Nasze podróże to smakowanie nowego, odkrywanie , poznawanie i uczenie się tego co w naszym kraju, kulturze i obyczajowości jest zupełnie obce. 
Tym razem „FREE LANCER GUIDE” – zawód wykonywany przez każdego szanującego się Afrykanina. Tak było w przypadku naszego skippera, który zaraz po zejściu z łodzi porzucił swą profesję i z naturalną wręcz ochotą na dalszy zarobek postanowił uruchomić restaurację. Oprócz pomysłu i dostępu do ryb nie miał nic. I to nas właśnie przekonało. Na szczęście zastawę i przyprawy znaleźliśmy we własnych zasobach, jednak nadal brakowało stołów i krzeseł. To był jednak świetny wybór miejsca. To co początkowo wyglądało zniechęcająco okazało się mocną stroną. Stoły i krzesła wyrysowaliśmy na piasku, nasz „zawodowy” kucharz przygotował obłędną 20 kg świeżą rybę, okoliczności przyrody niepowtarzalne a lokal po naszym odejściu zakończył swoją działalność. Tak pięknie rozpoczętym wieczorem nabraliśmy apetytu na coś więcej. Kawałek tego pięknego kraju chcieliśmy zabrać nie tylko we wspomnieniach, ale w ciekawych lokalnych pamiątkach. Po naszej sutej kolacji umówiliśmy się na drobne zakupy. Z nieco zuchwałym luzem czekaliśmy na swoich parterów handlowych. Przecież każdy z nas to watażka, guru, arcymistrz biznesu. Z oddali w naszym kierunku podążały dwa chodzące stragany. Panowie nieco śmiesznie od szyi po kostki obwieszeni wyrobami z hebanu i sandałowca, zasiedli do negocjacji. Niewinne przymiarki do rozmów przerodziły się w 4 godzinne ostre targowanie. Zakupy okazały się być jedną z najlepszych lekcji handlu jaką kiedykolwiek, którykolwiek z nas dostał. Role między nimi były dokładnie podzielone, jeden był prawdziwym artystą, w naszym towarzystwie rzeźbił, tworzył pamiątki na zamówienie drugi pilnował aby w kasie wszystko grało. A my płaciliśmy wszystkim. Najpierw oczywiście gotówką, dolary i kwachy malawijskie, potem latarki czołówki, okazały się być dobrą moneta dla rzeźbiarza, wykonującego swoją pracę siedząc na piasku w egipskich ciemnościach, skończyliśmy na koszulkach spodniach i klapkach…

 


Zakupy zakończyliśmy kiedy w sklepie zabrakło towaru. Teraz to my wyglądaliśmy jak chodzące stragany…. Obie strony jednak bardzo zadowolone, panowie zarobieni, my obłowieni w unikatowe pamiątki i podarki dla bliskich i przyjaciół. Swoją drogą, czy ktoś z Was ostatnio próbował może targować się w centrum handlowym i w rozliczeniu zostawić element własnej garderoby?  


Nad ranem ruszyliśmy w stronę Parku Narodowego Lake Malawi. Po drodze udało nam się odwiedzić malawijskie przedszkole pełne uradowanych naszym widokiem maluchów. Za każdym razem wyjeżdżając z Polski, planujemy spotkanie z dziećmi, bo dają przede wszystkim nam ogromną dawkę radości i niezłą lekcję pokory. Na szczęście nasze polskie dzieciaki chętnie dzielą się swoimi zabawkowymi zasobami. Nic nie cieszy bardziej od szczerego uśmiechu obdarowanego brzdąca, były piątki, żółwiki i obowiązkowe przytulasy. Naładowani pozytywną energią, uzbrojeni w świetne humory dojechaliśmy do Cape McClear. Na plaży czekało nas wesołe powitanie w akompaniamencie muzyki lokalnego bandu. Kilku młodzieniaszków wyraźnie ożywiało okolicę, wystukując rytmy o zbiorniki po oleju czy wodzie. Byli uroczy i grali znakomicie!

 


Tego dnia udaliśmy się w rejs na kolejną bajeczną wyspę na rzece Malawi - Mumbo Island. Prosto z łodzi wskakiwaliśmy do orzeźwiającej wody, odziani w ABC podziwialiśmy bogactwo tego jeziora. Małe rybki dosłownie same wskakiwały w nasze dłonie, wiec każdy z nas wypowiadając w myślach swoje złote życzenie zwracał im wolność. Dla nas było jasne…zawsze móc tu wrócić.


Wracając podziwialiśmy polowanie Bielików Afrykańskich, te majestatyczne, wielkie ptaki żyją w parach ich łupem padają głownie ryby dlatego żyją w pobliżu wody, jezior, rzek czy brzegu morza. Ze łzą w oku żegnamy się z malowniczym jeziorem Malawi, ale na szczęście nie z samym krajem. Kolejnym naszym celem był Park Narodowy Liwonde z dziką, zachwycającą Shire river oraz góry Mulanje i niekończące się plantacje herbaty….