Na przełęczy zmieniliśmy plany i postanowiliśmy pojechać do OT-Camp, z powrotem 50 kilometrów, aby zagościć na corocznym festiwalu folk, którego reklamę zawieszono na tablicy ogłoszeń, właśnie na przełęczy. Reklamy wymalowano w języku angielskim, ale trudno było znaleźć kogokolwiek mówiącego tym językiem na terenie ger-campu, czyli hotelu zbudowanego na kompletnym bezludziu ałtajskich gór z kilkunastu, nowoczesnych jurt. Dopiero wieczorem, podczas przygotowań do wielkiego, szamańskiego ogniska, odnaleźliśmy kilkoro białych turystów przywiezionych tu taksówkami - Toyotami, wśród nich Rafaela, który studiuje kulturę mongolską w Ulaan-Baatar.

 

Zwyczajem ludów, które niechętnie przyjęły od Białych ideę precyzyjnego mierzenia czasu, fiesta, oficjalne rozpoczęcie wielkim ogniskiem, oraz późniejsze śpiewy gardłowe i tańce, rozpoczęły się późnym wieczorem, z prawie dwugodzinnym opóźnieniem. Scenę szczelnie obstąpiło kilkudziesięciu widzów. Ognisko strzelało iskrami pod granatowe, rozgwieżdżone niebo. Deski trzeszczały pod ciężkimi butami wiekowego tancerza, który na oko wyglądał na siedemdziesięciolatka, ale poruszał się zwinnie i z wprawą jak młoda baletnica. Zestaw tanecznych ruchów nie jest skomplikowany, trochę przypomina naśladowanie tańców godowych różnych zwierząt, a najbardziej łabędzia. Całkiem podobnie tańczyły trzy babki, ciężko odziane w powłóczyste stroje ludowe. Kilkoro mężczyzn z publiczności natchnionych dźwiękami także rzuciło się w tany. Podrygując tak w półkolu przypominali Greków po kilku głębszych cipru, dostojnie tańczących z uniesionymi wysoko ramionami.

 


Początkowo muzykę tworzył na prostym instrumencie - dombura, wyglądającym jak dziecinna gitarka z długim gryfem, tylko jeden, również wiekowy grajek. Po chwili popis solowy dała starsza pani na równie nieskomplikowanym urządzeniu, a na końcu przyłączył się profesjonalny folk-instrumentalista, owiany sławą w całej Mongolii, który pięknym, męskim głosem, modulowanym do śpiewu gardłowego, uświetnił wokalnie występ. Piosenki w wykonaniu kobiet miały charakter religijny, natomiast w wykonaniu mężczyzn opiewały, jak sądzę, dawną bohaterską świetność Mongolii. Były znane publiczności, zwłaszcza tej starszej, która po cichu wtórowała śpiewakom.


Mimo tłumu ludzi, stworzyła się z tego podniosła atmosfera, w charakterze kameralnego, wręcz osobistego spotkania pod gwiazdami, przy ognisku, na szerokim stepie. W świetle ognia błyszczały zdobienia na szatach kobiet i medale na sukmanach mężczyzn. Uwaga publiczności skupiała się na muzyce wygrywanej na paru strunach. Bliskość ogniska, grajków wtopionych w publiczność, nieznane nam słowa, zupełnie oderwane od naszej rzeczywistości gardłowe dźwięki, gwiazdy szczelnie wypełniające niebo, chłód wieczoru. Wszystko to tworzyło odrealniony wieczór, prawdziwą przygodę w podróży.


Dopiero w nocy ludzie zaczęli rozchodzić się do jurt i samochodów. Zgasły niebieskawe światełka I-phonów trzymanych w żółtych rękach, rejestrujących zjawisko na stepie. Zgasły ostre reflektory telewizyjnych kamer. Starzy, ukwieceni odświętnymi strojami folk-grajkowie, znowu stali się zwykłymi ludźmi. A atmosfera dająca wrażenie tego, co każdemu Białemu kojarzy się ze stepami Mongolii, uleciała pod szczyty gór Ałtaju. Trzymilionowy lud Mongolii. Społeczność przedziwna kulturalnie, historycznie i przyrodniczo. Czym by dla nas była, gdyby nie krwawe wyczyny Czingis-Chana, przy którym Stalin był mały. Tuż pod bokiem żyją Ujgurowie. Historycznie i kulturalnie bardziej znaczący od Mongołów, ale na Zachodzie w mentalności popkultury w ogóle nie znani. Na Zachodzie mimo wysokiej, jak się nam wydaje, cywilizacji, nadal podlegamy prostym mechanizmom społecznym. Zapamiętujemy ze szkoły wybiórczo te fakty, które są wielkie w uznaniu dziecięcego umysłu.


Nie inaczej jest z symbolami. Mongolia oczywiście w godle ma orla. Jest ich tu wiele, siadają na plotach we wsiach, albo na ziemi przy drogach, jak gołębie w kraju spod znaku białego orla z koroną z patosem nasadzoną na mały, ptasi łepek. Orzeł to największy ptak istniejący w mentalności ludów północnej półkuli Ziemi jako symbol odwagi, męstwa, godności, honoru, wszystkiego co wydaje się nam godne najwybitniejszych naszych praojców. Wierzymy w ten odrealniony, zwodniczy ideał, bo jest nam potrzebny jak wzór kilograma z instytutu miar i wag spod Sevres we Francji. Wyznacza pewne ramy, fundamenty, w których istniejemy, które tak naprawdę są bezduszne jak Kosmos, jak te góry Ałtaj wokół mnie teraz. Tak naprawdę nie ma w tej pustce miejsca na sprawiedliwość, honor i odwagę, nawet na dobro i zło, albo jin i jang. Te artefakty naszej kultury istnieją tylko dzięki istnieniu naszej zbiorowej świadomości. Ale bez nich trudno byłoby kategoryzować, a więc szczęśliwie żyć, albo w ogóle żyć.


W moim dziecinnym umyśle nadal najważniejszym słowem pytającym jest - dlaczego? Patrząc dzisiaj przez uchylone okno mojego domu na kółkach, spostrzegłem orły. Rozbiliśmy obóz wysoko na stoku góry, pod lasem, ponad całym tym festiwalem folk. Orły latają wokół nas jak jaskółki. Ale inaczej niż one, a na pewno inaczej niż mądre wróble, albo długowieczne, czarne jak szwarc charaktery kruki. Orły latają wokół nas jak muchy gnojarki, bo dwadzieścia metrów dalej nasi sąsiedzi pozostawili, beztroskim, ludycznym sposobem śmieci, które rzeczone orły, porzuciwszy majestat nadany im przez ludzi, obsiadły z pasją. Można różnie patrzeć na orły na śmietniku, albo na rozkręcający się właśnie festiwal u podnóża naszej góry. Coś jak wtedy, kiedy mężczyzna patrzy na piękną kobietę. Można widzieć blichtr przyodziewku, wyobrażać sobie co też ona ma pod spodem, szukać sposobu aby dostać to coś, czego jest symbolem, zachwycać złudnym pięknem, albo pastwić się nad niedociągnięciami natury. Sposobów patrzenia jest wiele, coś jak z tym orłem i Mongolią.