Pewne afrykańskie przysłowie głosi: „Można zabrać człowieka ze środka Afryki, ale nie można zabrać Afryki z wnętrza człowieka.” W naszym przypadku to w 100 % prawda. Uwielbiam Afrykę, mogłabym z niej w ogóle nie wracać, zostać tam, zamieszkać na stałe.

 

 

 

W tym roku wakacje miały być w innej części świata, ale dwa lata bez Afryki to zdecydowanie za długo, więc siłą argumentów przekonałam swoją drugą połowę i jest Afryka. Zostaje jeszcze wybrać konkretny kraj i można zaczynać przygotowania. Wybór pada na Namibię i Botswanę. Na Namibię zachorowaliśmy trzy lata temu, będąc pierwszy raz w Afryce ze niesamowitym przewodnikiem Łukaszem z AfricaLine. Nasłuchaliśmy się od niego opowieści z tego pięknego kraju. Potem była oczywiście lektura książki Kobusów „Namibia, 9000 km afrykańskiej przygody”, no i świetna relacja na forum trip4cheap.pl.

Planowanie wyjazdu zaczynamy pod koniec grudnia 2013 r. Wiemy już, że na promocje lotnicze do Namibii nie ma co liczyć, bezpośrednio z Europy lata tam tylko Air Namibia. Można oczywiście liczyć na promocję lotów do RPA i stamtąd lecieć do Namibii, ale po pierwsze: mamy określony termin wyjazdu (lato), a po drugie: przesiadki to dwa dodatkowe dni uszczknięte z urlopu. Na całe szczęście mamy niezłe połączenie z Krakowa do Frankfurtu, nie trzeba jechać do Warszawy – też oszczędność czasu. Lot międzykontynentalny jest w nocy – znowu jesteśmy jeden dzień do przodu.

Po przeczytaniu chyba wszystkiego, co na temat Namibii można znaleźć w internecie, zaczynamy wytyczać trasę. Najbardziej popularnym sposobem podróżowania po Namibii jest wynajem samochodu terenowego i self drive. My oboje jednak nie prowadzimy, zostaje nam tylko wynajem samochodu z kierowcą. Śladami forumowiczów z trip4cheap.pl kontaktujemy się z polskim biurem w Namibii Bocian Safaris i dokładnie ustalamy szczegóły naszego wyjazdu: miejsca, które odwiedzimy, noclegi, z których większość spędzimy w namiocie, itp. My oczywiście chcemy upchnąć w planie wszystkie możliwe „atrakcje”, ale Bociany doradzają nam, co lepiej sobie tym razem darować, a na co trzeba poświęcić więcej czasu. Bo to, że do Namibii wrócimy, jest ponoć kwestią czasu 

W lutym kupujemy bilety lotnicze, załatwiamy też poprzez wizaserwis.pl wizę namibijską (65 Euro/wiza dwukrotnego wjazdu) w Ambasadzie Namibii w Berlinie, pozostaje nam jeszcze przeczekanie 6 miesięcy… do sierpnia.

 

15 sierpnia 2014, dzień 1

Na lotnisku w Balicach jesteśmy już przed godziną 12, choć lot do Frankfurtu mamy dopiero o 14.30. Nie udało nam się odprawić on-line, gdyż ponoć się przy lotach code-share się nie da. Nadajemy więc bagaże do Windhoek a sami z kartami pokładowymi do FRA idziemy na jakąś kawkę. Niestety nasz lot jest opóźniony o 1 godzinę, zaczynamy się denerwować czy zdążymy odebrać boardingi do Windhoek. W ubiegłym roku też tak mieliśmy przy powrocie z Singapuru i Kopenhadze czekaliśmy ponad 2 godziny na boardingi do Warszawy. We FRA biegniemy do Service Centre (tak nam kazali w Krakowie), a ci odsyłają nas stanowiska odprawy Air Namibia. Wsiadamy w Sky Trail i jedziemy na drugi terminal, a czasu coraz mniej. Okazuje się, że Air Namibia działa znacznie sprawniej niż Lufthansa i boardingi mamy szybciutko. Idziemy do kontroli paszportowej, a tam tłumy. Jest co prawda automatyczna kontrola, ale nie bardzo wiemy na czym to polega – jeszcze za mało oblatani jesteśmy... Chyba mamy nietęgie miny, bo zaraz z tłumu wyławia nas pracownik, Azjata, którego angielski jest dla nas w ogóle niezrozumiały i pokazuje gdzie mamy podejść i co zrobić, i tak to po dosłownie 2 minutach zostawiamy dwugodzinną kolejkę. Jeszcze tylko ponowna kontrola bezpieczeństwa i już możemy spokojnie czekać na lot.
Samolot prawie nowy, pasażerowie to prawie sami Niemcy, obok lokuje się też grupka Polaków, jednak mało rozmownych. System rozrywki co prawda skromny, ale jesteśmy tak zmęczeni, że po dobrej kolacji zasypiamy.

 

16 sierpnia 2014, dzień 2

Lądujemy znacznie przed czasem, jest jeszcze zupełnie ciemno. Upragniona piecząteczka dość szybko ląduje w paszporcie, idziemy po bagaże i tu znowu niemiła niespodzianka – moja walizka jest dość mocno uszkodzona, przy małej reperacji może da się z nią wrócić do domu. Jednak i to nie jest w stanie zepsuć nam humorów. Zgłaszamy uszkodzenie i idziemy szukać Erastusa – naszego kierowcy i przewodnika, który zjawia się za chwilę. Jeszcze tylko zamieniamy mały pliczek euro na znacznie grubszy plik dolarów namibijskich i już możemy ruszać na spotkanie przygody.

Pakujemy się do naszej Toyoty Hilux: dwa namioty na dachu, w ogromnym bagażniku mieści się wszystko co do życia przez 3 tygodnie będzie nam potrzebne: lodówka, butla gazowa z palnikiem, skrzynia z naczyniami, skrzynia na jedzenie, torba ze śpiworami, krzesła, stolik, no i nasze bagaże (zdj. Bocian Safaris).

 

 

Dziś naszym celem jest dojechać w pobliże Fish River Canyon. Mamy przed sobą prawie 600 km drogi. Za oknem początkowo przepiękne widoczki, powoli zamieniają się w trochę nudnawą płaskość. Marcin co chwila przysypia ze zmęczenia, ja oczywiście trwam na posterunku i pilnuję, żeby nie przegapić czegoś ciekawego po drodze. Po kilku godzinnej jeździe zatrzymujemy się w Kokerboom Forest (albo Quivertree Forest) na farmie Gariganus (wstęp 30 NAD), żeby pooglądać drzewa kołczanowe. Koker w języku afrikaans oznacza kołczan, boom to drzewo, a nazwa drzewa pochodzi stąd, że plemiona Buszmenów wykorzystywały ich twardą ale giętką korę do wyrobu kołczanów na swoje strzały. Drzewa kokerboom to najwyższy gatunek aloesu – osiągają do 9 metrów wysokości i mogą żyć ponad 200 lat. Rosną tylko w Namibii i RPA. Na farmie Gariganus rośnie około 250 drzew stąd nazwano je lasem. Kokerboom Forest został ogłoszony pomnikiem narodowym Namibii. Dodatkową atrakcją tego miejsca są skały dolerytowe nazwane Giants Playground (Placem Zabaw Olbrzymów) datowane na 180 mln lat. Jadąc do Namibii nie można opuścić tego miejsca.

 

 

 

W lesie spędzamy jakieś 40 min., potem jedziemy 13 km do miasteczka Keetmanshoop na zakupy. Po zapełnieniu lodówki idziemy napełnić nasze żołądki i dalej w drogę. Tym razem nie jedziemy już asfaltem, nasz szlak prowadzi drogami szutrowymi. Namibia zaczyna też powoli ukazywać nam swoje piękno. Krajobrazy zmieniają się co chwilę, mieniąc się wszystkimi kolorami. Takiej różnorodności nie spotkaliśmy dotąd w żadnym innym kraju. Po drodze zaczynamy spotykać pierwsze strusie, zebry i oryksy.

 

 

Popołudniu powoli dojeżdżamy do celu naszej podróży, którym jest Gondwana Canyon Park. Jest to prywatny park, założony w 1995 r. o powierzchni ok.  1 300 km². Zanim dojedziemy do miejsca naszego noclegu wpadamy na chwilę do Canyon Roadhouse, gdzie stare wraki samochodów zostały świetnie wkomponowane w architekturę lodge. Jest tam też świetna stacja benzynowa.

 

 

Ruszamy w drogę do miejsca naszego noclegu. To przepięknie położona Canyon Lodge. Domki zbudowane z granitowych kamieni położone są między ogromnymi głazami, tworząc niesamowitą kompozycję. To wszystko w świetle zachodzącego słońca wygląda niesamowicie.

 

 

Słońce już zachodzi, ale my jeszcze postanawiamy zrobić obchód tego nieziemskiego miejsca. Nie udaje się nam wiele zobaczyć bo szybko robi się ciemno. No nic, może rano się jeszcze uda. Wieczorem na kolacji omawiamy z Erastusem plan na kolejny dzień i wykończeni wracamy do naszego domku. Po drodze podziwiamy przepiękne, rozgwieżdżone namibijskie niebo – próżno o takim marzyć w naszym kraju.

Jak cudownie, że po nocy w samolocie i całym dniu w samochodzie, można się porządnie wyspać w wygodnym łóżku. Śpimy tak mocno, że nie słyszymy, jak niecny złodziej dobiera się w plecaku do suszonych moreli i jabłek. Dopiero następnego dnia zorientujemy się, że jakaś mysz rozsmakowała się w naszym prowiancie.

 

17 sierpnia 2014, dzień 3

Wstajemy o wschodzie słońca, żeby po szybkim śniadaniu pozwiedzać jeszcze okolicę. Tak, jak wspominałam lodge jest przepięknie położona wśród skał, które w porannym słońcu mienią się pomarańczowo-różowymi kolorami. Można by w tym miejscu spędzić kilka dni, nie nudząc się zupełnie. Na teranie lodgy znajduje się przepięknie położony wśród skał basen z widokiem na pustynno-górzysty krajobraz. Jeśli ktoś oglądał serial „Afryka – za głosem serca” to bez trudu zauważy, że recepcja lodge zagrała posiadłość głównych bohaterów.

 

Komu w drogę, temu czas. Dziś do przejechania czeka nas jakieś 450 km.Głównym punktem dnia jest oddalony od miejsca naszego noclegu o jakieś 20 km Fish River Canyon czyli Kanion Rzeki Rybnej. Jedziemy do Hobas, gdzie mieści się brama wjazdowa do parku. Przejeżdżając jakieś 10 km przez górzysty Richtersveld National Park, docieramy do głównego punktu widokowego, skąd w pełni można podziwiać ten gigantyczny cud natury.

Fish River Canyon jest największym kanionem na Czarnym Lądzie i drugim co do wielkości (po Colorado) kanionem na świecie. Ma długość 160 km, szerokość do 27 km i głębokość dochodzącą do 550 metrów, sama zaś rzeka Fish jest najdłuższą rzeką Namibii. Kanion zaczął się kształtować ponoć już 650 milionów lat temu. Na dnie kanionu biegnie, wymagający bardzo dobrej kondycji fizycznej, szlak turystyczny o długości ok. 86 km. Jego przejście zajmuje 5 dni, podczas których trzeba nieść ze sobą ekwipunek, żywność i wodę na cały trekking. Permity na wejście na szlak wydawane są w okresie od maja do września, kiedy jest trochę chłodniej; podczas namibijskiego lata w kanionie podczas dnia temperatury dochodzą do 48°C.

Najbardziej znaną częścią kanionu, którą można najczęściej zobaczyć na zdjęciach jest  Hell’s Bend czyli Piekielny Zakręt. Można go podziwiać właśnie z głównego punktu widokowego. Najlepiej przyjechać na kanion rano, można podziwiać, jak słońce odsłania powoli piękne kolory tego miejsca.

 

 

Z kanionu udajemy się jeszcze bardziej na południe, w stronę granicy z RPA, nad rzekę Orange. Po drodze krajobrazy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Nie ukrywam, że trochę obawialiśmy się tych codziennych długich przejazdów, ale to co widzieliśmy po drodze absolutnie nie pozwalało się nudzić.

 

 

 

Rzeka Orange (Oranje) ciągnie się przez 2 200 km, i w części stanowi naturalną granicę pomiędzy Namibią a RPA. Jej źródła znajdują się w Górach Smoczych w Lesotho, a wpada do Oceanu Atlantyckiego w Alexander Bay.

Jest zima czyli pora sucha i w rzece nie ma zbyt wiele wody.

 

 

Powoli odbijamy ponownie na północ, kierując się do miejsca naszego następnego noclegu. Krajobrazy też zaczynają się zmieniać na bardziej pustynne.

Po drodze zatrzymujemy się w Aus na lunch. To mała miejscowość znajduje się w Górach Auspowyżej równiny pustyni Namib. W latach 1915 – 1919 funkcjonował tam ustanowiony przez wojska Republiki Południowej Afryki obóz internowania dla ponad 1 500 niemieckich jeńców wojennych z czasów pierwszej wojny światowej. Więźniowie początkowo mieszkali w namiotach, ale później w wybudowanych z cegły budynkach. Dzisiaj w tym miejscu zostało zrekonstruowanych kilka budynków i postawiono tablicę upamiętniającą tamte lata.

Po posiłku wyruszamy w dalszą drogę w poszukiwaniu dzikich koni, które można spotkać właśnie w tych na zachód od Aus. Podobno ich populacja liczy teraz 150-200 osobników, które świetnie przystosowały się do życia w trudnych pustynnych warunkach. Są mniej wymagające niż konie hodowane w gospodarstwach, bez wody mogą spokojnie przetrwać nawet pięć dni. Jedziemy więc w okolice Garub Pan, wodopoju stworzonego dla koni, obok którego znajduje się też specjalne miejsce do obserwacji tych zwierząt. Niestety koni nie ma, czekamy jakieś pół godziny, ale darmo – zwierzęta nie pojawiają się. Trochę zawiedzeni ruszamy w dalszą drogę, mając jednak nadzieję, że może jeszcze spotkamy je na naszej trasie.

 

 

Dojeżdżamy do pasma Gór Tiras, kolory skał są niesamowite, a zachodzące słońce jeszcze je podkreśla. Z głównej drogi skręcamy w boczną, prowadzącą do farmy Koiimasis, gdzie mamy nocleg. Po drodze spotykamy samotnie podróżującego Włocha, który nie może odnaleźć drogi do swojej farmy Korais. Erastus, też nie zna farmy, o którą pyta podróżnik, proponuje mu, aby pojechał z nami i na naszej dopytał dokładnie o drogę. Zaczyna robić się już szarówka, Włoch nie ma nawigacji satelitarnej, a mimo to wybiera jedną z dróg na rozdrożu i odjeżdża. Następnego dnia przy wyjeździe widzimy bramę do farmy Korais poszukiwanej przez Włocha – była niedaleko naszej i dokładnie w przeciwnym kierunku, niż ten, w którym pojechał Włoch. Pewnie biedak spał gdzieś na dziko.

 

 

Marcin co jakiś czas pełni funkcję odźwiernego...

 

 

Kiedy meldujemy się na campie, jest już prawie zupełnie ciemno. Erastus uczy nas rozkładania namiotu na samochodzie, zajmuje to jakieś 5 min. Potem przygotowuje pyszną kolację – steki z grilla, nie ma to tamto. Po kolacji idziemy z Marcinem myć naczynia, na campie jest specjalne stanowisko do tego. Potem tylko szybki prysznic (jest porządna łazienka z ciepłą wodą) i już możemy się układać do pierwszego snu w namiocie, który okazał się być bardzo wygodny, spało się w nim jak w łóżku.

Jedno nas tylko dziwi: totalna cisza, brak jakiegokolwiek śpiewu ptaków, brak wiatru, tylko ciiiiiisza.

 

18 sierpnia 2014, dzień 4

Ciepła noc szybko się kończy. Wstajemy i…, nie no, czy to musiało mi się przytrafić w takim miejscu? Dopadła mnie migrena. Zwlekam się jakoś z namiotu, no nie jest dobrze. Erastus pyta, co chcemy na śniadanie, a mi na samą myśl o jedzeniu robi się niedobrze, a jak sobie pomyślę, że czeka mnie jazda po szutrowych drogach w takim stanie to płakać mi się. Chwilę później Marcin wcina jajecznicę i kiełbaski, a ja miętolę tylko kromkę chleba i mocną herbatę. No nie, tyle nas dziś czeka, a ja ledwie żywa. Łykam wszystkie prochy, jakie mam i o dziwo ból głowy zaczyna dość szybko mijać. A już widziałam lekkie przerażenie w oczach Erastusa – jakaś chorowitka mi tu przyjechała i marudzić pewnie będzie i tak się słono musiałam tłumaczyć, dlaczego śniadania nie jem, pewnie biedak myślał, że mi nie smakuje.

Po powrocie do świata żywych, o mało co nie padłam znowu. Boże, gdzie myśmy spali przecież to prawie raj. Resztki złego nastroju szybko pryskają, bierzemy aparaty w ręce i biegiem na obchód naszego campu. 

Tak, jak wspomniałam spaliśmy na campie na farmie Koiimasis. Farma ta, razem z trzema innymi (Gunsbewys, Tiras, Landsberg) połączyły się, tworząc, na obrzeżach Pustyni Namib, liczący 125 km² obszar chroniony Gór Tiras (Tiras Mountains Conservancy), który jest udostępniany turystom przez farmerów. Nazwa Koiimasis pochodzi z języka ludu San i oznacza:„miejsce, gdzie spotykają się ludzie”. Nasz camp leży w samym sercu Gór Tiras, pośród czerwonych skał granitowych.

Tak wyglądało nasze obozowisko: kamienne krzesełka i stół, w tyle palenisko z grillem i nasz domek na kółkach.

 

 

 

Wokół obozowiska wesoło biegały wiewiórki ziemne, co chwila znikając w swoich podziemnych norkach.

 

 

Czas opuszczać to urokliwe miejsce. Składamy, a raczej Erastus przy naszej asyście składa namioty – zajmuje to rzeczywiście góra 10 min., pakujemy resztę rzeczy do samochodu i opuszczamy ranczo Koiimasis. Po drodze żegna nas stado oryksów i para strusi. Dziś nasza trasa wiedzie na południe, do pokonania mamy ponad 300 km szutrowej drogi. Z naszej Toyoty znowu podziwiamy ciągle zmieniające się piękno Namibii.  Zauważamy drzewa, które są jakby obrzucone słomą. To „apartamentowce” tkacza towarzyskiego. Gniazda kolonijne tkaczy towarzyskich mogą ważyć nawet tonę i mieszkać w nich może nawet 300 małych budowniczych. Nie powinno się stawać po takim zabudowanym drzewem, gdyż w gniazdach mogą być węże buszujące za jajami i pisklętami tych ptaków.

 

 

A tak wygląda ta niepozorna ptaszyna, która buduje te ogromne konstrukcje.

 

 

Na chwilę zbaczamy z naszej trasy by odwiedzić jeden z najbardziej znanych i niezwykłychbudynków Namibii Duwisib Castle. Zamek został zbudowany w 1909 roku przez niemieckiego barona kapitana Hansa Heinricha von Wolfa na wysokim wzgórzu, na skraju pustyni Namib. Baron von Wolf za młodych lat walczył w Afryce, do której powrócił wraz ze swoją żoną – Amerykanką Jaytą, z którą rozpoczął budowę zamku. Większość materiałów do budowy i wyposażenia rezydencji importowana była drogą wodną z Niemiec, a następnie przewożona wozami na miejsce budowy. Zamek został zaprojektowany przez architekta Wilhelma Sandera w sposób funkcjonalny, ale i nowoczesny. Rozmieszczenie okien pozwalało na maksymalne wykorzystanie światła słonecznego, a grube kamienne mury i wysokie sufity zapewniały chłód w gorące dni. W rezydencji wybudowano też kominki, przy których ogrzewali się domownicy podczas zimowych nocy. W zamku było 22 pomieszczeń, posiadał on też piwniczkę pełną importowanych win. Baron zaczął także hodować konie, które były jego oczkiem głowie.

Baron von Wolf zginął w bitwie pod Sommą w 1916 r., jego żona przeniosła się do Anglii, a stado jego koni rozpierzchło się po pustynnych przestrzeniach. To potomków koni Barona szukaliśmy w okolicach Aus.

 

 

Z zamkowego wzgórza roztaczają się przepiękne widoki.

 

 

 Z zamku Duwisib zmierzamy znowu na północ do NamibRand Nature Reserve. Ten położonych na ponad 170 tys. hektarów obszar chroniony jest jednym z największych prywatnych rezerwatów w południowej Afryce i przylega do Namib Naukluft Park. Za oknem Toyoty widoki takie, że z otwartą buzią można podziwiać. 

Popołudniem docieramy do drugiego kanionu w Namibii – Sesriem Canyon. Jest on jestniewidoczny nawet w niewielkiej odległości. Po prostu idziesz sobie i nagle trafiasz na pęknięcie w ziemi na rozległej równinie. Kanion Sesriem znajduje się ok. 4,5 km od bramy wejściowej do Namib-Naukluft National Park. Kanion był formowany przez rzekę Tsauchab w skałach osadowych przez ostatnie 2 miliony lat. Ciągnie przez ponad kilometr, a jego głębokość dochodzi do 30 metrów. W niektórych miejscach kanion ma tylko 2 metry szerokości, posiada też głęboko ukryte miejsca, gdzie nawet w porze suchej jest woda. Nazwa Sesriem związana jest z pierwszymi osadnikami, którzy chcieli zaczerpnąć wody z jego dna; pochodzi ona z języka afrikaans i oznacza „sześć pasów” bo tyle właśnie skórzanych pasów trzeba było połączyć aby sięgnąć dna i nabrać wody.

Schodzimy wąską ścieżką w głąb kanionu i zaczynamy marsz po dnie. Popołudniowe słońce nadaje ścianom kanionu żółto-pomarańczowe barwy, jest cudnie. Marcin zauważa jakiegoś żuczka i zostaje robić mu sesję zdjęciową, a ja maszeruję dalej. Po przejściu ponad połowy kanionu, zawracam, czas poszukać źródełka z wodą, które znajduje się po drugiej stronie zejścia do kanionu. Rzeczywiście jest to miejsce najbardziej schowane wśród skał, prowadzi do niego wąski przesmyk.

 

 

Z kanionu jedziemy na miejsce naszego noclegu – Sesriem Camp. Jest to też najlepsze miejsce do jutrzejszej wyprawy na wydmy. Na campie uiszczamy opłaty wjazdowe do Parku Namib-Naukluft (80 NAD/os, 10 NAD/samochód, 30 NAD/nasz przewodnik) na jutrzejszą eskapadę na wydmy. Znajdujemy nasze miejsce noclegowe; Erastus jest bardzo niezadowolony, bo miejsce na ognisko/grill jest totalnie odsłonięte a wieję wiatr. Próbujemy zamienić nasze stanowisko, ale nic z tego, wszystkie są zajęte. Dziś kolacji na ciepło nie będzie, ale to nie powód do tragedii, mamy zupki z torebki, a Erastus w moment wyczarowuje pyszną sałatkę. Poprawiamy wszystko piwkiem, tzn. chłopaki bo ja sączę sobie pyszną Sawankę. Jeszcze tylko szybki prysznic i spanie bo jutro wstajemy grubo przed świtem.

 

19 sierpnia 2014, dzień 5

Dziś wielki dzień, czeka nas wizyta w najbardziej znanym miejscu Namibii – na wydmach. Gdzieś przeczytałam, że Namibię określa się czasami jako „ziemię, którą Pan Bóg stworzył w gniewie”. Jeśli takie rzeczy tworzy się w gniewie, to jakie cuda musiały powstać w euforii.

No więc zaraz po 4 rano zwlekamy się z namiotu, szybkie pakowanie całego dobytku, składanie namiotów i gorąca herbatka i w drogę. Nasz kamping Sesriem położony jest przy bramie wjazdowej do Parku Narodowego Namib-Naukluft, jego mieszkańcy wpuszczani są najwcześniej do parku – o godzinę wcześniej niż inni podróżnicy. Początkowo asfaltowa droga, szybko zmienia się w szutrową. Do wydm Sossusvlei mamy jakieś 65 km. Przed nami ciągnie się sznur samochodów, ale Erastus chyba postawił sobie za punkt honoru, abyśmy na wydmach byli pierwsi, wskutek czego pozostawiamy opieszałych turystów w tyle. Mimo, iż mkniemy dość szybko, czujemy się bezpiecznie – Erastut to świetny kierowca!

Sam Park Namib-Naukluft ma obszar prawie 50 tys. km² i jest czwartym co do wielkości obszarem chronionym na świecie. Obejmuje on większą część pustyni Namib (najstarszej pustyni świata, istniejącej od ponad 55 mln lat) i gór Naukluft.

 

 

Za oknem jeszcze szaro ale powoli zaczynają się z tego mroku wyłaniać tak upragnione kształty. Większość turystów zatrzymuje się przy Dune 45 (nazwa pochodzi stąd, że znajduje się 45 km od bramy wjazdowej w Sesriem), my jednak jedziemy w samo serce wydm – do Sossusvlei. Nazwa Sossusvlei powstała z połączenia dwóch słów: „sossus”, które w języku Nama znaczy „bez powrotu” lub „ślepy zaułek” oraz „vlei”, które w afrikaans oznacza „bagno”. To właśnie w Sossusvlei znajdują się najbardziej znane i najpiękniejsze wydmy Namibii.

Powoli świta, ale… słońca nie widać, za oknem mleko, totalna mgła, nie zobaczymy wschodu słońca. Po szutrach też nie ma śladu, wjeżdżamy na drogę tylko dla samochodów 4×4. Gdy docieramy na miejsce jest przed 7, nikogo oprócz nas nie ma, a gdzieś we mgle czai się Big Mama o wysokości 280 metrów. No nic, postanawiamy mimo wszystko wspiąć się na wydmę w nadziei, że dość mocno wiejący wiatr rozwieje mgły. Gdy docieramy na szczyt robi się trochę jaśniej, wiatr się wzmaga, wydaje się, że za chwilę mgły jednak opadną i zobaczymy jak słońce zaczyna oświetlać wydmy. Czekamy ponad pół godziny, zaczynamy już marznąć, a słońca ani śladu.

 

 

Zmarznięci, dajemy za wygraną i schodzimy w dół, u podnóża Big Mamy znajdują się miejsca piknikowe, gdzie ze śniadankiem i gorącą herbatą czeka na nas Erastus. Chętnych na śniadanie jest więcej, zlatują się wróbelki czarnogłowe; zaczynają też pojawiać się pierwsi turyści. Jeszcze tylko szybka kawa, kilka zdjęć Big Mamy, która w końcu raczyła nam się pokazać i zwijamy kram.

 

 

Teraz czas na Dead Vlei, chyba najbardziej znane miejsce w Sossusvlei. Jeśli ktoś nie ma samochodu z napędem 4×4, albo nie czuje się na siłach aby takowym jechać bo piaszczystych wybojach, musi zostawić swój pojazd na parkingu, 5 km od Sossusvlei. Nasz Toyota jednak świetnie daje radę na tej trudnej trasie i dojeżdżamy w okolice Dead Vlei. No tu już niestety nie jesteśmy sami, jest dość ludzi, na całe szczęście pogoda zaczyna się poprawiać i widać pierwsze promyki słońca.

Dead Vlei czyli Martwe Bagno to pozostałość po terenach zalanych około tysiąc lat temu przez rzekę Tsauchab. Utworzyła ona między wydmami podmokłe tereny, na który wyrosły drzewa akacji – camel thorn trees. Wskutek zmiany klimatu, suszy oraz przemieszczania wydm, które zamknęły rzece dopływ do tej doliny, miejsce to wyschło całkowicie. Teraz spośród prawie białej, popękanej ziemi wystają sterczące kikuty martwych drzew. To chyba jedno z najczęściej fotografowanych miejsc na ziemi, widok czarnych, martwych akcji pośród pomarańczowo-czerwonych wydm zna chyba każdy.

Wydmy w Namib-Naukluft są dynamiczne i zmieniają swój kształt wskutek wiatru. Wydmy w okolicy Sossusvlei znane jako „star dunes, gdyż wiatr kształtuje je ze wszystkich stron. Piasek tworzący wydmy ma ponad 5 mln lat i pokryty jest cienką warstwą tlenku żelaza, co nadaje mu charakterystyczny czerwony kolor.

Nad Dead Vlei góruje majestatycznie najwyższa wydma w Sossusvlei – Big Daddy o wysokości 325 m. Nie jest to jednak najwyższa wydma na Pustyni Namib, ten zaszczyt przypada Dune 7, która liczy sobie 388 m wysokości, a jej nazwa wywodzi się stąd, że jest siódmą wydmą wzdłuż rzeki Tsauchab.

W Dead Vlei zabawiamy grubo ponad godzinę, chyba nie ma drzewa, które nie zostałoby przez nas uwiecznione na zdjęciu.

 

 

 Czas opuścić to magiczne i zarazem tajemnicze miejsce. Mamy jeszcze do odwiedzenia opuszczoną Dune 45. Po drodze to jednej z najczęściej fotografowanych i odwiedzanych wydm świata spotykamy oryksa i szakala oraz kruka srokatego.

 

 

Duna 45 ma 85 metrów wysokości, nie wspinamy się już na nią, gdyż czas nagli. Trochę szkoda, że nie zaplanowaliśmy całego dnia w tym przepięknym miejscu. Ale za to będzie okazja, żeby tu wrócić i samemu ocenić, czy wschód słońca z Dune 45 jest tak niesamowity, ja o nim mówią. Opuszczamy pustynny krajobraz, aby zamienić go na bardziej górzysty.Spotykamy pierwsze stada springboków.

 

 

Po południu docieramy do Solitaire – malutkiego miasteczka w Parku Narodowego Namib-Naukluft. Na to urokliwe miasteczko składa się stacja benzynowa, recepcja campu, poczta, piekarnia z kawiarenką, w której pałaszujemy przepyszną szarlotkę – wizytówkę tego miejsca. Dookoła tych kilku budynków są porozrzucane wraki samochodów, także tych luksusowych, jak Hudson Hornet z 1941 r.

 

 

Następny przystanek na naszej drodze – Zwrotnik Koziorożca. Przekraczamy go już drugi raz, pierwszym razem przejeżdżaliśmy przez niego jadąc z Windhoek do Fish River Canyon.

 

 

edziemy dalej malowniczą trasą wiodąca przez część parku Namib Naukluft, masywy górskie i kręte, strome drogi prowadzące przez przełęcze Gaub i Kuiseb. Gaub Pass przypomina mi trochę filipińskie Wzgórza Czekoladowe.

 

 

Chwilę później robi się żółto, wjeżdżamy w przełęcz Kuiseb Pass, widoki są niesamowite. Myślałam, że Namibia pokazała nam już wszystkie możliwe formacje skalne, a tu proszę, znowu coś nowego.

 

 

Późnym popołudniem zajeżdżamy pod Dune 7 (130 metrów) niedaleko Walvis Bay. W tym miejscu mieszkańcy miasta chętnie spędzają wolny czas. Można tu pojeździć ma quadach oraz pouprawiać sandboarding. O zachodzie słońca docieramy do Walvis Bay, do naszego hoteliku Oyster Box.

 

 

 

20 sierpnia 2014, dzień 6

No może nie ze Świnoujścia, a z Tarnowa ale na pewno do Walvis Bay – jak śpiewają w szantach. Rano idziemy na śniadanko z widokiem na ocean. Na ścianie restauracji wisi zegar, a pod nim cytat z piosenki „Amazing” zespołu Aerosmith. 

Dziś nasza Toyota, nasz domek na kółkach ma wolne, a my po szybkiej kawie w towarzystwie Ani z Bocian Safaris, wyruszamy w rejs po Zatoce Wielorybiej w poszukiwaniu m.in. rzeczonych wielorybów. Z hotelu do przystani zabiera nas sympatyczny Kanadyjczyk. Po krótkiej rozmowie wiemy już, że był w Polsce, że Polacy nauczyli go robić szarlotkę – nie nie, nie ciasto Smile, która mu bardzo posmakowała. Szkoda, że droga była taka krótka.

Rejs, połączony z popołudniową wyprawą na wydmy, wykupiliśmy przez internet jeszcze w Polsce w agencji Sandwich Harbour 4×4. Koszt Marine Dune Day to w naszym przypadku 1 440 NAD/os. Przy rezerwacji on-line naliczany jest 10% rabat. W agencji odbieramy nasze wejściówki na łódź, idziemy do pobliskiej kawiarni na pyszną kawkę i czekamy na nasz katamaran. Na nadbrzeżu swoje sklepiki mają panie Himba. Chyba biznes musi im nieźle iść bo pani ma aż trzy telefony

 

 

 

Przypływa nasz katamaran, „okrętujemy się” i wypływamy w rejs. Pogoda jest taka sobie, słońce nieśmiało przedziera się przez chmury, wieje wiatr. Dobrze, że ubraliśmy się porządnie bo im dalej w ocean tym zimniej. W czasie rejsu towarzyszą nam mewy, gdy zatrzymujemy się, jeszcze niedaleko brzegu, przypływa stado pelikanów w nadziei na jakiś poczęstunek. Za chwilę przypływa też foka, która zgrabnie wślizguje się na pokład, udając zainteresowanie opowieściami kapitana tej łajby.

Płyniemy dalej w poszukiwaniu delfinów. Kilka mil od Walvis Bay, niedaleko od brzegu, znajduje się Bird Island. Jest to drewniana platforma, na której gnieździ się tysiące ptaków, przede wszystkim kormoranów przylądkowych. Pierwsze drewniany pomosty zostały zbudowane przez niemieckiego emigranta Adolfa Wintera, który w ten sposób chciał zbierać guano. Jechał on pociągiem ze Swakopmund do Walvis Bay i zobaczył, że znajdująca się przy brzegu Bird Rock cała jest pokryta cennym ptasim guanem. Wracając do Swakopmund Winter zauważył, że guano zostało zmyte przez przypływ oceanu. Aby nie dopuścić do utraty cennego guano, Winter zaczął w 1930 r. budować pierwszą platformę o powierzchni 4 m2, na wysokości 3 metrów na wodą. Rok później powiększył platformę do 16 m2, a później aż do 1 600 m2. Ptaki bardzo chętnie siadały na wybudowanej dla nich konstrukcji, zostawiając po sobie cenny ślad. Platforma była rozbudowywana jeszcze przez 6 lat; do dziś zachowało się 17 000 mdrewnianej konstrukcji, podpartej 1000 filarami. Guano pochodzące od ptaków z Bird Island ma bardzo wysoką zawartość azotu w stosunku do innych miejsc zbierania guano w regionie. Nawóz jest czyszczony w Swakopmund, mielony na proszek. Obecnie z platformy zbiera się 650 ton guano rocznie.

Drogie panie, guano, zwane „białym złotem” jest składnikiem kosmetyków a Namibia jest jednym z największym jego eksporterów.

 

 

Czas na coś przyjemniejszego. A co może być przyjemniejszego na wodzie, niż oglądanie delfinów, których ponoć jest tu mnóstwo. Póki co na horyzoncie na mierzei wylegują się stada fok, ale kapitan mówi, że delfiny na pewno będą. I nie myli się, te przesympatyczne ssaki zaczynają wkrótce pływać dokoła łodzi. 
 
 
 
 
Jeszcze tylko mały lunch na katamaranie, ostrygi i szampan – może być i wracamy powoli na ląd. Niestety wieloryby bardzo rzadko odwiedzają te tereny i teraz też nie zrobiły wyjątku.
 
 
 
 
Z katamaranu przesiadamy się do land rovera i razem z czwórką Włochów wyruszamy na południe. Zatrzymujemy się zaraz za miastem, przy Walvis Bay Lagoon, gdzie w wodzie brodzi cała masa flamingów, pelikanów i kormoranów.
 
 

 

Zjeżdżamy z asfaltowej drogi, teraz nasza trasa wiedzie przez piaszczyste drogi terenowe, a jej celem jest Sandwich Harbour, oddalone od Walvis Bay o ok. 50 km. Docieramy do kompleksu płytkich basenów, gdzie z wody morskiej pozyskuje się sól. Nasz przewodnik śmieje się, że to śnieg przywieziony z Polski i razem z Włochami zazdrości nam tego zimnego puchu. Przy okazji Włosi chwalą się, że byli w zimie w Zakopanem i bardzo im się nasza zimowa stolica podobała.

Solanki o niesamowitych kolorach zajmują obszar 3 500 ha i pozyskuje się z nich rocznie 400 tys. ton soli morskiej wysokiej jakości.

 

 

Sandwich Harbour jest dostępne tylko dla samochodów 4×4, trzeba mieć również odpowiednie permity. Miejsce to ponoć nosi swoją nazwę od statku o nazwie „Sandwich”, który jako pierwszy zakotwiczył w zatoce w 1790 r. Jest jeszcze jedna hipoteza dotycząca nazwy zatoki – podobno pochodzi ona od zniekształconej niemieckiej nazwy występującego tu rekina. W każdym razie to tu wydmy pustyni Namib spotykają się z Oceanem Atlantyckim.

W czasie odpływów można przejechać plażą, my jednak byliśmy w zatoce popołudniu, w trakcie przypływu, więc podziwialiśmy piękną lagunę z wierzchołków wydm, które w tym rejonie mają wysokość ponad 100 metrów. Szkoda, że pogoda nie dopisała bo Sandwich Harbour to niesamowite miejsce. Z wydm nad zatoką zjeżdżamy, często pod kątem 45 st., w głąb pustyni, na małe co nie co – czytaj: szampan i ostrygi

 

 

Czas na powrót do Walvis Bay. Nasz przewodnik podwozi nas pod hotelik, gdzie czeka już Erastus, zabieramy bagaże i wyruszamy do Swakopmund. Jedziemy drogą nad wybrzeżem, z pustyni wiatr nawiewa piach.

Późnym popołudniem docieramy do Swakopmund i naszego hotelu Rapmund Pension. Erastus opowiada nam, że nazwa miasta pochodzi od dwóch słów: rzeki Swakop, płynącej niedaleko miasteczka oraz od niemieckiego słowa „mund” czyli usta i oznacza „usta Swakop”. Swakopmund jest miejscowością wypoczynkową, ponoć w lecie całe wybrzeże zastawione jest namiotami i pełne jest urlopowiczów. Jest świetnym przykładem niemieckiej architektury kolonialnej. To właśnie tu przeszła na świat córka Angeliny Jolie i Brada Pitta.

Zostawiamy bagaże i szybko wyruszamy na zwiedzanie tego przeuroczego miasteczka, które mi osobiście jakoś skojarzyło się z dzikim zachodem.

Niedaleko naszego hotelu znajduje się The Hohenzollern House, który w czasach kolonialnych pełnił rzekomo rolę miejsca uciech wszelakich.  Teraz znajduje się tam hotel. Mijamy kolorowe odrestaurowane budynki kolonialne, za którymi wyłania się 25-cio metrowa wieża z arkadami domu handlowego Woermann House z 1905 r. Kiedy o zmroku docieramy do Niemieckiego Kościoła Luterańskiego, zaraz podchodzi do nas chyba ktoś a’la nasz kościelny z zapytaniem czy chcielibyśmy aby dla nas otworzył kościół. Zaskoczeni taką uprzejmością, grzecznie odmawiamy nie chcąc wydłużać panu dnia pracy.P o szybkim i stanowczo za krótkim spacerze po tym jakże urokliwym mieście i pysznej kolacji, wracamy już całkiem o zmroku do hotelu. Czas spać, jutro też jest dzień pełen atrakcji.

 

 
 
 

21 sierpnia 2014, dzień 7

Każdy miłośnik Afryki doskonale wie co to Big Five (Wielka Piątka) – to jedne z najbardziej niebezpiecznych zwierząt Afryki. Tworzą ją: lew, słoń, nosorożec, bawół i lampart. Jednak oprócz Big Five istnieje mniej znana pustynna Little Five, w poszukiwaniu której udajemy się dzisiaj.

Wyjazd na poszukiwania mamy zarezerwowany u Tommy’ego Collard, znanego m.in. z filmów przyrodniczych National Geographic. Koszt The Living Desert Tour to 650 NAD/os.

Przed godz. 8 rano pod nasz hotel podjeżdża jeep, do którego pakujemy się razem z parą Francuzów i ich przeuroczą ok. 2-letnią córeczką. Za chwilę opuszczamy Swakop i po przejechaniu kilku kilometrów docieramy do bramy wjazdowej do Namib Naukluft Park. Tutaj też spotykamy drugi samochód terenowy, w którym jedzie Tommy. Po krótkim przywitaniu z Tommy i pozostałymi uczestnikami eskapady, czas ruszać na wydmy. Jeszcze tylko kierowcy spuszczają trochę powietrza z kół, aby samochody miały lepszą przyczepność na piachu, włączają napęd na wszystkie koła i możemy wyruszyć w poszukiwaniu Little Five. Aby wiedzieć, czego szukać trzeba znać skład pustynnej Małej Piątki; należą do niej: żmija karłowata, stepniarka piaskonurek (mała jaszczurka), kameleon Namaqua, gekon oraz pająk Tańcząca Biała Dama. 

Zatrzymujemy się przy kępkach roślinności. Swoją drogą, jak te rośliny żyją na tym piachu? Pustynia Namib to jedna z najbardziej „suchych” pustyni świata. Spada tu rocznie tylko 2 mm deszczu. A jednak pustynia tętni życiem, a wszystko dzięki mgle ciągnącej tu znad oceanu. Dociera ona nawet do 60 km w głąb pustyni i osiada na roślinach. Także dla żyjących tu zwierząt mgła to źródło życia. Małe żuczki i chrząszcze nad ranem tak siadają na wydmach, aby odwłok mieć uniesiony do góry. Na ich ciele osadza się mgła, która skraplając się spływa wprost do ust. Woda w ten sposób pozyskana może stanowić aż 40% masy ich ciała. Taki mały żuk zjedzony przez gekona jest z kolei źródłem wody dla niego. W taki sposób pustynia tętni życiem.

Tommy zarządza kolejny postój. Wysiadamy i idziemy za nim i co widzimy? Jest, jest… pierwszy z poszukiwanych – kameleon. Siedzi sobie taki mały czarny na pomarańczowym piasku i nic a nic się nie porusza. Tommy wyjmuje ze słoiczka robala i rzuca w stronę kameleona. Ten, niczym zacinający się robot, powoli zbiera się do wykonania pierwszego ruchu. Aby zrobić pierwszy krok, zaczyna się chwiać, coraz to bardziej i bardziej, aż w końcu udaje mu się postawić pierwszą łapkę do przodu. Kolejne kroki zajmują mu już mniej czasu, ale każdy wymaga rozruchu. Im ruchy kameleona szybsze, tym jego kolor staje się jaśniejszy – aż do lekko różowego. Oczywiście wszystkie ruchy zwierzaka zmierzają do jednego – pochwycenia przekąski rzuconej przez Tommy’ego. A to już odbywa się w iście błyskawicznym tempie. Zwierzak wystrzeliwuje lepki język, którego długość odpowiada prawie długości jego ciała, chwyta zdobycz i szybko wciąga do pyszczka.

 

 

 

Z bliska doskonale widać zmianę koloru. Po kolorze kameleona można też rozpoznać jego nastrój: gdy jest zły lub rozdrażniony jest czarny. Nie wiem czy wiecie, ale oczy kameleona mogą obracać się o 180 stopni i to każde w innym kierunku.  Sam zwierzak osiąga długość do 30 cm. Niektóre z kameleonów są zachipowane, żeby zapobiec ich nielegalnemu wyłapywaniu i wywożeniu z Namibii. Tommy ma przy sobie urządzenie, za pomocą którego odczytuje numer zachipowanego zwierzaka.

 

 

Po kameleonie przyszła pora na żmiję karłowatą, którą Tommy praktycznie wygrzebuje z piasku. Występuje ona tylko w Namibii i Angoli. Jest drugą najmniejszą żmiją świata, osiąga do 30 cm długości, no i oczywiście jest jadowita. Jej oczy umieszczone są na czubku głowy, co pozwala jej, nawet będąc zakopaną w piasku, na wypatrywanie przyszłych ofiar. Jej ogon jest zakończony czarnym kolorem, który wystając znad piasku ma przyciągać jaszczurki.

Teraz czas na trzeciego przedstawiciela Little Five – stepniarkę piaskonurek. To małe zwierzątko pochodzi z rodziny jaszczurkowatych, ma ok. 10 cm długości i jest endemicznym zwierzęciem Namibii. Zauważamy je, jak zbiega z wydmy. Wygląda to bardzo śmiesznie, bo malizna wysoko podnosi łapki, żeby jak najkrócej dotykać gorącego piasku. W takim biegu po rozgrzanym piasku może podskakiwać nawet do pół metra, w tym czasie chłodzi swoje stopy. Wygląda to prawie jak jakiś taniec. Tommy łapie jaszczurkę by po chwili zamienić ją w klipsa

 

 

 

Idzie nam całkiem nieźle z kolekcjonowaniem przedstawicieli Małej Piątki – mały gekon z prawie przeźroczystą skórą już znajduje się w rękach Tommy’ego. To też endemiczny mieszkaniec Pustyni Namib, nocne żyjątko, które prawie nie ma powiek, a wilgotność zapewnia oczom przez lizanie długim językiem. Po wypuszczeniu mały stworek szybko znika w norce wykopanej w piasku. Czas na krótką przerwę w tropieniu zwierzyny i na mały poczęstunek w przepięknych okolicznościach przyrody. Jest nawet mobilna toaleta...

 

 

Tommy pokazuje nam również co oprócz piasku można znaleźć na pustyni. Za pomocą magnezu „wyciąga” z piasku małe cząstki żelaza. Wyruszamy na poszukiwania ostatniego przedstawiciela pustynnej Małej Piątki – pająka o nazwie Tańcząca Biała Dama. Tommy idzie sprawdzić kępkę zieleni, ale zamiast pająka odnajduje w jej pobliżu kolejnego kameleona, tym razem zielonego, a potem jeszcze jednego, który dzielnie pozuje z nami do zdjęć. 

 

 

Wracamy do miasta, gdzie czeka już na nas Erastus, szybko pakujemy bagaże do Toyoty i opuszczamy piękne Swakopmund, czeka nas dziś jeszcze szmat drogi. Po drodze zatrzymujemy się na stacji benzynowej, tankujemy i kupujemy też jakieś kanapki na wynos, na lunch dziś nie ma czasu. Jedziemy na północ w stronę Wybrzeża Szkieletowego więc muszą też być wraki statków, które osiadły tu na mieliźnie. Natrafiamy na jeden taki.

 

 

Ale póki co naszym celem jest Cape Cross, czyli Przylądek Krzyża. Miejsce to wzięło swoją nazwę od kamiennego krzyża, który postawił w tym miejscu w 1486 r. Diego Cao, portugalski odkrywca, który jako pierwszy Europejczyk postawił stopę w Namibii. Cape Cross słynie jeszcze z jednego – mieści się tu rezerwat uchatek karłowatych, nazywanych też kotikami afrykańskimi. Żyje tu grubo ponad 200 tys. uchatek, stanowiąc jedną z najliczniejszych kolonii tych sympatycznych zwierząt na świecie. Samce kotików mogą osiągać długość do 2,3 metrów i wagę aż do 350 kg, samiczki są mniejsze – mogą ważyć max. 120 kg przy 1,8 m długości ciała. Jako, że naczytaliśmy się o fetorze, jaki tam panuje, na spotkanie z uchatkami wyruszamy wyposażeni w spinacze do bielizny zatknięte na nosie co daje nam wolne ręce do robienia zdjęć, w przeciwieństwie do innych zwiedzających, kurczowo trzymających się za swoje nosy. Wejście na teren rezerwatu kosztuje 80 NAD/os, 10 NAD/samochód, 30 NAD/nasz przewodnik. Nie wolno wchodzić między uchatki, ani ich dotykać. Podziwiać je można z prawie 200 metrowego pomostu wybudowanego na palach.

 

 

Uchatki są przesłodkie, ale smród panuje tam niesamowity, tak samo jak i gwar. Każdy ze zwierzaków mruczy, prycha, samce pomrukują na siebie – gorzej niż na placu targowym. Pakujemy się do samochodu, ale zapaszek fok tak przeniknął nasze ubrania, że teraz śmierdzi nam w samochodzie. Okna nie da się otworzyć bo jedziemy szutrową drogą więc kisimy się w foczym odorze, wykorzystując każdy postój do solidnego wietrzenia auta. Późnym popołudniem nasza prawie 300 km droga dobiega końca – docieramy do Spitzkoppe, pięknej góry, jednego z bardziej znanych miejsc w Namibii.

 

 

Erastus jest niezadowolony bo jego ulubione – czytaj najładniejsze – miejsce noclegowe jest już zajęte. W sumie to był zdziwiony, że w ciągu jednego dnia pojedziemy na Little Five, odwiedzimy Cape Cross i jeszcze dojedziemy do Spitzkoppe – nigdy wcześniej nie robił takiej trasy w ciągu jednego dnia. W końcu znajdujemy całkiem fajne miejsce na nocleg, całkowicie otoczone przez skały. Nasz camp to tylko palenisko, nie ma prądu, nie ma wody, toalety są bardzo „klimatyczne”. 

 

 

 

Wracamy już prawie o zmroku, Erastus kończy pichcić kolację – dziś będą steki. Po kolacji gawędzimy jeszcze pod rozgwieżdżonym namibijskim niebem przy odrobinie polskiej nalewki z czarnego bzu. Erastus mówi nam, że od dziś nie śpi już w namiocie na samochodzie obok nas, tylko rozkłada sobie swój namiot na ziemi, bo słyszał jak my wieczorami szepczemy – zapewne, żeby mu nie przeszkadzać. A przecież to są nasze wakacje i mamy czuć się swobodnie. Mimo naszych zapewnień, że szepczemy bo jest noc i absolutnie nie przeszkadza nam obecność Erastusa w drugim namiocie, ten upiera się przy swoim. Już do końca wyjazdu Erastus rozkładał sobie swój naziemny namiot, a my i tak wieczorem leżąc w swoim na dachu Toyoty - szeptaliśmy do siebie. Mimo braku źródła wody, trzeba jakoś posprzątać po kolacji i umyć naczynia. Mamy ze sobą wodę w dużych butlach, którą grzejemy w czajniku i już mamy w czym myć naczynia.

 

 

Prysznica dziś nie będzie, zresztą nie ostatni raz Pakujemy się do namiotu, czas spać. W nocy coś prawie stawia nas na równe nogi, coś chodzi a raczej biega po naszym namiocie! Ja jestem prawie bliska zawału, już chcę krzyczeć i wołać na pomoc Erastusa, ale Marcin mnie uspokaja – Erastus mówił, że nie ma tu żadnych niebezpiecznych zwierząt. Upewniwszy się, że namiot jest szczelnie zasunięty, wmawiamy sobie, że to pewnie wiewiórki ganiają po naszym domku. Jeszcze chwilę ja nie mogę się uspokoić, ale w końcu zasypiamy ponownie. Rano okazuje się, że to luźno zwisające „osłony” przeciwdeszczowe łopotały na wietrze i uderzały o namiot, dająć wrażenie, że coś po nim biega. Może byśmy w nocy na to wpadli, gdyby nie to, że miejsce było naprawdę osłonięte przez skały i nie było czuć żadnego podmuchu wiatru. Oczywiście opowiadamy wszystko Erastusowi – nie powiem, patrzył na nas trochę z politowaniem

 
 

22 sierpnia 2014, dzień 8

Ocaleni po nocnym „napadzie” wiewiórek, udajemy się na obchód terenu. Jesteśmy w masywie gór Pondoku, nad którym dumnie góruje jego najwyższy szczyt, mierząca 1 728 m n.p.m. góra Spitzkoppe, nazywana też Matterhornem Namibii. Nie jest to najwyższy szczyt tego kraju, ale chyba najbardziej znany. Granit, z którego zbudowany jest szczyt ma ponad 100 milionów lat i jest pozostałością po wulkanie. Obok Spitzkoppe można znaleźć wiele naskalnych malowideł Buszmenów, część z nich znajduje się w grocie zwanej „Rajem Buszmena”. Na Spitzkoppe można się wspinać ale tylko w okresie zimowym, gdyż latem góra jest zbyt nagrzana. Legenda głosi, że pierwsze wejście Spitzkoppe miało miejsce już w 1904 roku, kiedy to niemiecki żołnierz zdobył samotnie szczyt i rozpalił na nim ogień. Z czego powstało ognisko pozostaje tajemnicądo dziś, gdyż na wierzchołku nie ma niczego co nadawałoby się do spalenia. Legenda mówi, że ów żołnierz nigdy nie wrócił i nigdy też nie odnaleziono jego ciała. Może po prostu nigdy go tam nie było…

Na otaczającym górę płaskim terenie, w promieniach wschodzącego słońca Spitzkoppe prezentuje się nieziemsko.

 
 
 
W drodze powrotnej na camp spotykamy kilku mieszkańców tego terenu. Mały czarny ptaszek to czarnotek białoskrzydły i ten napuszony to dziergacz białobrewy. W ich towarzystwie hałasuje hałaśnik szary, angielska nazwa tej ptaszyny to grey go-away-bird – robi mnóstwo hałasu. 
 
 
 
 
 
 
A tak wyglądały toalety na campie
 
 
 
 
Wracamy do obozowiska, wsuwamy śniadanie przygotowane przez Erastusa, pakujemy manatki i w drogę – do przejechania mamy jakieś 250 km. Przy wyjeździe podziwiamy siedzibę szefostwa campu, w sumie mogłabym mięć taką i w takim miejscu pracować... 
 
 
 
 
Po drodze spotykamy dropika namibijskiego i strusie.
 
 
 
 
 

Dojeżdżamy w okolice masywu górskiego Brandberg, gdzie znajduje się najwyższy szczyt Namibii – Königstein (Kamień Królów) o wysokości 2 573 m n.p.m. Góra zbudowana jest z granitu i powstała około 120 mln lat temu. Na tym płaskim terenie masyw wygląda jak kamień rzucony z kosmosu. Przez lud Damara nazywany jest płonącą górą”, gdyż z powodu zawartości niektórych minerałów, czasem świeci na czerwono w promieniach zachodzącego słońcaZ tego samego powodu, Afrykanerzy i Niemcy nazwali górę Brandberg” czyli góra, która płonie.

Tam również znajdują się malowidła naskalne Buszmenów, ponad 43 tys. rysunków, z których najsłynniejsza jest Biała Dama.

 

 

Wjeżdżamy na teren Kaokolandu, jednego z 14-tu regionów administracyjnych Namibii. Teren robi się bardziej kamienisty, tu żyją też pustynne słonie, o możliwości ich napotkania informują znaki drogowe.

 

 

Próżno wypatrujemy zwierzaków, słoni nie ma... Docieramy za to do straganów prowadzonych przez panie z plemienia Herero. Herero to jeden z ludów Namibii, należący do grupy ludów Bantu. Kobiety Herero noszą kolorowe wiktoriańskie suknie, na wzór sukni żon niemieckich osadników z XIX w. Suknie te składają się z ogromnej kolorowej krynoliny i kilku halek. Na głowie każdej z pań znajduje się kapelusz zwany otjikayiva – w kształcie krowich rogów, wykonany ze zwiniętych tkanin. To wyraz szacunku dla tych zwierząt.

Kupując na straganie laleczki Herero, możemy paniom zrobić zdjęcia.

 

 

Kolejny postój mamy zaplanowany w wiosce – skansenie ludu Damara. Wioska jest jakby ukryta w skałach, trzeba uważać, żeby nie ominąć tego fajnego miejsca. Wstęp do Damara Living Museum kosztuje 80 NAD/os. 

 

 
Zaraz po wejściu na teren wioski podchodzi do nas młody chłopak Simon – będzie nam opowiadał o życiu i zwyczajach jego ludu. Buszmeni Damara należą do najstarszych ludów wNamibii. Było to plemię zbieracko-łowiecko-pasterskie. Słuchamy, jakie rośliny leczą jakie dolegliwości, podpatrujemy jak panie wyrabiają ozdoby, jak rozpala się ogień, jak przygotowuje skórę na odzienie. Na końcu przychodzi czas na tańce i śpiewy. 
 
 
 
 
 
 
 
Dalej nasza droga wiedzie do Valley of the Organ Pipes czyli Doliny Piszczałek Organowych. Niedaleko zejścia do dolinki jest budka przewodnika, czekamy aż do nas przyjdzie. Pani jakoś nie spieszy się specjalnie, w sumie jej się nie dziwie, gorąco niesamowite, a ona sama na tym odludziu. Nie ma opłaty za podziwianie piszczałek, można zostawić napiwek. Schodzimy razem z naszą przewodniczką w głąb małej doliny. Rzeczywiście te skalne formacje przypominają organy czy piszczałki. Wysokość niektórych piszczałek dochodzi do 5 m. Wiek Organ Pipes szacowany jest na około 125 mln lat. Pani przewodnik szybko mówi, co ma do powiedzenia, i po otrzymaniu napiwku (100 NAD) wraca do swojej budki. My zostajemy jeszcze chwilę, aby porobić zdjęcia.
 
 
 

Od Organ Pipes do Twyfelfontain mamy tylko kilka kilometrów. Twyfelfontein to skalisty teren położony w regionie Kunene (Kaokoland). Znajduje się tam około 2 000 petroglifów czyli rysunków naskalnych Buszmenów Khoi-San przed ponad 2 tys. lat. Nazwa pochodzi z języka Afrikaans i oznacza „niepewne źródło”. Miejsce to zostało tak nazwane przez rolnika, który osiadł na tej ziemi i nie był pewny czy źródło o nazwie /Ui-//aes zapewni jego farmie dostateczną ilość wody.

Twyfelfontein zostało w 1952 r. ogłoszone Pomnikiem Narodowym Namibii, a w 2007 r. zostało wpisane na listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO. Rysunki przedstawiają lwy, żyrafy, słonie, nosorożce, strusie, pingwiny i foki. Różnorodność rysunków świadczyć ma o tym, że Buszmeni Khoi-San przemieszczali się po terytorium całej Namibii, byli również nad oceanem. Pierwsza wzmianka o tym miejscu pochodzi z 1921 r. Na teren Twyfelfontein można wejść tylko z przewodnikiem. Wstęp kosztuje 50 NAD/os i 20 NAD/samochód. Po opłaceniu wstępu czekamy na naszego przewodnika, a raczej przewodniczkę. Słusznych rozmiarów pani raczej nie jest zbyt przyjaźnie nastawiona. No nic może ma dziś gorszy nastrój. Wyruszamy zatem w pełnym słońcu wgłąb skał.

Do platform z widokiem na petroglify wiedzie sieć ścieżek. Rysunki znajdują się na 212 płytach skalnych, skupionych w 17 miejscach. Zatrzymujemy się w kilku z nich, żeby pooglądać wyryte zwierzęta. Nasza pani przewodnik pokazuje coraz to nowe. W pewnym momencie jej zainteresowanie budzą moje paznokcie. Dopytuje się, jak ja mam to zrobione (miałam żelowy french manicure) i my jak tylko umiemy staramy się jej to wyjaśnić naszym „kulawym” angielskim. Pani przewodnik również ma pomalowane paznokcie, tylko, że trochę dawno to robiła. W każdym razie pani przewodnik jest już „nasza”. Zaczyna ją interesować skąd jesteśmy. Nie bardzo kojarzy nasz kraj, prosi o podanie nazwiska jakiegoś sławnego Polaka. Zaczynamy więc wyliczankę: papież – nie zna, Wałęsa – też nie, może Kubica albo Lewandowski – nie interesuje się sportem, to może Chopin, Kopernik… No niestety żaden z wymienionych nie jest znany pani przewodnik. Ale przypomniała sobie, że chyba zna jedną Polkę.. Tak? Kogo? – pytamy. Victoria Beckham jest przecież z Polski. Uprzejmie wyjaśniamy, że niestety nie. Ale humory mamy wszyscy przednie. Oglądamy pozostałe rysunki i powoli wracamy do recepcji. Nasza pani przewodnik tak się rozgadała, że dokładnie poopowiadała nam, jak to raz wypiła sobie piwo – a jest niepijącą osobą – i jak potem świat jej wirował i powiedziała, że nigdy więcej. Była zdziwiona, jak jej opowiedzieliśmy o naszych – w sumie skromnych – możliwościach w tej dziedzinie. Ona by tego nie przeżyła.

 

 

Wczesnym popołudniem docieramy do miejsca naszego noclegu – to przepięknie położona w dolinie Huab – Twyfelfontein Country Lodge. Po powitalnym drinku, wypijamy jeszcze kawę i wsuwamy pyszne ciasto. Bagaże zostawiamy w pokoju i ruszamy pooglądać okolicę w nadziei, że może tu natkniemy się na pustynne słonie. Z lodge wyruszają wycieczki w poszukiwaniu słoni, ale my dziś przyjechaliśmy trochę za późno i już się nie załapaliśmy.

 

 

Niedaleko recepcji rośną wiecznie zielone krzewy, w których grasuje banda różnych ptaków. Spotykamy tam bilbila czerwonookiego, kulczyka białogardłego i samiczkę wróbla czarnogłowego.

 

 

Widoki otaczające domki zapierają dech w piersiach. 

 

 

 

23 sierpnia 2014, dzień 9

Zaraz po śniadaniu opuszczamy piękne Twyfelfontein i ruszamy dalej. Dziś cały dzień minie nam w drodze do Opuwo, czeka nas ponad 350 km szutrowych dróg. Jedziemy najpierw drogą C39, która prowadzi przez Torra Conservancy. Torra to obszar chroniony o powierzchni ponad 3 500 km², utworzony przez rząd Namibii w 1998 r. Na jego terenie żyją słonie, lamparty, lwy, gepardy, czarne nosorożce, hieny, żyrafy, zebry górskie, springboki, oryksy i kudu. Zobaczymy, ile z tej pokaźniej listy uda nam się zobaczyć. Oczywiście za oknem samochodu, jak to zwykle w Namibii, całą drogę towarzyszą nam cudowne widoki.

 
 
 
No i mamy pierwsze zwierzaki, niedaleko drogi pasie się stado springboków.
 
 
 
 
Zatrzymujemy się  – niedaleko drogi rośnie Euphorbia virosa, której nazwa w afrikaans to Gifboom, czyli trujące drzewo. Jest to wilczomlecz, ale zupełnie inny, niż te, które można spotkać np. w Kenii – wygląda jak kępa kaktusów. Gifboom ma w swoich łodygach mleczną, kremową substancję o właściwościach rakotwórczych. Ciecz ta jest bardzo trująca, kontakt ze skórą powoduje jej podrażnienie, a w zetknięciu z oczami może doprowadzić do utraty wzroku. Sok wilczomlecza używany był przez Buszmenów San do zatruwania końców strzał myśliwskich. 
 
 
 
 
Jedziemy dalej, mijając po drodze osady Herero.
 
 
 
 
Jeszcze tylko tankowanie na miejscowej stacji i możemy wjeżdżać na teren Palmwag. Palmwag to rezerwat przyrody liczący 400 tys. ha. Żyją tu lamparty, lwy, zebry górskie, gepardy, żyrafy, springboki, kudu i słonie pustynne. W rezerwacie żyje także największa w Afryce populacjaczarnych nosorożców. Co prawda nie wjeżdżamy na teren Palmwag Game Reserve, ale po cichu liczymy, że jakiś gruby zwierz zostanie w końcu upolowany obiektywem aparatu.

No i jest! Nasza pierwsza namibijska żyrafa!

 

 
Jest też i springbok. Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale nam większość zwierząt w Afryce pokazywała, co o nas myśli, odwracając się do nas tylną częścią ciała... Tuż za springbokiem napotykamy na oryksa – a jakże – stojącego tyłem do nas.

 

 

Honor Palmwag uratowały napotkane chwilę później żyrafy, choć te z kolei ustawiły się pod słońce. Skoro są żyrafy, to może i reszta większej zwierzyny się pokaże, może uda się zobaczyć w końcu pustynne słonie. Niecierpliwie wyglądamy przez okna w poszukiwaniu grubego zwierza. A widoki za oknem – popatrzcie sami.
 
 
 
 
Na skalistych wzgórzach zauważamy dziwną roślinę: bottle tree – czyli hmm… drzewo butelkowe. Jest to endemiczna roślina Namibii i południowej Angoli. Pień tej rośliny wygląda właśnie jak butelka i służy do magazynowania wody w czasie pory deszczowej. Bottle tree osiąga wysokość do 6 metrów, ma niewiele gałęzi, na końcach których zakwitają białe kwiaty. Sok bottle tree ma właściwości podobne do wilczomlecza, jest trujący, w kontakcie z oczami powoduje ślepotę; był również wykorzystywany do wykańczania zatrutych strzał do polowań.
 
 
 
 
Tereny robią się coraz bardziej kamieniste, suche i nieprzyjazne dla życia. Na zboczach widzimy pierwsze w Namibii baobaby.
 
 
 
 
Spotykamy też strusie i ogromne białe termitiery. Nie wiem czy wiecie, ale termity to mistrzowie inżynierii – w wybudowanych przez nich kopcach temperatura jest cały czas stała, pomimo jej znacznych wahań na zewnątrz. W takiej termitierze może zamieszkiwać nawet 2 mln owadów.
 
 
 
 
 
Powoli dojeżdżamy do Opuwo, zaczynają się pojawiać pierwsze zabudowania. Samo miasto nie jest ciekawe, jest dość brudno – jakby nie Namibia. Opuwo jest stolicą regionu Kunene i bazą wypadową dla odwiedzin koczowniczych plemion Himba. Już w mieście można zobaczyć wiele przedstawicielek tego plemienia. Nie robimy zdjęć, gdyż Erastus przestrzega nas, że tutejsi mieszkańcy bardzo tego nie lubią i w stosunku do obcych robiących zdjęcia mogą być nawet agresywni. Podczas tankowania na stacji otaczają nas panie Herero z dziećmi, które częstujemy owocami, ale na pytanie o możliwość zrobienia im zdjęcia, odpowiadają, że owszem – za pieniądze – tak. Są bardzo zdziwione jak odmawiamy.
 

 

W Opuwo mieszkamy w ładnej lodge – Opuwo Country Lodge, do której docieramy wczesnym popołudniem. Lodge jest pięknie położona, z basenem z widokiem na sawannę. Szkoda tylko, że cała roślinność wyschła. Doprowadzamy się do porządku i idziemy do restauracji napić się kawki i poleżakować nad basenem. Spotykamy tam parę Polaków, która sama podróżuje po Namibii. Wymieniamy się opowieściami, oni jadą w stronę, z której my przyjechaliśmy. Zazdroszczą nam, że mamy kierowcę Namibijczyka, bo oni jednak trochę czasu tracą na szukanie dróg i docieranie w konkretne miejsca.

Powoli nad Namibią zachodzi słońce, idziemy na pyszną kolację i wracamy do naszego domku.
 
 
 
  
 

24 sierpnia 2014, dzień 10

Wstajemy jak zwykle w dobrych humorach i idziemy na śniadanie. Ponieważ Erastusa jeszcze nie ma, po posiłku przenosimy się na taras, żeby przy dobrej kawie podziwiać jeszcze uroki okolicy. Nad basem wodę popijają bilbile. Jest pięknie... Zjawia się Erastus, pakujemy bagaże do samochodu i w drogę – dziś pierwszy punkt programu to wizyta w wiosce Himba. Jedziemy najpierw do Opuwo zrobić zakupy dla Himba – produkty spożywcze, takie „wkupne”, aby wódz pozwolił nam odwiedzić jego wioskę. Po drodze spotykamy panie Himba i Herero. Zabieramy też naszą przewodniczkę – jak się później okazuje to bratanica wodza wioski, do której jedziemy, ale mieszkająca już nie jak Himba, ale w normalnej wiosce.

Kilka słów o Himba. Jest to plemię koczowniczo-pasterskie, zamieszkujące północno-wschodnią Namibię, czyli Kaokoland oraz tereny południowej Angoli. Wywodzą się z grupy plemion Bantu, podobnie jak Herero, jednakże Himba trudno się asymilują, prowadząc tradycyjny styl życia niezmieniony od pokoleń. Plemię było bliskie wyginięcia, gdy w latach osiemdziesiątych długotrwała susza spowodowała śmierć prawie 90 % bydła należącego do Himba.

Lud Himba nawet kilka razy w roku zmienia swoje miejsce zamieszkania, w poszukiwaniu wodopojów oraz terenów pod wypas bydła i kóz. Wioską rządzi wódz, najstarszy mężczyzna plemienia, który zostaje w wiosce wraz z kobietami, podczas gdy mężczyźni udają się na wypas bydła. Na tym zajęciu spędzają oni większość swojego życia. Mężczyzna Himba może mieć wiele żon – zależy to od jego statusu materialnego i zgody starszyzny. Sam wybiera sobie kobiety, które są mu posłuszne. Według tradycji, gdy mąż przyprowadzi do domu swojego krewnego, w ramach gościnności, daje mu na noc jedną ze swoich żon. Panie Himba też nie należą do pruderyjnych: mogą mieć licznych kochanków, za co przeważnie nie są ganione przez swoich mężów, zwłaszcza tych starszych. Smile Obowiązkiem kobiet Himba jest wychowywanie dzieci, budowa chat, zajmowanie się uprawami, garbowanie skóry i cała masa innych codziennych czynności.

Dojeżdżamy do wioski. Pani przewodnik idzie zapytać wodza, czy zostaniemy wpuszczeni. Pytamy Erastusa, czy może się zdarzyć, że spotkamy się z odmową – ponoć czasem niestety nie da wejść się do wioski. Pertraktacje naszej przewodnik trwają jakieś 15 min., już zaczynamy się obawiać, że coś może być nie tak, ale dziewczyna wraca uśmiechnięta i mówi, że możemy iść. Po drodze uczy nas kilku podstawowych zwrotów grzecznościowych: „dzień dobry” to „morro”, „jak się masz” to „peribi”, a „dziękuję” to „oguhepa”.

Zaraz  po wejściu na teren osady spotykamy wodza wioski. Po krótkim przywitaniu z wodzem, który jak się okazuje jest jedynym mężczyzną w wiosce, ruszamy dalej. Mijamy spichlerz ustawiony na palach, aby żadna gadzina nie dostała się do ziarna kukurydzy. W cieniu spichlerza ukrywa się mama z małym bobasem.

 

 

Panie Himba nie zakrywają biustu, nie jest to dla nich nic intymnego. Za intymną część ciała uważane są natomiast kostki u stóp. Himba noszą na kostkach bransolety z metalowych koralików. Skórzane paski na nich określają, ile potomstwa ma dana kobieta. Jeśli jeszcze nie ma dzieci, nosi na na szyi grubą obrożę. Kobiety Himba przywiązują szczególną uwagę do wyglądu zewnętrznego. Codziennie rano pokrywają swoje ciała otjize, czyli mieszanką tłuszczu zwierzęcego, ekstraktu z roślin i rudobrązowej ochry. Te zabiegi chronią ich ciało przed palącym słońcem i owadami, nadając jednocześnie piękny i zdrowy wygląd skórze. Otjize kobiety nakładają także na włosy. Kobiety z plemienia Himba uważane są za najpiękniejsze w Afryce i chyba nie ma w tym przesady.

Przechadzając się po wiosce docieramy do najważniejszej części wsi Himba, którą jest okuruwo czy święty ogień. Powinien być tam stale płonący, święty ogień, który zapewnia łączność z przodkami, będącymi łącznikami z bogiem zwanym Mukuru. Jedynym domem, którego drzwi skierowane mogą być w kierunku ognia, jest dom wodza wioski. Droga między tym domem a ogniem jest świętym obszarem i nie powinny go przekraczać osoby spoza wioski. Na terenie wioski jest też zagroda dla bydła.

 

 

Chaty Himba są bardzo skromne. Tradycyjna chata ondjuwo ulepiona z mułu rzecznego, zmieszanego z odchodami bydła, oparta jest na konstrukcji z gałęzi. W tych małych chatach praktycznie nie ma nic. Jest klepisko, na którym na rozkładanych skórach zwierzęcych śpi się w nocy. Na ścianach wisi odświętne odzienie właścicieli. W jednej z takich chatek pani Himba pokazuje nam rytuał codziennej pielęgnacji – nacieranie ciała otjize oraz okadzanie intymnych części ciała dymem z pachnących ziół. Trochę się krępujemy robić zdjęcia, ale pani wyraźnie nas do tego zachęca. Mój aparat też chyba poczuł się trochę skrępowany i nie chciał robić zdjęć ... Himba nigdy się nie kąpią, nie piorą swoich ubrań… a właściwie skóry, którą się przyodziewają. Okadzają tylko wszystko dymem. Co dziwne, ani razu nie poczuliśmy żadnego przykrego zapachu w ich towarzystwie.

 

 

Jak już wspomniałam panie Himba przywiązują dużo uwagi do swojego wyglądu. Swoje ciała zdobią metalową i skórzaną biżuterią z dodatkiem muszli, kości zwierzęcych, nasion. Głównym elementem stroju Himba jest skórzany fartuch oruhira. O statusie małżeńskim Himba świadczy ich uczesanie. Dziewczynki do osiągnięcia dojrzałości zaplatają na głowie dwa warkocze spadające na czoło i przysłaniające oczy. Kiedy dziewczynka może być już wydana za mąż, wiąże swoje włosy zaplecione w warkocze z tyłu głowy.

 

 

Mężatki noszą na czubku głowy skórzany czepiec embrę, którą zdejmują już jako wdowy na znak żałoby. Na koniec wizyty w wiosce kupujemy u pań tradycyjny naszyjnik Himba, cały wysmarowany ochrą. Himba znają już doskonale wartość pieniędzy i dość wysoko cenią sobie własną twórczość. Zresztą miałam wrażenie, że na moment zakupów, jakby wioska nagle zwiększyła liczbę swoich mieszkańców, gdyż kobiet Himba chcących coś sprzedać było znacznie więcej niż na początku naszej wizyty.

Przy wyjściu z wioski znajduje się grób poprzedniego wodza wioski. 

 

 

 Z wioski kierujemy się jakieś 290 km na południe do Otjitotongwe. Ponieważ jedziemy w pobliżu Parku Narodowego Etosha, po drodze mijamy znaki informujące o możliwości spotkania na szlaku różnych zwierzaków. Ponieważ robimy się trochę głodni, w miasteczku Kamanjab wstępujemy do małej restauracji, z oryginalnie zrobionym menu i fajnie podanymi przekąskami. 

 

 

Po małym co nie co ruszamy dalej. Na miejsce musimy dotrzeć przed godz. 16, gdyż wtedy zaczyna się karmienie gepardów. Do Otjitotongwe Cheetah Farm dojeżdżamy na czas. Przejeżdżamy przez kilka bram ostrzegających przed niebezpieczeństwem i informujących, że wjeżdżamy tu na własne ryzyko. Podjeżdżamy pod dom właściciela, na podwórku przechadzają się trzy oswojone gepardy. Właściciel jest cały czas przy nas i pilnuje, aby nie stało się coś złego. Farma Otjitotongwe ma ponad 7 tys. ha i jest domem dla kilkunastu gepardów, zarówno oswojonych, jak i dzikich, wielu odkupionych od lokalnych farmerów, po tym jak zostały przyłapane na polowaniu na zwierzęta hodowlane. Gepardy nie żyją tam w absolutnej wolności, ale w dużych ogrodzonych zagrodach. Na posesji właścicieli farmy zabawiamy jakąś godzinę, obserwując z bliska te piękne koty, które zupełnie nic nie robią sobie z naszego towarzystwa.

 

 

Po bliskich spotkaniach z gepardami jedziemy na nasz camp. Jakieś 10 metrów od naszego miejsca noclegowego jest zagroda, w której mieszka mama z dwojgiem małych. No nieźle, nie wiem, jak zaśniemy mając za sąsiadów zwinne i skoczne gepardy… Póki co rozbijamy obóz, rozkładamy namioty i w oczekiwaniu na dalszą część atrakcji popijamy zimne piwko – chłopaki i przepyszną Savanne (cydr) – ja. Po godz. 16 przyjeżdża po nas syn właściciela farmy z żoną i swoim synem. Pakujemy się na pakę pick-up’a i razem z grupą głośnych Włochów jedziemy na karmienie gepardów. Tu również mijamy kilka bram, ogradzających poszczególne zagrody. Po chwili widzimy już pierwsze gepardy schowane w cieniu drzew. Chłopak prosi, aby przygotować sobie aparaty, gdyż będzie rzucał gepardom mięso i za chwilę pierwsza pajda mięsiwa leci w powietrze, a w jej kierunku rzucają się gepardy. Ten, któremu uda się pochwycić przekąskę, zaraz z nią zmyka, reszta czeka na następną szansę.

 

 

Karmienie kończy się, gdy każdy z gepardów otrzyma swój przydział.

Niedaleko naszego obozu rośnie ogromne Cobas Tree – po naszemu drzewo maślane. Podobno sok z młodej łodygi tego drzewa pomaga w leczeniu chorób skóry. Drzewo to może osiągnąć wysokość 6 metrów, a średnica jego pnia przekracza często 1 metr. Kora drzewa maślanego wygląda jakby była papierowa. Drzewo maślane rośnie tylko w Namibii i Angoli, w Namibii jest objęte ochroną. 

 

 

 

Po powrocie czekała już na nas wyśmienita kolacja przyrządzona przez Erastusa. Dziś szef kuchni serwuje kurczaka w sosie paprykowym z ryżem i sałatką – pychota. Muszę przyznać, że byliśmy pod wrażaniem możliwości kulinarnych Erastuasa, w 15 min. potrafił przygotować pyszne jedzenie.

Po kolacji wyruszamy z Marcinem myć naczynia – na campie z reguły przy sanitariatach są do tego specjalne miejsca. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby tym razem nie towarzyszyły nam, odbijające światło z naszych czołówek, oczy gepardziej rodziny. Nie powiem, miałam lekką gęsią skórkę ze strachu.

W takich okolicznościach przyrody, z dzikimi sąsiadami tuż za płotem, idziemy spać w naszym namiocie. I jakoś lepiej się czuję, wiedząc, że jest on na dachu, bo może gepardy nie umieją chodzić po drabinie...

 

 
 
  

25 sierpnia 2014, dzień 11

Ranek wita nas piękną pogodą. Śniadanie, kawa, pakowanie dobytku, pożegnanie z mamą gepardzią i jej maluchami i już można wyruszać dalej.

  
 

 

Nie ukrywam, że dla mnie Afryka to głównie zwierzęta. Od dziecka Czarny Ląd kojarzył mi się głównie z Serengeti i Kalahari – jakoś te dwie krainy najczęściej występowały w filmach przyrodniczych oglądanych 30 lat temu przez mojego tatę, które i ja podglądałam, becząc okrutnie, gdy jakaś antylopa kończyła życie w paszczy któregoś z wielkich kotów.

Dziś nasza droga wiedzie do Parku Narodowego Etosha. Etosha jest jednym z największych parków narodowych na świecie, zajmuje powierzchnię ponad 22 tys. km². Park został utworzony w 1907 r. i wtedy zajmował powierzchnię 80 tys. km². W języku plemienia Ovambo, które zamieszkuje północną Namibię, Etosha oznacza „wielkie białe miejsce”. I rzeczywiście jest to białe miejsce – 1/4 parku zajmuje Etosha Pan – okresowe słone jezioro, którego powierzchnia wynosi ok. 4,8 tys. km², o długości 130 km i szerokości 50 km. Etosha Pan było pierwotnie zasilane przez wody rzeki Kunene, jednak tysiące lat temu zmieniła ona swój bieg i jezioro wyschło. Teraz jezioro napełnia się wodą tylko podczas bardzo, bardzo obfitej pory deszczowej, a woda zatrzymuje się w nim tylko na krótki czas.

Park podzielony jest na część zachodnią – kiedyś dostępnej tylko dla nocujących w Dolomite Camp i część wschodnią, częściej odwiedzaną. W części wschodniej znajdują się trzy główne campy: Okaukuejo, Halali i Namutoni.

Tak wygląda mapa wschodniej części parku, którą będziemy eksplorować (źródło: http://www.findtripinfo.com):

 

 

Do parku wjeżdżamy bramą Anderson Gate. Opłaty za wstęp do parku (80 NAD/os, 30 NAD/kierowca i 10 NAD/samochód za jeden dzień) uiszczamy w Okaukuejo. Ponieważ dziś nocujemy na campie Okaukuejo, do którego od bramy wjazdowej mamy tylko 17 km, postanawiamy przed południem poszukać jakieś zwierzyny. W Etoshy jest ok. 30 oczek wodnych, zarówno naturalnych, jak i sztucznie utworzonych i nawadnianych przez człowieka. Jedne wypełniają się wodą podczas pory deszczowej, wysychając w porze suchej, inne wspomagane są pompami na baterie słoneczne, które cały czas dopompowują wodę z podziemnych źródeł. Zwłaszcza w porze suchej przy tych oczkach gromadzą się liczne zwierzaki zamieszkujące park. Pierwszy odwiedzony przez nas wodopój to mała dziura w ziemi, z dobrodziejstw której licznie korzystają zebry, kudu i springboki. Nieopodal w cieniu wyleguje się lew. 

 

 

Ponieważ dochodzi południe, jedziemy na camp, żeby chwilę odpocząć; zresztą zwierzaki i tak pochowały się, do życia powrócą popołudniu.

Na bramie wjazdowej campu są zegary pokazujące godzinę wschodu i zachodu słońca. Godziny te wyznaczają również czas, jaki można spędzać poza campem. O godz. 18 trzeba wracać z parku na camp, inaczej płaci się wysokie kary. Okaukuejo to niegdysiejsza placówka wojskowa założona w 1901 roku. Pierwsza nazwa tego miejsca – Okakwiya – oznaczała „kobietę, która co roku ma dziecko”. Na campie jest wszystko, co do życia potrzebne: stacja benzynowa, sklep, restauracja, basen. Są też piękne lodge, my jednak podczas całego pobytu w Etoshy śpimy w naszej Toyocie. Nieopodal mamy łazienki, miejsce do przygotowywania jedzenia i mycia naczyń, wszędzie czyściutko. Warto dodać, że zarówno jedzenie, jak i paliwo są droższe w parku, więc do Etoshy wjeżdżamy z pełnym bakiem oraz zapasem jedzenia. Obok nas rozłożyli się podróżnicy z RPA, ci to dopiero mają przenośny dobytek ze sobą...

 

 

Po chwili odpoczynku idziemy zwiedzać teren. Przy campie znajduje się Okaukuejo waterhole czyli oczko wodne. Póki co, nikt z niego nie korzysta. Postanawiamy zostać chwilę, może zjawi się jakieś spragnione zwierzę. Marcin w oczekiwaniu na większego zwierza wytropił jaszczurkę. Nie musieliśmy długo czekać – z dala widać podążającego w stronę wody słonia. Tylko w Etoshy można spotkać „wielkie białe duchy”. To nic innego, jak słonie, które pluskały się w wodnych sadzawkach, pełnych białej glinki i kalcytu, potem wytarzały się w piachu pełnym soli, to błotko wyschło na ich skórze, pozostawiając białą powłokę. Zjawił się też springbok.

 

 

Zostawiamy oczko i zwierzęta w spokoju i idziemy nad basen. Niestety ten opanowany jest całkowicie przez dzieciaki – no cóż ochłody nie będzie. Po południu wyruszamy znowu na safari. Zaraz po opuszczeniu campu spotykamy spore stado słoni. Potem mamy bliskie spotkanie z zebrami, których w parku jest chyba najwięcej. Po drzewami wyleguje się lew z dwiema lwicami. W pewnym momencie króla zwierząt zbiera na amory. Szkoda, że jesteśmy dość daleko.

 

 

 Jeździmy, jeździmy i „zaliczamy” kolejne zwierzaki: oryksa, dropa olbrzymiego, kudu i małego steenboka. Słońce powoli zaczyna zachodzić, czas wracać do obozu. W drodze powrotnej spotykamy jeszcze gnu.

 

 

Po powrocie Erastus pichci kolację (przepyszne spaghetti), a my idziemy znowu nad oczko. Tym razem mamy farta – u wodopoju spotykamy nosorożca czarnego. A za chwilę zjawiają się cztery żyrafy.

 

 

Pędzimy na kolację, potem mycie garów i sprzątanie i znowu pędem nad wodę, Tym razem jest już całkiem ciemno, ale oczko jest pięknie oświetlone. A nad wodą słonie, które czule się miziają i dwa nosorożce. Zdjęcia może nie najlepszej jakości, ale jeszcze nie opanowałam sztuki robienia fotek w ciemności i to jeszcze bez statywu. Siedzimy do późna nad wodopojem. Ale jutro też jest dzień. Wracamy, Erastus już śpi. Na głośnym do tej pory campie jest już coraz ciszej. Szybki prysznic i myk do namiotu. Powiem Wam, że to niesamowite uczucie zasypiać słysząc porykiwania słoni i wycie hien… dobranoc.

 

 

26 sierpnia 2014, dzień 12

Wstajemy jeszcze przed świtem i pędzimy nad wodopój. Opłacało się wcześnie wstać – z wodopoju nieśpiesznie korzysta nosorożec, być może ten sam, którego widzieliśmy wczoraj wieczorem. Za chwilę powoli odchodzi, mijając się z szakalem. Usatysfakcjonowani wracamy do naszego obozowiska. Erastus już zaczął pichcić śniadanie, które pałaszujemy ze smakiem. Jeszcze tylko poranna obowiązkowa kawa i można ruszać dalej. Dziś w południe mamy dotrzeć do kolejnego campu w Etosty – Halali, oddalonego od Okaukuejo jakieś 70 km. Ale oczywiście nie jedziemy główną drogą, zajeżdżamy chyba do wszystkich wodopojów po drodze.

Pierwszym zwierzakiem, jakiego spotykamy po opuszczeniu Okaukuejo jest szakal czaprakowy. Potem w wyschniętej trawie dostrzegamy samiczkę dropika jasnoskrzydłego i stado stepówek namibijskich.

 

 

Teraz czas na ciut większego zwierza – niedaleko nas przemyka hiena cętkowana. Są jak zwykle niezawodne zebry stepowe (nad wodopojem Nebrownii) i wszędobylskie oryksy. Między kopytnymi śmiesznie podskakuje malutka czajka srokata. Są jak zwykle niezawodne zebry stepowe (nad wodopojem Nebrownii) i wszędobylskie oryksy. Docieramy do większego wodopoju, do którego razem z nami zmierza również impala. Za chwilę dołączają do niej dostojne kudu. Po raz pierwszy spotykamy też red hartebeest’y, które w naszym języku noszą nazwę: bawolec rudy lub kama; muszę przyznać, że angielska nazwa jest zdecydowanie fajniejsza. Wokół wodopoju krąży też struś.

 

 

 

Po drodze zdarzają się i takie widoki – pustki.

 

 

 

 Zajeżdżamy nad kolejny wodopój (Rietfontein), nad którym najliczniej goszczą, a jakże, zeberki. Ale, aby krajobraz nie był zbyt czarno biały, dostojnie w kard obiektywu wkracza żyrafa. Biedaczka musi się natrudzić, żeby zaspokoić pragnienie. Słońce jest już wysoko, zbliża się południe, powoli kończymy poranne safari. Przed wjazdem na camp spotykamy jeszcze słonia. 

Camp Halali powstał w 1967 r. i jest najnowszym campem w Etoshy. Samo słowo „Hahali” oznaczało w języku niemieckim tradycyjne zakończenie polowania. Jednak w parku to słowo użyte zostało w innym znaczeniu: oznacza, że w obrębie parku zakończone zostały polowania i niepotrzebne zabijanie zwierząt.

W Halali, podobnie jak w Okaukuejo, są i luksusowe lodge i część namiotowa. Jest restauracja, sklep, poczta, stacja benzynowa i duży basen. Znajdujemy swoje miejsce „parkingowe”, niedaleko nas zaparkowała ogromna ciężarówka, którą podróżują Włosi.

 

 

Jakieś 200-300 m od campu jest Moringa Waterhole, do którego zaraz się wybieramy. Wodopój położony jest u stóp wzniesienia, na którym postawiono kilka ławeczek pod prowizorycznym zadaszeniem. Mamy szczęście bo nad wodopojem życie tętni aż miło. Na południowego drinka przyszło dość pokaźne stado słoni. Są też kudu i impale. Do popołudniowego safari mamy jeszcze trochę czasu, Marcin idzie popływać w pustym basenie, ja przeglądam zdjęcia. Popołudniu pakujemy się do Toyoty i jedziemy znowu na poszukiwanie zwierzaków. Jedziemy Rhino Drive w nadziei, że spotkamy nosorożca. I rzeczywiście był tam, ale bardzo, bardzo daleko, Erastus wypatrzył go z dachu samochodu. Za to w „dzielnicy nosorożców” spotykamy trochę ptactwa, z toko czerwonolicym na czele. 

Słońce powoli zbliża się do horyzontu, czas zawracać w stronę campu. Nagle Erastus dostrzegł coś, coś co było bardzo daleko. No my oczywiście nic nie widzieliśmy. Ale na słowo „cheetah” aż podskoczyliśmy. Co prawdą widzieliśmy gepardy kilka dni temu, ale to nie to samo. Po chwili dostrzegamy malutki punkcik poruszający się w oddali, Etastus dodaje gazu – oczywiście na tyle, na ile pozwala ograniczenie prędkości w parku – i pędzimy w stronę, jak się okazuje, aż trzech gepardów. Jesteśmy trzeci raz w Afryce i dopiero teraz udało nam się je spotkać na wolności. Jakby tego było mało, gepardy chyba szykują się do polowania. Zatrzymujemy się i obserwujemy, jak rozwinie się akcja. Mamy nadzieję, że zobaczymy gepardy w biegu. Pędzący gepard to jedna z piękniejszych rzeczy na świecie. Jest to najszybsze zwierzę lądowe, potrafi pędzić z prędkością do 113 km/h, przy czym rozpędzenie do setki zajmuje mu 3 sekundy. Niestety osiągana prędkość przekłada się na długość biegu – gepard jest krótkodystansowcem, po kilkuset metrach musi odpocząć.

W oczekiwaniu na rozwój wypadków spędziliśmy tam ponad pół godziny, ale gepardom wyjątkowo się nie spieszyło do polowania. Z ciężkim sercem musieliśmy zostawić koty i ruszać w drogę powrotną do Halali. Wracamy sobie spokojnie na nocleg, gdy nagle pada słowo „leopard”. Tym to Erastus nas prawie o zawał przyprawił. Oba koty w jeden dzień – niesamowite. Niesamowite jest również to, jak Erastus potrafił te wszystkie zwierzaki wypatrzeć. No żeby dotrzeć do kota, musieliśmy zboczyć z drogi – co jest zabronione – i przejechać jakby wyschnięte jezioro. Gdy już byliśmy blisko, okazało się, że to jednak nie leopard, a kot nubijski albo jak kto woli – żbik afrykański, również rzadki, jak leopard. Cieszyliśmy się jak dzieci, Erastus też był – i słusznie – z siebie dumny!.

Wracamy szybko na wytyczony szlak, dzięki Bogu nikt nie zauważył naszego przestępstwa Biggrin. Jeszcze tylko spotkanie z pięknym samczykiem dropika jasnoskrzydłego i możemy pędzić do obozu bo słońce już bardzo nisko i za chwilę zajdzie. 

Po kolacji idziemy do wodopoju. Jak zwykle słonie nie zawiodły, jest spore stadko. Siedzimy tam dobrą godzinę, zaczyna robić się coraz zimniej więc zostawiamy słonie i wracamy do obozowiska. Szybki prysznic, pisanie kartek do znajomych i pakujemy się do namiotu – czas spać. Jakiś czas później, od strony wodopoju dochodzą niesamowite porykiwania słoni, coraz to głośniejsze. Chyba musiały się tam odbywać jakieś walki, bo ryk tych zwierząt był niesamowity. Chwilę zastanawiamy się, czy się ubrać i iść zobaczyć co się tam dzieje – bo coś musiało się dziać, ale obawa, że może zaraz wszystko się skończy i zmęczenie przeważają i zostajemy w namiocie.

 

 

27 sierpnia 2014, dzień 13

Godzina 6 rano, czas wstawać. Ranki o tej porze roku są dość zimne, więc po wyjściu z namiotu, człowiek od razu się orzeźwia. Zresztą w takich okolicznościach przyrody szkoda czasu na spanie. Idziemy więc nad wodopój, zobaczyć, kto przyszedł ugasić pragnienie. I tu małe rozczarowanie – pusto, nie ma ani jednego zwierzaka. Trudno… Wracamy do obozowiska i widzimy lekkie zamieszanie wśród obozujących. Ludzie wypatrują czegoś, co przemyka między namiotami. No ale mamy szczęście, to honey badger! Erastus od pierwszego noclegu w Etoshy mówił nam o nim, żebyśmy na niego uważali. Nigdy w życiu, ani nie słyszeliśmy o nim, ani nie widzieliśmy tego zwierzaka. Miodożer (bo tak się u nas nazywa) albo ratel jest trochę podobny do naszego borsuka. Jest mięsożerny, ale lubi też wyjadać miód, stąd jego nazwa. To bardzo niebezpieczne zwierzę z bardzo mocną szczęką uzbrojoną w pokaźne zębiska. Nawet słonie omijają ratela, gdy ten stanie na ich drodze, gdyż zatarg z nim może skończyć się poważnym zranieniem. Ratel nie ustąpi przed nikim i niczym. Ludzie niestety nie są tego świadomi i podchodzą bardzo blisko zwierzęcia, nawet gdy ten szczerzy zębiska. Miodożer przegrzebuje resztki ze śmietnika (nie wiem, jak się do nich dobrał, bo metalowe kosze na śmieci zamontowane są nad ziemią) w poszukiwaniu czegoś smacznego, od czasu do czasu szczerząc zębiska. Jest przy tym bardzo szybki, trudno zrobić mu zdjęcie, tym bardziej, że jeszcze nie wstało słońce.

  

 

Po niezłej atrakcji z rana, po śniadaniu w świetnych humorach wyjeżdżamy z Halali na poranne safari. Już za bramą obozu spotykamy impalę i nowego ptaszka – frankolina brunatnego. W oddali stoi stado zebr. Stoi i coś obserwuje. Erastus rozgląda się bacznie, to w jedną, to w drugą stronę. My nic poza kamą i zebrami nie widzimy, a Erastus coraz bardziej czegoś wypatruje. No i wypatrzył… Pokazuje nam w oddali wystającą z traw głowę geparda, mówiąc, że widzi dwa koty. Za chwilę gepard wstaje, a za nim następny i idą w naszym kierunku. Erastus mówi, że po drugiej stronie drogi musi być jeszcze jeden, bo w jego ocenie, wygląda to na początek polowania. I zapewne są to te same gepardy, które widzieliśmy wczoraj. Dacie wiarę?! Dwa dni z rzędu widzimy gepardy na wolności – no coś niesamowitego! Nagle po drugiej stronie drogi, na której się zatrzymaliśmy, pojawia się jeszcze jeden gepard. Przechodzi zaraz obok naszego samochodu, cóż za uczucie – niesamowite!

 

 

Czekając, aż akcja się rozwinie, spędzamy tam dobrą godzinę. Gepardy w tym czasie, a to wstają i się przechadzają, a to znowu się na chwilę kładą. Cały czas liczymy na to, że zacznie się polowanie. Chyba jednak zebry dały cynk antylopom i te zorientowały się, że są pod obserwacją gepardów, bo po tej godzinie gepardy pochowały się na dobre w wyschniętej trawie i polowania nie będzie. Cała nadzieja w lwicy, ale ta też nie jest skora do polowania. No trudno, i tak mieliśmy szczęście. Oglądamy jeszcze kamy, zeberki i springboki i powoli ruszamy dalej. Po drodze mijamy samochód safari z campu, Erastus mówi kierowcy, że widzieliśmy gepardy i lwa, podając dokładne wskazówki, gdzie zostały zwierzaki. Oj widzimy lekką zazdrość w oczach turystów. Szybko jadą w miejsce, gdzie zostawiliśmy zwierzęta, ale po jakimś kwadransie nas doganiają prawie z pretensjami, że gepardów tam nie ma i oni mają obawy czy w ogóle tam były. Erastus mówi, że miejscowi przewodnicy często chwalą się, że coś widzieli, mijając się z prawdą. Chcemy pokazać im zdjęcia na dowód, że to co mówimy jest prawdą, ale chyba Erastus jest dość przekonywujący w tym co mówi, bo ponownie zawracają w stronę gepardów. Nasz Erastus jest jednak niezastąpiony, to świetny kierowca i jeszcze lepszy tropiciel zwierzyny! Dobra, dość chwalenia, wracamy do ślicznej małej zeberki, którą mijamy.

Jakoś nigdy specjalnie nie interesowałam się specjalnie ptactwem, ale na tym wyjeździe jakoś miałam szczęście do wypatrywania ptaszków wszelakich – chyba zacznę jeździć na wyjazdy typu birdwatching Wypatrzyłam, choć o to akurat było nie trudno, toko nosatego.

 

 

Do dzisiejszej zwierzęcej kolekcji dołączamy jeszcze: gnu, oryksa, guźce i kolejne żyrafy. Przed południem docieramy do chyba największego wodopoju, jaki widzieliśmy w parku – Chudob. A przy źródełku pełno zwierzyny: brykające żyrafy, kudu, zebry, oryksy, impale, jest nawet hiena i taplający się w błotku guziec. Nic, tylko siedzieć i podziwiać. Potem dojeżdżamy jeszcze do jednego wodopoju, gdzie dla odmiany urzędują springboki. A propos springboków, to Erastus opowiada nam, jak raz jechał wieczorem z turystami przez równiny południowej Namibii i w oddali przebiegało, a właściwie skakało stado springboków. Nagle jeden z podróżników krzyczy: stop, stop!!! kangaroo, kangaroo!!! Prawie popłakaliśmy się ze śmiechu... 

Zaraz po południu dojeżdżamy do naszego ostatniego campu w Etoshy – Namutoni, gdzie zostajemy tylko na lunch i krótki odpoczynek. Camp znajduje się w starym, niemieckim forcie. Podczas epidemii choroby szalonych krów w 1897 r. była tu stacja kontrolna. Fort służył też jako posterunek policji oraz był bazą wojskową RPA. W 1950 r. fort Namutoni został uznany za zabytek narodowy, a siedem lat później został udostępniony dla celów turystycznych.

Tak, jak w przypadku poprzednich campów, tu również jest wodopój – King Nehale Waterhole. Gdybym miała oceniać, to Namutoni był najgorszym campem, dość pustym, w poprzednich tętniło życie. Sam wodopój, choć otoczony zielenią, też nie dawał pełnej możliwości oglądania ewentualnej zwierzyny, gdyż był na tym samym poziomie co taras widokowy zbudowany przy nim.

 

 

Marcin rozsiada się na zadaszonym tarasie przy wodopoju, gdzie grasują guźce i inne zwierzaki, a ja wyruszam na obchód campu. Niedaleko wodopoju rosną jakieś kolące krzaczory, w których aż huczy i roi się od ptactwa. Nie bacząc na to, że mam odkryte ręce i nogi, postanawiam wkroczyć w ten busz i upolować fotograficznie jakieś trofeum. Ale mieszkańcy tej plątaniny gałęzi nie mają zamiaru się ujawniać, jak już któregoś dopadnę, to zanim zdążę przyłożyć aparat do oka, ptaszyna znika. A ptaszki są niesamowicie kolorowe, dwa z nich udało mi się zatrzymać w kadrze. To motylik fioletowouchy i motylik sawannowy.

 

 

Popołudniu wyruszamy dalej. To już niestety nasze ostatnie safari w Etoshy. Na pocieszenie dobrze znane, choć w Namibii po raz pierwszy widziane – perlice zwyczajne. 

 

 

Potem równie zaskakujące miejsce; choć to przecież Afryka, to palmy w parku widzimy pierwszy raz. A pod palmami – małe bajorko i dwa chłodzące się w nim słonie. Jedziemy dalej w kierunku Klein Namutoni Waterhole, na nudę nie możemy narzekać – żyrafy, guźce, impale, słonie… Ostatnie miejsce, które odwiedzamy w Etoshy to Dik-Dik Drive. Jak wynika z nazwy, powinniśmy tu spotkać dik-dik’a. No i spotykamy piękną samiczkę Damara dik-dik albo inaczej dik-dik Kirka.

 

 

To nasze ostatnie zwierzę napotkane w Etoshy. Szkoda, że nie możemy jeszcze tu zostać, no ale reszta Namibii i Botswana czekają! Opuszczamy park Von Lindequist Gate. Kilka kilometrów za bramą parku znajduje się Mushara Bush Camp – nasze miejsce noclegowe. Byliśmy pewni, że dziś też śpimy w naszym domku na dachu samochodu, a tu proszę – śpimy w namiocie, ale za to jakim...

  

 

Camp jest bardzo ładny, z basenem, fajną restauracją, naprawdę bardzo sympatyczne miejsce. Kręcimy się po campie i widzimy jak obsługa szykuje stoliki na kolację na polu. Wow, kolacja będzie pod gwiaździstym niebem, przy ognisku, bosko!

 

 

 

28 sierpnia 2014, dzień 14

Dzień rozpoczyna się piękną pogodą. Ruszamy w trasę, tym razem drogą asfaltową, o istnieniu, której prawie zapomnieliśmy przez ostatnie 2 tygodnie. Dziś do pokonania mamy jakieś 260 km. Po drodze zatrzymujemy się na zakupy w Tsumeb, typowo górniczym miasteczku. Po zakupach i tankowaniu jedziemy dalej. W okolicach miasta Grootfontein zbaczamy z drogi i jedziemy jakieś 15 km na farmę Hoba West. Naszym celem jest Hoba – największy na świecie, pozostający w całości meteoryt, który spadł na ziemię jakieś 80 tys. lat temu, a został odkryty przez farmera o nazwisku Jacobus Brits w 1920 roku. Hoba wygląda trochę jak płaskie, kwadratowe pudełko rzucone na ziemię, jego wysokość to 90 cm, a szerokość to 2,7 metra. Waży ponad 60 ton i w 84% składa się z żelaza, reszta to nikiel i śladowe ilości kobaltu. Hoba, z uwagi na swoją budowę, jest też największym kawałkiem żelaza na naszej planecie. W 1955 r. meteoryt Hoba został ogłoszony pomnikiem narodowym Namibii.

Zastanawiającym jest, dlaczego meteoryt spadając na ziemię, nie zrobił w niej krateru. Są na ten temat dwie teorie: jedna, że meteoryt wylądował na lodowcu i z czasem topnienia tego lodowca osiadł na ziemi, a druga, że Hoba wleciał w atmosferę ziemi pod bardzo ostrym kątem, a dzięki swojemu płaskiemu kształtowi, ślizgał się po powierzchni atmosfery, podobnie jak kamień odbija się od wody, przez co również siła, z jaką uderzył w ziemię nie była ogromna.

Na małej recepcji wykupujemy wstęp – 25 NAD/os i ruszamy ścieżką między krzewami. W tym zetknięciu z częścią kosmosu jesteśmy zupełnie sami.

 

 

Napełnieni kosmiczną energią, ruszamy do dzisiejszego miejsca przeznaczenia. W połowie drogi między Grootfontein i Tsumkwe znajduje się Living Museum Ju/’Hoansi-San. Miejsca tego nie znajdziecie na mapie, nie ma go nawet w GPS (przynajmniej moim), można tam dojechać tylko samochodem z napędem 4×4 – w końcu to już pustynia Kalahari. Skansen znajduje się tuż obok wioski Grashoek, w której na co dzień żyją Buszmeni San. W naszym planie mamy zapisane, że cennik atrakcji, z jakich można tu skorzystać znajduje się na recepcji. Hmmm… tylko, że recepcja wygląda tak:

 

 

To jedna z lepszych recepcji, jakie w życiu widziałam, a już na pewno najoryginalniejsza. Wokół pustki, za wyjątkiem pasącego się osiołka. Ale czad! Za chwilę jednak pojawia się mieszkaniec wioski, baaardzo sympatyczny mały człowiek – jak to Buszmen – wita się z nami serdecznie, uśmiech nie schodzi mu z twarzy. Idzie pod niedalekie drzewo, ściąga zawieszoną na nim kartkę – to właśnie lista atrakcji, które czekają tu na podróżników (szkoda, że nie mam zdjęcia). Wybraliśmy dla siebie bush walk (150 NAD/os), wizytę w obecnej wiosce (50 NAD/os) i wieczorne tańce i śpiewy przy ognisku (120 NAD/os).

Najpierw jednak jedziemy na nasz camp. Cały camp to 3 miejsca na obozowiska pod drzewami mangetti. Są też wolnostojące prysznice i kibelki – wszystko bez wody. Wodę i drzewo na ognisko można zakupić u Buszmenów. Elektryczności oczywiście brak. Na campie jesteśmy zupełnie sami, nie widać stąd nawet wioski Buszmenów, totalna głusza i dzicz.

Warto dodać, że skansen jest prowadzony przez Buszmenów od 2004 r. i jest pierwszym stworzonym w Namibii „żyjącym muzeum”. Buszmeni nazywają go /Xao-o Ju/’Hoansi-Ga, co w ich języku oznacza „życie Ju/’Hoansi”. Daje on utrzymanie wszystkim mieszkańcom wioski. A tu jego plan (źródło: http://www.lcfn.info).

  

 

Odpoczywamy chwilę przy piwku, po czym przychodzi po nas nasz uśmiechnięty przewodnik i idziemy na bush walk. Najpierw oglądamy chatki, w których kiedyś mieszkali Buszmeni oraz pokaz rozpalania ogniska. Przed chatami panie ubrane w skóry zajmują się dzieciaczkami i wyprawianiem skór. Przysiadamy się do najstarszego z Buszmenów, który pokazuje jak zrobione są strzały, łuk i kołczan, nasz przewodnik wszystko tłumaczy na angielski. Lud San mówi w bardzo dziwnym języku, takim trochę jakby mlaskającym. W każdym razie nie jesteśmy w stanie powtórzyć po nich prawie żadnego słowa, z czego z kolei oni mają ubaw.

 

 

 Idziemy w busz z naszymi przewodnikami. Po drodze pokazują nam, jak dawnej Buszmeni pozyskiwali wodę – szukali jej w dziuplach drzewnych, a jak już znaleźli to wypijali wodę używając słomki z wysuszonej trawy. Jeśli w dziupli nadal pozostawała woda, słomka była zostawiana zaraz przy otworze, jeśli woda została wypita, słomka lądowała na ziemi, na znak, że już nie będzie przydatna – przynajmniej nie w tym miejscu. Potem bierzemy udział w poszukiwaniu królików (albo czegoś podobnego) w norach, tu niestety nic nie złowiliśmy. Dowiadujemy się, która roślina pomaga na jakie dolegliwości, gdzie rosną bulwy podobne do ziemniaków. Szczególnie zaciekawia nas jedno z drzew, z którego po nacięciu kory wyciekają czerwone soki. Służą one jako barwnik ozdabiający i odkażający skórę. W buszu spędzamy ponad godzinę.

 

 

Powoli wracamy do miejsca, z którego wyruszyliśmy. Teraz nasza kolej wykazania się umiejętnościami, będziemy się uczyć rozpalać ogień i polować, tzn. Marcin będzie się uczył bo ja muszę wszystko udokumentować. Na pierwszy rzut idzie nauka skradania się do zwierzyny i strzelania z łuku. Dość powiedzieć, że raczej nie przetrwalibyśmy w buszu mając łuk... Ale przynajmniej byłoby nam ciepło podczas namibijskich nocy, bo Marcinowi udało się rozpalić ognisko. Powoli żegnamy się z Buszmenami, odwiedzimy ich za chwilę w ich obecnej wiosce. Nasz przewodnik odprowadza nas pod sklepik z pamiątkami, chcemy coś kupić, ale dziś już nieczynne, umawiamy się na poranne zakupy. Mamy chwilę przerwy, popołudniem idziemy do wioski. Jest ona oddalona od campu niecały kilometr. Szczerze przyznam, że nie wiedziałam, że ci ludzie tak biednie mieszkają. Choć na niektórych chatkach widać małe solary – tak mieszkańcy ładują baterie do radioodbiorników. Idziemy dalej w głąb wioski. Przed chatkami bawią się dzieciaki, a kobiety pichcą kolację. Tylko co to za kolacja… Przed chatką, w okolicy której się zatrzymujemy, kobieta gotuje na ogniu samą fasolę – i to cała kolacja. Zaglądamy też z daleka do chatki (jakoś nie mam odwagi pchać się komuś do domu) – jest tam wszystko: ubrania, garnki, kołdry. Widać, że ci ludzie niewiele mają.

 

 

Przy jednej z chatek siedzi kobieta z maleństwem na rękach. Nasz przewodnik mówi, że dzieciątko ma dopiero 2 miesiące. Buszmeni są niewielkiego wzrostu, więc taki maluszek jest dużo mniejszy od dzieci, które rodzą się u nas. Chyba zmieściłby się w moich dłoniach. Nasz przewodnik pyta, czy chcielibyśmy odwiedzić sklep, oczywiście się zgadzamy. Wokół sklepu jest trochę ludzi, jacyś wyrośnięci chłopcy przyjechali trackiem. Wchodzimy do środka – też trochę ludzi, ale raczej rozmawiających niż kupujących. W sklepie jest trochę ubrań, jakieś ciastka, coś w butelkach, środki higieniczne, naprawdę nie najgorsze zaopatrzenie. Ponieważ nie mamy już ze sobą słodyczy (wszystko już rozdaliśmy) kupujemy duże pudełko lizaków i dajemy je przewodnikowi, żeby sprawiedliwie podzielił. W życiu bym nie pomyślała, że ci wyrośnięci chłopcy jako pierwsi zgłoszą się po te lizaki. Nasz przewodnik jest jednak sprytny, pokazuje do jakiego wzrostu jest przydział na lizaka, nikt wyższy nie dostaje.

Przewodnik podprowadza nas pod ścieżkę w buszu i mówi, żebyśmy sami wracali do obozu. Hahaha bardzo śmieszne na pewno się nie zgubimy. No ale, żeby nie wyjść na ostatnie ciamajdy zgadzamy się iść sami. W sumie ścieżka jest widoczna więc może trafimy. I pewnie trafilibyśmy, gdyby po jakimś czasie ścieżka się nie rozwidlała. Oczywiście wybraliśmy nie tę odnogę, którą trzeba i poszliśmy w złym kierunku. Po zaledwie kilku krokach słyszmy za naszymi plecami krzyk naszego przewodnika, że to nie ta ścieżka. Dobrze, że my wyżsi jesteśmy od Buszmenów i on wypatrzył z daleka, że źle idziemy. Jak już dotarliśmy do sklepiku, wiedzieliśmy, że jesteśmy prawie na miejscu. Swoją drogą, sklepik to luźno wbite pale, na których wisiały ozdoby i inne rzeczy na sprzedaż, wszystko pozostawione bez opieki. Widać, że cywilizacja, dzięki Bogu, tu jeszcze nie dotarła.

 

 

W obozie Erastus już czekał na nas z kolacją. Ledwie zdążyliśmy po niej posprzątać, przyszli nasi Buszmeni – czas na ostatni punkt programu – śpiewy i tańce przy ognisku. Idziemy razem z naszym przewodnikiem do tradycyjnej wioski, gdzie byliśmy w południe, a gdzie teraz pali się już ognisko. Rozsiadamy się wygodnie i zaczyna się spektakl. Panie śpiewają i klaszczą, najstarszy z Buszmenów tańczy jakiś taniec rytualny.

 

 

Plemię Ju/’Hoansi-San to zdecydowanie najsympatyczniejsi ludzie, jakich spotkaliśmy w Namibii. Ani przez chwilę nie mieliśmy wrażenia, że tylko odgrywają swoje rolę, aby nas zadowolić. Byli bardzo autentyczni w tym co robili. Jeśli ktoś z Was będzie kiedyś w Namibii, to wizyta w Living Museum Ju/’Hoansi-San jest obowiązkowa!

  

29 sierpnia 2014, dzień 15

Po nocy w totalnej głuszy czas rozpoczynać kolejny dzień pełen przygód. Ale najpierw musimy uwiecznić na zdjęciach to miejsce. A więc to nasze obozowisko. Klimatyczne prysznice bez wody. Wodę można sobie kupić u Buszmenów, podgrzać nad ogniskiem i wlać do worka na wodę. I parawaniki z daszkiem czyli kibelki.

 

Wczoraj umówiliśmy się z naszym przewodnikiem, że rano Buszmeni otworzą swój sklepik i będziemy mogli coś kupić. Oczywiście sklepik rano był otwarty. Ale muszę przyznać, że był to sklepik w pełni profesjonalny: wszystkie towary miały metki z cenami, zrobione a to z kawałka tektury, a to z jakiegoś innego opakowania. Rzeczy w sklepiku to efekt pracy całej wioski, i też cała wioska dzieli się zyskami ze sprzedaży. Na prawdę nie warto się targować. 

 

 

Kupujemy kołczan z łukiem i strzałami i kilka naszyjników (będą świetne na prezenty) i ruszamy dalej w drogę. Dziś do pokonania mamy ponad 400 km, większość trasy prowadzi Trans Caprivi Highway. Po drodze zaczyna się pojawiać coraz to więcej malowniczych wiosek. Wczesnym popołudniem docieramy na nasz camping – Ngepi Camp. O miejscu przeznaczenia informują znaki przy drodze.

 

 

Ngepi Camp leży na brzegu rzeki Kavango. Camp jest urządzony z pomysłem, niesztampowo, jednym słowem – świetnie. Idziemy na recepcję, gdzie wyznaczają nam nasze miejsce campingowe. Przy okazji bookujemy też popołudniowy rejs łodzią po Kavango (200 NAD/os). Mieliśmy farta, że od razu zdecydowaliśmy się na rejs, bo następnego dnia, z powodu małej ilości chętnych rejs się nie odbył.

Po wszystkich formalnościach wyruszamy na zwiedzanie campu. Docieramy do chyba największej atrakcji tego miejsca. Kilka metrów od brzegu, w wodach Kavango znajduje się klatka, coś na kształt basenu, w której można się kąpać w towarzystwie krokodyli i hipopotamów. My nie skorzystaliśmy bo woda była lodowata, ale chętni do pluskania w klatce byli.

 

 

Nad rzeką jest też pomost, na którym można siedzieć i podziwiać piękno okolicznej przyrody. Zostawiam tam Marcina z piwkiem i przewodnikiem w ręku, a sama ruszam z aparatem w okoliczne chaszcze, w których słychać świergot ptaków. Hałas w krzaczorach jest ogromny, ale wypatrzeć jego sprawców jest niesamowicie trudno. Jak już jakiegoś dostrzegę, to zanim się zbiorę do zdjęcia – ptaka nie ma. W końcu natrafiłam na jednego, któremu chyba marzyła się kariera medialna, bo z lubością pozował do zdjęć, wydając się przy tym zainteresowany aparatem. Ten niedoszły model to żółtobrzuch okularowy.

 

 

Zadowolona z małej sesji fotograficznej i nowego ptaszka do kolekcji wracam do Marcina – czas szykować się na wodne safari.

Na dużej łodzi razem z nami jest jeszcze jakieś 15 osób; każdy ma własne krzesełko do siedzenia. Wypływamy na spokojne wody rzeki Kavango. Rzeka ma długość ok 1 600 km, ma swoje źródła w górach Angoli, gdzie nazywana jest Cabanko, później przepływa przez wąski pas Namibii, zmieniając swoją nazwę na Kavango, aby w końcu wpłynąć do Botswany i rozlać się na terytorium 15 000 km² i utworzyć Deltę Okavango. Kavango nie wpływa do oceanu, kończy swój bieg rozlewając się na pustyni Kalahari. Wracamy do naszego obozowiska, gdzie Erastus przygotowuje kolację. Trzeba by też coś o jakimś prysznicu pomyśleć, ale woda wszędzie zimna. Woda na campie ogrzewana jest za pomocą baterii słonecznych, więc popołudniu jest już raczej chłodna. Dobra, dziś tak jak zresztą wczoraj, prysznica nie będzie

 

W tym miejscu kończymy opowieść Eli i Marcina o ich podróży po Afryce. Ich droga powiodła dalej do Botswany. Jeśli jesteście ciekawi ich przygód i niezwykłych zdjęć z Afryki zapraszamy na corazdalej.pl

 
 
 
Autorzy zdjęć i tekstu: Ela i Marcin z portalu corazdalej.pl
 
 
 
GALERIA ZDJĘĆ