Tak gdzieś koło południa Karsten przybył z wiadomością, że organizator, z którym wczoraj chcieliśmy się bratać, dziś zażądał od niego 50USD za wstęp na festiwal i mały poczęstunek w namiocie. Postanowiliśmy potraktować sprawę po polsku, unikać organizatora i wtopić się w tłum widzów, który rósł z godziny na godzinę.

 


Z wysoka naszego noclegu oglądaliśmy to wydarzenie przez lornetkę. Przybywały kolejne samochody i cale rodziny konno, a nawet na wielbłądach, że o chińskich mopedach nie wspomnę. Rój ludzi czernił się przed placem, gdzie odbywały się mongolskie zapasy. Tuż przed stałą sceną, na której występowali folk-tancerze i śpiewacy, zapewne z różnych stron dawnej Mongolii. Powyżej powiewały na masztach flagi Mongolii, Ałtaju, Tuwy, Kazachstanu i Chin. Po lewej zorganizowano parking dla koni i wielbłądów, taki mongolski koral. Konie wiązano do sznurów rozciągniętych wysoko nad ziemią, a wielbłądy do belki rzuconej luzem w trawę. Baktriany, obute w miękkie siodła, wyraźnie zdradzały niepokój całym tym harmiderem i obecnością tylu koni. Właściciele sadzali je na ziemi, ale one po chwili wstawały na nogi i dreptały niespokojnie w grupce. Po prawej stały samochody i mopedy oraz kramy z chińską tandetą. U nas takie folk-festiwale mają na celu promowanie dawnej kultury i tradycji, również kulinarnej i rękodzieła. Tutaj tradycja dawnej Mongolii jest ciągle obecna w życiu codziennym, nawet jeśli obuta w Adidasy i chińską podróbkę koszulki Calvin Klein. Kto by kupował specjały kuchni tradycyjnej, albo wyroby domowego rękodzieła, skoro każdy z przybyłych ma to na co dzień w domu, a biali turyści boją się o swoje żołądki i mają małe, wypchane nowoczesną odzieżą, plecaki. 


Za tym całym rozgardiaszem i hałasem płynącym z głośników, odbywały się wyścigi konne, tak na oko na dystansie dziesięciu kilometrów. Jednakże z naszej ptasiej perspektywy, kiedy tak ogarnialiśmy okiem całą dolinę na kilkanaście kilometrów szeroką, ten ludzki zamęt ginął w zimnej, choć słonecznej pustce gór. Był jak bzycząca mucha w dużym pokoju, w letnie popołudnie. Skupiał na sobie uwagę, ale był ledwie tymczasową anomalią całości.

 

Zjechaliśmy na dół po stromiźnie i wtopiliśmy się w leniwie mieszający się w upale tłum. Upal zresztą przychodził i odchodził, na przemian z zimnym deszczem i wiatrem. Raz w użyciu były kapelusze i basebolówki z czarnymi okularami, a raz kurtki przeciwdeszczowe i polary.

 

 

Mikstura ludzi, pierdzących mopedów, spacerujących koni z dzieciakami w drewnianych siodłach, niezrozumiałych słów atakujących uszy z głośników, a to komentatorów sportowych, a to śpiewaków ze sceny, zapach pieczonych na silnym ogniu baranich szaszłyków, spoconych ludzi i koni po wyścigach, a także końskiego łajna na zelówkach sandałów, zmieszane z wonią drogich perfum roztaczanych przez miejscowych oligarchów. Niektórzy z nich w tradycyjnych strojach i ciężkich, skórzanych butach z zadartymi noskami, inni w błyszczących dresach i czarnych półbutach, skórzanych marynarkach i cowboyskich kapeluszach. Na równi przyjeżdżali najdroższymi Land Cruiserami, dziwnie lśniącymi głębią czerni w tym zakurzonym krajobrazie. Ale większość stanowili zwykli ludzie, czasem z miasta, czasem z zapadłej wsi, z inteligentnym wejrzeniem albo dzikim spojrzeniem, jak żołnierze Czingis Chana. Pomiędzy, w ciągłej zabawie i ruchu, dzieciaki o pyzatych twarzach, a malutcy jak nasze, dwuletnie bobasy.


Słyszeliśmy różne języki, w większości niezrozumiałe, gardłowe, sprzeczne melodyjnie, ale także rosyjski od Ałtajców i Tuwińców. Po jakimś czasie zaczęliśmy kategoryzować twarze. Do jednego worka wrzucać te trójkątne z mocno wystającymi kośćmi policzkowymi. Do drugiego te z drobnymi rysami, jakby słowiańskimi, ale skośnymi oczami. Do jeszcze innego te płaskie i okrągłe. Twarze starców poorane wiatrem, słońcem i mrozem. Łatwo było je uchwycić obiektywem, skraść tą historię i wspomnienia, na nich wypisane.

 

Najbardziej wyczekiwaliśmy występu folk-zespołów tanecznych. Ale nieco nas zawiodły. To nie był ten poziom, który widzieliśmy osiem lat temu w Kyzyle, stolicy Tuwy. Przypominał bardziej występy koła gospodyń wiejskich oraz przyszkolnych kółek zainteresowań dawną tradycją. Nawet znany nam z nocnego występu śpiewak, teraz w blasku słońca, przez głośniki, na wielkiej, oddalonej od nas scenie, nie brzmiał tak jak wczoraj przy ognisku.

 

Późnym popołudniem wyjechaliśmy w drogę na ostatnią przełęcz przed Ulangoom. A nocleg znaleźliśmy w wąskim kanionie skalnym, w kolorach wyblakłej zieleni, brązu, pomarańczu, fioletu kwiatów i szumu wiatru w załomach kamieni.