To było chyba na początku grudnia 2012 roku, gdy mój przyjaciel powiedział do mnie: - „masz tu klucze, możesz mieszkać z nią… u mnie…” Ups.... to nie ten przyjaciel, nie ta historia… opowiem tę właściwą, a więc ... Rzuciłem wyzwanie Afryce...

 

Wiele u mnie dzieje się spontanicznie. Także tej wyprawy po najdzikszych szlakach zachodniej Afryki w ogóle nie planowałem. Uwielbiam włóczyć się po miejscach niezdobytych, stawiając czoło wyzwaniom i sprawdzając granice swoich możliwości. Przyszedł czas na Afrykę...Dziewięć tysięcy kilometrów przez Czarny Ląd, 4×4..... w większości samotnie!

 

Wiza, na dwie minuty przed wyjazdem
Gdzieś na początku grudnia ub. roku rozmawialiśmy o rajdzie Budapeszt-Bamako 2013, który moi przyjaciele (Mirek z Ewą i Marek z Justyną) mieli w planach. Nie mogłem jechać, (nie było szans na 5-6 tygodni urlopu), chociaż w ich towarzystwie spędziłem już trochę czasu. Byliśmy na różnych wyprawach, w zmiennych składach m.in. w Albanii, Rumunii, Ukrainie, Iranie, RPA…. W trakcie rozmowy Mirek stwierdził, że On też będzie miał problem z tak długim urlopem. Od słowa do słowa i znaleźliśmy rozwiązanie; Mirek z Ewą jadą w tamtą stronę do Gwinea-Bissau (bo tam rajd miał się kończyć) i wracają samolotem. Ja miałbym dolecieć do Bissau, przejąć samochód i w dwa tygodnie spokojnie wrócić do Polski….


Natychmiast przestudiowaliśmy kalendarz czy takie rozwiązanie jest możliwe. Nie miałem szczepień a i załatwienie wiz wymaga czasu (trzeba dodać, że Gwinea Bissau nie ma przedstawicielstwa dyplomatycznego w Polsce, a więc wszystkie dokumenty trzeba załatwiać w innym europejski kraju). Na załatwienie formalności trzeba było liczyć minimum 4 tygodnie. Okazało się że precyzja naszego wyliczenia była fenomenalna, odebrałem paszport z kompletem wiz na 36 godzin przed wylotem!!! Ponieważ w samochodzie było jedno wolne miejsce (auto jest dwuosobowe) szukałem partnera. Było kilku chętnych ale terminy, praca zawodowa albo zdrowie eliminowało ich kolejno… i tak wyszło, że będę jechał sam…

 

 

A gdzie jest to Bissau?

8 lutego nad ranem pojawiłem się na Okęciu. Pani, która mnie obsługiwała nie ukrywała zdziwienia gdy zobaczyła port docelowy mojej podróży. Spytała: „A gdzie jest to Bissau?”. Gdy jej wyjaśniłem, stwierdziła, że pierwszy raz w swojej 8-letniej pracy spotkała się z klientem, który leci w tamte strony. Od razu sobie pomyślałem „Jest dobrze!! Tak, jak lubię”. Po dość spokojnej podróży o 3 rano wylądowałem w Bissau. Miałem nadzieję, że moje przedziwne bagaże doleciały ze mną (ale o bagażach za chwilę). Przez moment urzędnik nie chciał uznać mojej wizy. Stwierdził, że ich wiza wygląda inaczej!?! Był dość głuchy na wszelkie tłumaczenia. Do tego mój portugalski też pozostawia wiele do życzenia… (znaczy się wcale go nie znam). I wtedy pomogła mi całkiem sympatyczna, czarna jak heban dziewczyna, która siedziała obok mnie w samolocie (w którym zresztą byłem jedynym białym!!). Okazało się, że współpasażerka pracuje w ambasadzie Gwinea-Bissau w Lizbonie i jej dyplomatyczny paszport zrobił wrażenie na urzędniku. I było po problemie…

 

Bagaże, no cóż planowałem początkowo ograniczyć je do minimum i lecieć z podręcznym (reszta moich rzeczy była już w samochodzie). Ale się nie udało. W bagażu miałem: stary, ale sprawny lewarek, bandaże do naprawy wydechu, zestawy do naprawy opon, pianki do tegoż samego celu, piłkę do metalu i jeszcze kilka równie podejrzanych przedmiotów… Ciężko było się z tego wytłumaczyć, a wszystko było niezbędne, aby doprowadzić samochód do pierwotnego stanu. Czekało mnie bowiem prawie 9 tys. samotnie pokonywanej trasy… Skończyło się na 15 euro „opłaty celnej” i byłem na miejscu….


Kilka słów o Gwinea Bissau: jest to maleńkie państewko w zachodniej Afryce (1,5 mln mieszkańców), położone pomiędzy Senegalem a Gwineą. Była kolonia portugalska. Bissau należy do grona najbiedniejszych państw świata. Oparta na rolnictwie i rybołówstwie gospodarka została zniszczona przez trwającą w latach 1998-1999 wojnę domową. Najważniejszymi produktami eksportowymi są orzechy nerkowca (6 miejsce na świecie) i orzeszki ziemne. Gwinea Bissau jest miejscem działania kokainowych karteli kolumbijskich. Sprzyja temu dogodne położenie a przede wszystkim powszechna korupcja i związana z tym bieda.


Bez telefonu, ale z... WiFi
Dzięki taksówkarzowi udało mi się znaleźć jakiś hotelik blisko miejsca spotkania (taksówkarze na całym świecie są chyba tacy sami - wiedzą wszystko i potrafią wszystko!!!). Mogłem chwilę odpocząć i czekać spokojnie na dojazd moich przyjaciół na metę rajdu…. Był tylko drobny problem z łącznością, nie miałem zasięgu … ale w hoteliku było WiFi!?! I to darmowe!!!

 


Bissau, stolica państwa jest brudne, zaśmiecone. Z każdego rogu wyziera bieda. Ludzie jednak, których spotkałem, okazali się mili i pomocni. Począwszy od taksówkarza (Voldano - tak miał na imię), a skończywszy na sympatycznej obsłudze hotelu. Ponieważ kolumny kończącej imprezę BB nie chciano wpuścić do miasta (do dzisiaj nie znamy powodów), czekałem kilka godzin na mecie. I tam poznałem... Mario, który - zaopatrzony w wiaderko - zarabia na życie myciem samochód. Prosił żeby go zabrać do Polski, narzekał na warunki życia. Potem poznałem Victora. Ten, dla odmiany, handluje samochodami. Od niego kupiłem telefon za 5 euro, dzięki czemu skontaktowałem się z Mirkiem (przyjacielem, od którego miałem przejąć samochód) i mogliśmy ustalić dalszy plan działań. W tym czasie... przenieśli metę imprezy. Wędrowałem z miejsca na miejsce. Aż w końcu pojawiła się kolumna samochodów rajdu BB, w asyście policji....
Spotykaliśmy się już w różnych dziwnych miejscach. Jednak okoliczności tego spotkania były szczególne...

 

Areszt... i karnawał na lawetach.
Powstało zamieszanie; uczestnikom BB zabrano dowody rejestracyjne a samochody zostały odprowadzone na parking w strefie militarnej na terenie wojskowego lotniska! Podobno zastosowano te "środki ostrożności", żeby uczestnicy nie mogli sprzedać aut z pominięciem służb celnych!?!

 

Po tak ciekawie rozpoczętym dniu, mogliśmy spodziewać się dalszych atrakcji. W tej atmosferze wybraliśmy się na lokalny karnawał, zapowiadany jako wielki festyn i wydarzenie na miarę parad w Rio… No cóż, jaki kraj taki karnawał. Okazało się, że lokalna fiesta to kilka ciężarówek z lawetami i tańczącymi na nich ludźmi. Było jednak sympatycznie. Staliśmy się atrakcją karnawału, a młodzież przepychała się, aby pozować nam do zdjęć. Karnawał karnawałem, ale pora ruszać w drogę...Tylko jak? Nasze samochody w areszcie, w strefie wojskowej, a dowody rejestracyjne... to nawet najstarsi tutejsi górale nie wiedzą gdzie….

 

Udało nam się wyjechać ze strefy, ot tak po prostu. Podjechaliśmy taksówką i na bezczelnego wzięliśmy auta i wyjechaliśmy. To, jak się okazało, najlepsza metoda. Nadal jednak nie mieliśmy dokumentów. Zaliczyliśmy check-point, na którym wczoraj zabrali papiery od auta. Nie było ich tam. Jednak policjantka najwyraźniej chciała nam pomóc. Wydzwaniała gdzieś, aż w końcu kazała nam wrócić na strefę... A tam zamieszanie. Pozostali uczestnicy rajdu próbowali odzyskać samochody.


W końcu odprowadzili nas konwojem policyjnym do granicy i tam dopiero zwrócili nam dokumenty. Usłyszeliśmy tylko, że konwój kosztować nas będzie... 70 euro od auta!! Co prawda było lekkie zamieszanie bo Mirek wjechał do Gwinea-Bissau a Romek wyjeżdża ale się udało. Mirek w tym czasie siedział już w samolocie do Lizbony.