberes. Początkowo droga prowadzi przez tereny zamieszkałe ale po jakimś czasie wjeżdżamy w całkowite bezludzie. Zawieszenie przyczepy dzielnie znosi dłuższy przejazd wyboista, górską drogą ale śruby łap bagażnika dachowego powoli się poluzowują. Krata ze stali nierdzewnej ma specjalne, antykradzieżowe śruby. Na szczęście wzięliśmy ze sobą odpowiednie klucze.

Dalszy przejazd niespodziewanie odbył się w asyście patrolu wojskowego. Niespodziewanie wjechaliśmy do strefy militarnej. Zostaliśmy namierzeni, zatrzymani i kazano nam zawrócić. Siłą wyrazu gestów gdyż nie porozumiewaliśmy się w kompatybilnych językach udało się nakłonić dowódczynię patrolu do przeprowadzenia naszego zaprzęgu przez objęty zakazem obszar. Zanim ruszyliśmy dobiły z tyłu 3 Toyoty J95 takie jak nasza, z namiotami na dachu. Po dłuższych negocjacjach żołnierze uformowali kolumnę, której jesteśmy czołem.

 

 

Po wyjechaniu ze strefy szukamy najbliższego punktu na naszej trasie i za GPS-em ruszamy w kierunku miejscowości Darnius. Dojeżdżamy do zalewu Panta de Boadella i tu zatrzymujemy się na nocleg. Zagajnik, plaża, czysta woda, wokół brak zabudowań, chciałoby się zostać tu na dłużej. Czekając na nocny plener testujemy bumerangi. Nowy kształt, wcześniej nie rzucany latał nad wodą i często wracał pod samą skarpę, z której był rzucony. W nocy niebo było częściowo zachmurzone choć w tych górach wieją potężne wiatry. Nasz teleskop drży i trudno zrobić nieporuszone zdjęcia z barana tubusa. Niebo udało się ledwie zarejestrować na krótszych czasach ze statywu aparatu. Pracę zakończyliśmy o pierwszej w nocy. Postanowiliśmy przenieść się nazajutrz do Aragonii, w wyższe góry.

 

 

 

Dzień Piaty - Dolina Isabena

Rano kąpiel w jeziorze. Filip robi jajecznicę. Przejazd do Aragonii najkrótszą drogą oznaczał powrót na francuska stronę i wjazd na drogę 116 z Perpignan w kierunku na Andorrę. Wjeżdżamy z powrotem do Hiszpanii. Dalej drogą 260 do Roda de Isabena. Trasa prowadzi przez wysokie góry. Pokonujemy kolejne przełęcze asfaltem ale widoki fantastyczne, wysokie szczyty, tunele wykute w skale, wąskie przesmyki, rwące potoki w dolinach i na dnie kanionów, opuszczone, kamienne wioski na wzgórzach. Jedną z nich zwiedzamy. Ściany domów z kamieni układanych bez zaprawy wznoszą się labiryntem w kierunku najwyższego punktu wzniesienia, w którym stoi jedyny zadaszony budynek –kaplica. Przez szczeliny wewnątrz dostrzegamy kamienny ołtarz i ławy. Wulkaniczne wzgórze jest pokryte czerwoną gliną. Filip wydłubuje ze ścieżki kilka grudek z zamiarem wyprodukowania prototypów fajek.

 

 

Z przełęczy zjeżdżamy w dolinę rzeki Isabena. Tę i kilka następnych nocy spędzimy na jedynym w okolicy ale wyjątkowym kempingu Isabena, który będzie nam służył za bazę wypadową w piękne okoliczne góry. Tego wieczoru na tarasie restauracji jemy spóźniony obiad. Zamawiamy zestaw dnia. Na przystawkę uprzejma obsługa podaje nam coś zawinięte w coś „vegetable” w 4 sztukach. Bardzo smaczne. Danie główne to gulasz wołowy z makaronem. Jeden z najlepszych jakie jadłem zwłaszcza, że z butelką miejscowego czerwonego wina. Na koniec krem kataloński brulee. Nic dodać, wszystko smaczne. Wieczorem po kolacji koncert. Zaczyna trio jazzowe rozgrzewając publiczność tak, że co odważniejsi włączają się w jam session. Niektórzy przynoszą własne instrumenty. Jest gitara basowa, wiolonczela, pianino, flet i różne przeszkadzajki perkusyjne. Śpiewają soliści, duety i tercety z publiczności i obsługi kempingu. Są też kawałki instrumentalne. W programie tematy z muzyki poważnej i jazzu. Odpadamy o wpół do pierwszej.

 

 

 

Dzień szósty - Jacuzzi

Rano obudził nas telefon Kasi. Było ziewanie po obu stronach. Dziś niedziela, czego się niespodziewanie dowiedziałem, więc odpoczywamy. Wczesnym popołudniem jedziemy na zakupy. Mała stacja benzynowa z wszystkomającym sklepem z ukrytym przed nie wtajemniczonymi wejściem. Nic nie trzeba wozić z miasta z supermarketu. Kupują miejscowi, to co lubią więc produkty wybrane, lepsze i tańsze a przede wszystkim regionalne. Kupiliśmy ciasto, tartę, wino i kilka różnych piw na spróbowanie.

 

 

Podjechaliśmy 2 km dalej do najbliższej wioski Serraduy. Przez mostek przerzucony łukami nad Isabeną wchodzimy między domy. Dalej idziemy uliczką coraz wyżej. Na tarasie ostatniego domu nad wsią ktoś się krząta. Gestami zachęca nas do dalszego podążania ścieżką, na którą weszliśmy na końcu uliczki. Po kilku minutach schodzimy nad wodę i po chwili moczymy się w naturalnym jacuzzi. Filip wrócił do wioski rzeką ja z aparatem fotograficznym drogą. Z drogi pomachaliśmy naszemu przewodnikowi, który cały czas obserwował nas z tarasu w górze nad rzeką i wróciliśmy na kemping. Zjedliśmy tortillę i burgery. Z gliny wydobytej na przełęczy Filip wyrzeźbił trzy fajki. Po południu pojechaliśmy szukać dobrego miejsca, skąd w nocy moglibyśmy obserwować niebo. Dwa kilometry za Puebla de Roda na wzniesieniu nad wioską znaleźliśmy rozległe pole z otwartym widokiem na otaczające nas góry i na Roda de Isabena wioskę na wzgórzu w dole doliny. Miejsce okazało się idealne do rzucania bumerangiem. I tym razem nieźle latały.

 

 

Zrobiliśmy odwrót na kemping by spakować sprzęt i wieczorem wrócić tu znowu z teleskopem. Po drodze zwiedziliśmy Puebla de Roda. Piękna wioska z odnowionymi brukami i fasadami domów, wąskie uliczki opadające ostro w dół. W połowie wysokości głównej ulicy placyk z kościołem. Wieczorem, na upatrzonej łące zamontowaliśmy teleskop. Tej nocy udały się obserwacje księżyca i Saturna. Przez ognisko teleskopu zrobiliśmy zdjęcie Roda de Isabena a ze statywu drogę mleczną. Postanowiliśmy w następnych dniach skupić się na naszej galaktyce i sfotografować ją z większej wysokości. Na kemping wróciliśmy po 1 w nocy.

 

 

 

Dzień siódmy - El Turbon

Rano skopiowałem mapy El Turbon i pojechaliśmy sprawdzić czy uda nam się dostać do schroniska na hali na wys. 2000. n.p.m. Szczyt wznosi się obok jeszcze wyżej, na 2492 n.p.m. i jest całkowicie nagą skałą. Za pierwszym razem jest to droga dość trudna do pokonania, wymagająca uwagi i napędu na 4 koła. Ciasne zakręty wznoszą stromo w górę aż pod litą kamienną ścianę. Dalej droga prowadzi po zboczu prosto w górę. Hala jest olbrzymim, zielonym pastwiskiem, z którego korzystają aragońscy bacowie. Stado krów zainteresowało się naszą obecnością. Krowy podchodziły bez obaw i przyjaźnie pozowały do zdjęć przy samym samochodzie. Zjazd okazał się łatwiejszy choć ekspozycja robiła wrażenie a pokonywanie zakrętów na dwa razy z cofaniem nad przepaścią podnosiło ciśnienie.

 

 

 

W drodze powrotnej dla odprężenia znów skorzystaliśmy z naturalnego jacuzzi w Serraduy. Wróciliśmy wcześnie więc popołudnie się dłużyło. Filip zaproponował by jeszcze tej nocy fotografować niebo z El Turbon. W biegu spakowaliśmy więc śpiwory, lodówkę i skrzynię z jedzeniem przewidując nocleg na hali. Na górę dostaliśmy się szybciej niż za pierwszym razem. Zastaliśmy otwarte schronisko i parę, która również dotarła tu samochodem. Okazało się, że to Aragończycy. Dziewczyna uczy się i pracuje w Szkocji. Jej kuzyn ukończył leśnictwo ale nie znalazł pracy w tym zawodzie więc robi coś innego ale miłość do gór pozostała. Pokazał nam jak się nalewa naturalny, baskijski cider. Z trzymanej za denko butelki leje się z góry do trzymanej w nisko w drugiej ręce szklanki. Nic nie powinno się wylać a płyn powinien się dobrze spienić. Sztuka choć nie wyglądała na trudną okazała się niełatwa do powtórzenia.

Sagardotegi inaczej cider house to baskijski odpowiednik steakhouse’a, w którym poza wytrawnym trunkiem nalewanym prosto z beczki można zjeść tradycyjny omlet z dorszem atlantyckim. Nowoczesne sagardotegi serwują także steki. Podobno wchodzisz, płacisz jedną cenę a potem możesz jeść i pic do woli. Filip wykorzystał wieczorną porę i zrobił serię niezłych zdjęć w zachodzącym słońcu. Dostaliśmy zaproszenie do skorzystania z wolnych miejsc w schronisku ale większa część nocy poświęciliśmy gwiazdom, głównie drodze mlecznej doskonale widocznej na tej wysokości. Resztę nocy przespaliśmy w samochodzie.

 

 

 

Dzień ósmy - fajka wodna

Wstałem przed wschodem. Słońce, jeszcze niewidoczne powoli kolorowało szczyt za szczytem sięgając coraz dalej i zlewając się coraz niżej na hale, wzgórza i w doliny. O 9.00 zaczęliśmy zjeżdżać z góry wśród zielonych poduch z mchu, w towarzystwie chętnie pozujących sępów. Nad rzeką znaleźliśmy glinę, z której Filip po powrocie do bazy precyzyjnie wymodelował fajkę wodną. Jako miłośnik fajkowania i ten ręczny wyrób z aragońskiej gliny musiałem wypróbować. Szkoda, że nie została wypalona bo w trakcie którejś kolejnej, udanej próby wciągnięcia dymu rozpadła się nam w rękach.

 

 

Po południu na kamping wjechała terenowa Toyota. LC 95 samochód taki jak nasz z bagażnikiem dachowym wypakowanym skrzynkami. Stanęli na tym samym miejscu, z którego pierwszego dnia przenieśliśmy się pod wyższe drzewa. Podszedłem doradzić inne miejsce. Rodzinna załoga podążająca w tym samym kierunku co my, na północny wschód, w kierunku Zatoki Biskajskiej. Jutro zamierzają ruszyć dalej. Po rozpakowaniu podeszli by się przywitać. Najpierw starszyzna oglądała naszą przyczepę wyprawową... Zanim podbiegli ich synowie w wieku zbliżonym do Filipa zdążyliśmy omówić nasze plany, przyszłe kierunki i sposoby podróżowania. Wszyscy okazali się bardzo mili i towarzyscy. Zauważyłem, że chłopcy tak jak Filip nie czują żadnej bariery językowej. Swobodnie porozumiewali się z nim po angielsku. Dalszy ciąg ciekawie zapowiadającej się rozmowy przerwał nagły i gwałtownie wzmagający się deszcz. Ulewa uziemiła nas na dobre w namiotach.

 

 

 

Dzień dziewiaty - Jamón Ibérico

Pierwsza część dzisiejszej wycieczki prowadziła, pętlą na wschód, trasą motocyklistów. W góry wjechaliśmy u podnóża potężnej czerwonej skały. Wznosiliśmy się zakolami mijając leżące odłogiem pola i opuszczone gospodarstwa. Wjechaliśmy na przełęcz, wąską grzędę, z której w obie strony stromo opadały rozległe, puste doliny. Dalej szlak prowadził górskim płaskowyżem, wśród zwietrzałych skał i zerodowanych wzniesień. Wdrapaliśmy się na jeden ze szczytów zwieńczony potężnym głazem rozłupanym piorunem.

 

 

Na śniadanie zjedliśmy jajecznicę z dziewięciu jaj upichconą na zderzaku w cieniu sosnowego lasku. Odcinek okazał się jednym z najładniejszych i najbardziej widokowych na naszej dzisiejszej trasie. Potem wjechaliśmy na szlak transpirenejski Vibraction. Pierwsza część prowadziła wąską asfaltową drogą wśród opuszczonych, górskich wiosek. W ten sposób dotarliśmy do wysoko na skale wyniesionego, średniowiecznego zamku. Udostępniona a jakże ruina na szczycie wieży kryła miniobserwatorium astronomiczne. Miejsce oddalone od zamieszkałych siedzib ludzkich z pewnością oferowało doskonałe warunki obserwacyjne.

Druga część trasy bardziej przypominała rock crowling. Po drodze minęliśmy dzielnego Volkswagena syncro, którego załoga już nas znała z relacji naszych znajomych z kampingu. Jechali powoli bo szlak miejscami wymagał wysoko podniesionego zawieszenia lub akrobatycznych umiejętności u kierowcy. Wymieniliśmy uprzejmości i ruszyliśmy dalej. Roadbook Vibraction prowadzi wymagającymi trasami, uciążliwości off-roadu przetykając na przemian ciekawymi architektonicznie lub widokowo punktami.

 

 

Aragonia jest pod każdym względem bogata w atrakcje. Nic tu nie szpeci krajobrazu. Nie ma dużych sklepów, sieciowych stacji benzynowych, reklam, płatnych parkingów i przypadkowych turystów za to jest wspaniała przyroda z którą koresponduje tradycyjnie kamienna zabudowa. Pod koniec dnia dojechaliśmy do rwącej rzeki wyrzucanej wąskim korytem spomiędzy potężnych, tworzących bramę skał. Dalej między rozległymi, piaszczystymi łachami po jednej i zerwanym, trawiastym brzegiem po drugiej stronie rozlewała się szerzej i wolniej. Tu wreszcie mogliśmy wymoczyć nogi bez obaw, że nas poniesie w dół doliny.

W drodze powrotnej zahaczyliśmy o Rhoda de Isabena. W małej restauracyjce przy rynku zjedliśmy obiad. Przebojem wieczoru była przystawka w postaci szparagów z majonezem i grubo krojoną szynką ibérico, która jest wytwarzana z mięsa półdzikiej świni rasy iberyjskiej. Zdecydowanie na 5 gwiazdek. Filip zjadł jeszcze zupę i obaj po raz kolejny pirenejski specjał -grillowaną jagnięcinę. Wyśmienita kolacja do tego popita doskonałym miejscowym winem na długo pozostanie w pamięci.

 

 

 

Dzień dziesiąty - Bardenas Reales

Dzisiaj przenosimy się na pustynię do Navarry. Z miejsca, do którego dotarliśmy wczoraj szlakiem transpirenejskim Vibraction to duża odległość, którą dziś pokonamy asfaltem. Ominiemy tym samym podobno przepiękny fragment trasy przez Sierra de Guara. Nic to, będzie powód, żeby jeszcze raz odwiedzić Aragonię. Wjazd jak i cały obszar parku Bardenas Reales jest dobrze oznakowany. Jedziemy szutrowym szlakiem wytyczonym słupkami z charakterystyczną ikonką samochodu terenowego. Zaskakujące formacje płaskowyżów, spiczastych wzniesień i kanionów wokół składające się z gliny, kredy i piaskowca zostały wyrzeźbione przez wodę i wiatr. Odosobnione ostańce w sepiach, o fantastycznych kształtach, płaskie lub spiczaste tu nazywane są Cabezos. Równina Bardenas to jakby dno praoceanu, który wypłukał w nim ponory, korytarze i głębokie jary.

 

 

Po drodze mijamy kilka terenówek i dwa VW Transportery z załogą w stylu dzieci kwiaty. Nikt się nie spieszy. Każdy leniwie kontempluje i wciąga klimat pustyni. Ze szczytu jednej z mijanych stołowych gór, rozciąga się szeroki widok na niekończąca się przestrzeń, zrytą prarzeką powierzchnię i rozrzucone losowo pojedyncze wzniesienia o zadziwiających profilach. Część trasy biegnie wzdłuż terenów wojskowych. Dzień i nasza wycieczka kończą się przy totemicznym, spiczastym ostańcu. Obok stoi opuszczony, dawno nie używany schron turystyczny. Tu zostaniemy na noc. Grillujemy kiełbaski i spokojnie przygotowujemy kemping. Tymczasem nadjeżdża ranger -ochrona parku i każe się wynosić. Tłumaczymy, że przyjechaliśmy tu aż z Polski obserwować i fotografować nocne niebo i nie możemy teraz odpuścić. Taka argumentacja nie robi na nim wrażenia. Wszyscy inni turyści grzecznie opuszczają teren. W końcu zostajemy sami. Zachodzące słońce różowi obłoki rozwiewając je w fantazyjne smugi i wstęgi. Robimy zdjęcia najpierw z ręki, potem ze statywu i z barana teleskopu. Już dawno zrobiło się całkiem ciemno. Z daleka widać światła samochodu. Czyżby wracał ranger? Nie, to zjeżdżają się amatorzy nocnych wrażeń. Tak jak my chcą stąd obejrzeć spodziewany spektakl Perseidów. Każda spadająca gwiazda wywołuje wybuchy entuzjazmu. Dotrwaliśmy do trzeciej w nocy. Z racji obawy spodziewanej, przymusowej ewakuacji śpimy w samochodzie.

 

 

Budzimy się przed wschodem. Słońce tym razem podnosi się błyskawicznie nie dając szans opieszałym amatorom fotografii. Kolor, cienie, wszystko zmienia się błyskawicznie. Nie ma czasu na powtórzenia ujęć. Wyjazd z parku Bardenas ujawnił kilku jak my ukrytych tu i ówdzie biwakowiczów. Jedziemy do Saint Jean Pied de Port. Spacerek po znajomych uliczkach, drobne zakupy i dalej w drogę nad morze. Dobijamy do Saint Jean de Luz. Chwila na plaży i przejazd przez miasteczko. We Francji nad zatoką biskajską jest mocno turystycznie. Ostatni raz w Kraju Basków byłem 27 lat temu. Miło zobaczyć znajome miejsce po tylu latach. Tu dotarliśmy do Atlantyku, gdzie kończy się nasza wyprawa.

 

 

 

Tekst i zdjęcia: Krzysztof Tłuszcz

www.daorffo.com

 

 

 

Hiluxem po najwyższych trasach Europy

Toyotą Hilux w Alpy