Land Cruiserem przez Amerykę Południową
Od Yucumy równina amazońska się nagle kończy i przed nami wyrasta mur Andów. Zaczynamy się wznosić wzdłuż głębokiej doliny pośród coraz wyższych gór otulonych kożuchem gęstej tropikalnej roślinności. Wąska droga, pylista i bardzo kręta, dostarcza niesamowitych widoków i emocji. Każda wieś korzysta z faktu, iż przez nią przejeżdżają dziesiątki pojazdów dziennie i skwapliwie inkasuje myto. Są to dla nas groszowe kwoty, ale dla wsi są zapewne istotną pozycją budżetową. Po wpłaceniu kilku bolivianos trzymany na sznurku szlaban unosi się powoli do góry i można jechać dalej. Docieramy w końcu do Coroico leżącego na 1600 m n.p.m. Od Yucumy wznieśliśmy się zaledwie ponad 1000 m, a ręce bolą od ciągłych zakrętów. W Coroico kończy się (a dla nas jadących od północy się zacznie) słynna El Camino de la Muerte – droga śmierci. Przez długi okres czasu była to jedyna droga wiodąca na północ kraju, więc była dość ruchliwa, a jednocześnie bardzo wąska. Poprowadzona trawersem wzdłuż doliny bez żadnych zabezpieczeń nad ponadkilometrową przepaścią w dół do potoku. W niektórych latach szacuje się, iż ginęło na tej drodze do 200 ludzi rocznie – niewątpliwie najwyższy wskaźnik na świecie, co dało tej drodze złowrogą, lecz zasłużoną nazwę. Na odcinku 35 km droga wznosi się 3 km w pionie – od Coroico 1600 m n.p.m. do górującej nad La Paz przełęczy La Cumbre 4600 m n.p.m.. Stromość jednak nie była największym niebezpieczeństwem, problemem był tu zawsze duży ruch samochodów i częste mijanki na wąskiej nieutwardzonej drodze. Dlatego większość wypadków, jakie miały miejsce na niej, spowodowana była mijaniem się dużych gabarytowo pojazdów na wąskiej półce drogi. Były to często tzw. camiony, czyli ogromne odkryte ciężarówki z ludźmi stojącymi na pace. Mijanie się dwóch camion było naprawdę trudną operacją, zwłaszcza iż grunt na skraju przepaści był często niestabilny i rozmoknięty. W przypadku złego obliczenia skrajni drogi, camiona spadała w przepaść, zabijając wszystkich ludzi na niej stojących. Aby zapobiec rosnącej ilości krzyży przydrożnych wprowadzono więc zasadę ruchu lewostronnego na tej drodze (w całej Boliwii jeździ się prawostronnie), aby osoba mijająca się jadąca z góry (na całym odcinku jadąc w kierunku do Coroico przepaść mamy z lewej strony, skałę z prawej) mogła otworzyć okno i wiedzieć dokładnie, gdzie się kończy droga. Tak też jechałem tą drogą w 1998 roku, kiedy po raz pierwszy byłem w Boliwii. Widok mijających się o centymetry ciężarówek z jednej strony trących paką o skałę, z drugiej kołem jadące po skraju klifu naprawdę mroził krew w żyłach. Prowadziłem wtedy Pajero, więc mijanka nie była dla tak niewielkiego auta problemem. W 2001 roku wprowadzono zasadę drastycznie zmniejszającą ilość wypadków – ruch wahadłowy. Od godziny 6 przez 12 godzin możliwy był ruch tylko w górę, pozostałe 12 godzin doby – tylko w dół. Ostatecznie problem został zażegnany w 2006 roku, gdy otwarto zupełnie nową, szeroką i asfaltową drogę do La Paz wytyczoną nową trasą. Stara droga natomiast stała się atrakcją dla szalonych rowerzystów downhillowców. Jadąc teraz więc znów starą opustoszałą drogą śmierci byliśmy jedynym pojazdem jadącym w górę. Natomiast w dół co jakiś czas mijało nas stadko rozpędzonych często na oślep rowerzystów z trudem panujących nad rowerem, gwałtownie hamujących na nasz widok. Grupę rowerzystów zamyka zwykle furgonetka transportująca rowery i rowerzystów z powrotem do La Paz. Rowerzyści przekonani o tym, że cała droga należy do nich, często zapominają o ostrych zakrętach i ponadkilometrowej przepaści poniżej, wtedy rower wymyka im się spod kontroli. Od czasu, gdy drogę wzięli w posiadanie cykliści, zginęło ich już na niej ponad 30! Droga śmierci nadal zasługuje na swą nazwę, tym razem z innych powodów, inne są też ofiary. Rowerzyści jadą tą drogą dla przyjemności i zaspokojenia swych adrenalinowych potrzeb, Boliwijczycy natomiast ginęli, gdyż nie mieli do wyboru bezpieczniejszej drogi.
Pokonujemy drogę śmierci, mijając ciągle setki przydrożnych krzyży i kapliczek ku pamięci tych, którzy spadli w dół, i wspinamy się ostatnimi serpentynami na najwyższy punkt drogi – przełęcz La Cumbre. Dżungla i wilgotne zarośla zostały dużo niżej – tu króluje już naga skała i suchość. Zmiana krajobrazu na przestrzeni 20 km jest niesamowita. Widoki porażają skalą i wielkością przewyższeń. GPS pokazuje 4876 m n.p.m. i wydaje się, iż odczuwa to także silnik – w końcu wjechaliśmy wyżej niż Mont Blanc. Objeżdżamy pobliskie pagórki w okolicach przełęczy i silnik na tyle słabnie, że trzeba użyć reduktora, choć stromizny nie są ogromne. Reakcja naszego organizmu na wysokość jeszcze nie objawiła się – wczoraj po południu byliśmy na 200 m n.p.m., teraz na prawie 5 tysiącach. Zbyt szybko się chyba wznieśliśmy, aby organizm zareagował. Zjeżdżamy w dół pod wieczór do najwyżej położonej stolicy świata – Miasta Naszej Pani Pokoju – Ciudad de Nuestra Senora de La Paz. Choć formalnie stolicą Boliwii jest Sucre, to liczone wraz z położonym wyżej El Alto miasto La Paz jest na pewno największą aglomeracją państwa ze swoimi 1,6 mln mieszkańców. Jego położenie jest nieporównywalne z jakimkolwiek innym – jest wciśnięte w wąską dolinę Rio de La Paz, gęsta zabudowa wspina się na zbocza po obu stronach doliny, a nad nią góruje potężny masyw sześciotysięcznika Ilimani. Domy położone są na wysokości od 3800 m n.p.m. do aż 4100 m n.p.m. w El Alto. Część miasta o tej nazwie leży już na skraju ogromnego płaskowyżu Altiplano zajmującego ¼ powierzchni kraju i ciągnącego się aż do Kordyliery Zachodniej. W El Alto, które jest właściwie niezależnym miastem od La Paz, znajduje się najwyżej położone na świecie lotnisko przyjmujące samoloty odrzutowe. Ze względu na rozrzedzone powietrze posiada specjalnie przedłużony pas startowy. Nocujemy w ścisłym centrum niedaleko katedry św. Franciszka. Miasto się mocno zmieniło przez ostatnie 11 lat, zabudowa się zagęściła, mniej jest folklorystycznych sprzedawców i żebraków na ulicach, ale nadal pozostaje jedną z najbardziej klimatycznych stolic Ameryki Łacińskiej. Nadal głównym środkiem miejskiego transportu pozostają tzw. micro, czyli stare amerykańskie autobusy z wydzieloną kabiną i przestrzenią silnikową. Na targu czarownic (Mercado de Brujas) kolorowo ubrane Indianki z plemiona Ajmarów sprzedają rozmaite lekarstwa i specyfiki na różnorodne schorzenia. Najbardziej charakterystyczne są oczywiście liście koki oraz suszone płody lamy.