Z Mana Pools do South Luangwa mieliśmy 800 km czyli jakieś dwa dni jazdy. Trasa jednak nie nużyła, karmieni afryką z każdym kilometrem, dążyliśmy do kolejnego punktu na naszej mapie - granicy Zimbabwe – Zambia w Chirundu. Dotarliśmy tam jednak po zmroku, więc jeszcze w Zimbabwe rozbiliśmy obóz tuż przy brzegu Zambezi. Z samego rana przeprowadziliśmy 3 godzinny atak na granicę. Zupełny brak kolejki wcale nie oznaczał łatwej przeprawy. Cały ten proces porównać można do strategiczno-przygodowej gry komputerowej, w której trzeba dwa razy porozmawiać z krasnalem, udać się do kowala po podkowę a z nią do czarnoksiężnika po klucz do bramy. Z tym wszystkim znów powrócić do krasnala, aby wręczyć mu złoty eliksir, po wypiciu którego w obecności elfa będziemy mogli przejść do kolejnego etapu, którym jest wypisanie kilku kartek A4 i oczywiście uiszczenie stosownych opłat wg „afrykańskiego taryfikatora” czyli płacisz tyle na ile wyglądasz …. Wreszcie udało nam się przekroczyć granicę. Nie ukrywam, że można w tym znaleźć swojego rodzaju rozrywkę, ale pod warunkiem, że zostawi się w domu europejskie przyzwyczajenia, pośpiech i brak cierpliwości, schowa zegarki, wyłączy telefony – wtedy to jest naprawdę ciekawe i niecodziennie doświadczenie. 

 


Przed nami już prosta do Parku, po drodze obowiązkowy przystanek na serwis opony i przewodu hamulcowego oraz wizyta na pobliskim targu w celu uzupełniania zapasów zimnego piwka, wody i czegoś na ząb. Przy okazji zakupiliśmy kolejne 3 pary klapek, bo te zabrane z Polski zjadły nam hieny w Mana Pools.

 

 

Tego dnia udało nam się dojechać do rzeki Luangwa i tam rozbiliśmy nasz obóz. Nazajutrz ruszyliśmy dalej. Żegnając się z asfaltem, wbijamy się w prawdziwy busz, przed nami góry i off-road, jakiego wielu z nas wcześniej nie doświadczyło, ekscytujący, często ciężki. Wbici w fotele w naszych blaszanych puszkach, niczym mała łajba na rozszalałym sztormem oceanie, napieraliśmy przez kolejne koleiny, szutrowe wyrwy, ostre podjazdy i zjazdy, góra-dół, lewo-prawo – uff, pokonaliśmy górski szlak a nie on nas! Z kolejnymi kilometrami teren łagodniał, za oknem nadal bajeczne widoki, jak grzyby po deszczu wyrastały małe wioseczki z uśmiechniętą lokalną ludnością, kolorowe krzewy, okazałe mangowce, których wiotkie gałęzie ledwo utrzymywały ciężar owoców. Chłoneliśmy Afrykę każdym zmysłem, każdy z nas chciał ją poczuć jak najbliżej, dlatego ani chwili nie zastanawialiśmy się kiedy po drodze zatrzymała nas „starsza” Afrykanka, obładowana tobołkami, wydawały się niepozorne ale łącznie ważyły ok 60 kg, a przed nią trasa 25 km w pełnym słońcu. Wyglądała przepięknie, odziana w barwną afrykańską sukienkę, z fikuśną fryzurą, taką jaką nosił słynny raper Coolio, z lśniącym bielą uśmiechem, usadowiła się na przednim siedzeniu, z niepohamowaną wręcz radością raczyła nas swoją osobą przez te 30 min wspólnej przejażdżki. Jej zapłatą był radosny uśmiech i nauka kilku zwrotów w lokalnym języku, prawdopodobnie Nyanja, jednym z 6 plemiennych języków z rodziny bantu używanych w Zambii

 

Po tej przygodzie do przyrodniczego raju za jaki uznaje się Park South Luangwa dotarliśmy wieczorem. Kolejny dzień zapowiadał się wspaniale, od bladego świtu po ciemną noc obcowanie z naturą w najczystszej postaci, na wyciągniecie ręki - walking &drive safari. Rankiem podzielono nas na dwie 4 osobowe grupy, z przewodnikiem i strażnikiem wyposażonym w broń palną. Każda z grup przeżyła coś fascynującego i absolutnie nieprzewidywalnego. Czy widziałeś słonia na drzewie? Nieee? No pewnie, że nie! bo słonie nie chodzą po drzewach…a my widzieliśmy pewnego grubego łakomczucha, który wdrapał się po termitierze na pień i zajadał pachnące i chrupkie liście drzewa Jackel Berry. Innym razem jadąc autem, nagle zatrzymaliśmy się i zadzierając głowy wysoko do góry, ujrzeliśmy leniwie wyciągniętego na gałęzi okazałego lamparta. Na naszych nosach niemal poczuliśmy aksamit lamparciego ogona, patrzył głęboko w nasze oczy a my ogłuszeni biciem naszych serc, trwaliśmy w tej chwili, która zdawała się być wiecznością. To było coś, przebiliśmy piątkę z jednym z wielkiej piatki 
Tymczasem kolejne widowisko przed nami nad rzeką Luangwe, gdzie w Hippo Pool naliczyliśmy blisko 100 opasłych osobników hipopotamów w bliskim sąsiedztwie krokodyli nilowych. W pewnym momencie z wody po przegranej walce o dominację wyszedł samiec hipopotama, wyczerpany i sflustrowany utratą samicy i terytorium . Woleliśmy zejść z drogi niż być łakomym celem na pocieszenie. 

 


Park jest piękny i mimo, że może mniej dziki, bo bardziej zorganizowany niż Mana Pools, to serwuje równie ciekawą ucztę dla oczu. Jest przepełniony zwierzętami jak antylopy, zebry, żyrafy, słonie, lwy czy lamparty. Cały dzień przygód zakończyliśmy pysznym lunchem i orzeźwiającym piwkiem spoglądając na obłędny zachód słońca i czekając na to co przyniesie wieczorne safari. Kiedy zapadł zmrok, uzbrojeni w mocne latarki, przemierzaliśmy autem park, który za dnia tętnił życiem a po ciemku wydawał się tajemniczy i mało przyjazny. Nasz przewodnik doskonale znał te okolice i zwyczaje zwierząt, udaliśmy się więc na przełaj w miejsce polowania sporego stada lwów. Podjechaliśmy na tyle blisko, że te dzikie zwierzęta ocierały się niemal o nasze auto, przestraszeni ale piekielnie ciekawi, nieruchomo obserwowaliśmy sytuację podczas gdy adrenalina w żyłach robiła swoje. Tak blisko tych wielkich kotów jak tym razem nie byliśmy nigdy wcześniej. W końcu odjechaliśmy, aby nie zakłócać ich rytuału i nie prowokować losu… Skupieni przy ognisku, wymienialiśmy się wrażeniami. Tej nocy zasnęliśmy w mig, a,że namioty ustawiliśmy włazem w kierunku rzeki, ranek przywitał nas bajecznym widokiem rodziny słoni, która przyszła do wodopoju. Opuszczaliśmy to miejsce zadowoleni i podekscytowani. Czas jechać dalej, czekało na nas przecież bajeczne Malawi…Gorące serce Afryki….