Wróciliśmy ponad godzinę po własnych śladach, do ujścia rzeki Baszkaus. Wjechaliśmy w jej wysoki kanion i w sosnowo-limbowym lesie znaleźliśmy miejsce na nocleg, nad szumiącym, szerokim na dwadzieścia metrów potokiem. Deszcz gdzieś przepadł, a słońce schowało się za ściany kanionu. Znowu siedzieliśmy długo przy ognisku, tym razem z flaszeczką nalewki z jarzębiny. Jej gorzki smak przebijał się silnie przez słodycz tony cukru, jaką do niej fabryka wsypała. To doskonale obrazuje moje wieczorne podsumowanie długiego i pełnego silnych wrażeń dnia. Siła wzięła się z cudownych pejzaży kanionów, ale po każdym uniesieniu przychodzi dolina amplitudy emocji. Tak jak wykres akcji na giełdzie, nasze emocje nie mogą ciągle rosnąć w nieskończoność. W moim przypadku na koniec tej wyprawy, przyszła naturalna refleksja, że to już koniec, że nie uda mi się zatrzymać w pamięci wiernej kopii tego co widziałem a zwłaszcza tych emocji, które doznałem. Piękne chwile zbyt szybko przemijają i zbyt łatwo popadamy w pogoń za kolejnymi, w myśl zasady ‘klina klinem’.
Rano okazało się oczywiście, że pięćset metrów dalej w głąb kanionu, jest jeszcze piękniej. Rzeka wali impetem wprost na ostrów wyspy, by rozdzielić się z hukiem na kamieniach, na dwoje. Wygląda to jakby wyspa była statkiem prującym pod prąd rzeki. Można tu, na samym końcu, koczować w lesie i delektować się widokiem obydwu ścian kanionu, z których z obydwu na raz, spływają wysokie na ponad pół kilometra wodospady. A na wprost, za zakrętem rzeki, widać rozwidlenie kanionów i dopływ Czebdara. Stojąc przy samochodzie można cyknąć zdjęcie na pocztówkę, a potem wysłać ją do Polski, pisząc – jestem w Kanadzie... nie na Alasce.


Dzisiaj wróciliśmy parę godzin do miejsca, gdzie droga schodzi do kanionu Czulyszman. Znaleźliśmy idealną parcelę na małej wysepce omywanej przez wiecznie głośną rzekę górską. Nie jest tu tak ładnie jak w kanionie Baszkaus, ale jutro mamy stąd dobry start na długi treking w dziką część kanionu Czulyszman, to znaczy nie zasiedloną infrastrukturą turystyczną. Słońce świeci dziś od rana, Karsten nawet wziął kąpiel w rzece, a Iwona się opala. Ja wolę cień i w hamaku. To przedostatni dzień z naszych wakacji. Od środy powrót do przeludnionej Europy. Niestety przez nieciekawe zamieszanie z pozwoleniami na przejazd strefy nadgranicznej, tym razem nie pojedziemy przez Ałtaj do Tuwy. Trzeba będzie tu wrócić. Bez pozwoleń mamy pewne zapłacenie mandatu 50EUR od osoby. Nie mam na to pieniędzy. Już w tym roku zapłaciłem taką karę w  Osetii północnej. Raz na sezon wystarczy.
Rano wyruszyliśmy na kilkugodzinny treking wzdłuż kanionu. Zaraz na początku, po wiszącym moście, przekroczyliśmy rzekę Czulyszman. Nie jeżdżą nim samochody, jest zbyt słaby, miejscami dziurawy. Taka typowa, rosyjska konstrukcja sprzed lat. Po obu brzegach rzeki znajdują się domy. Jest ich tu niewiele, ledwie parę. Dziś poznaliśmy bliżej dwóch mieszkańców tych stron.


Pierwszego spotkaliśmy na skałach. Musieliśmy wspiąć się na wysoki klif schodzący stromo do rzeki i przecinający w ten sposób naszą ścieżkę. Wspinaczka nie była łatwa. Żwir i kamienie osuwały się spod nóg i toczyły na tych co wspinali się poniżej. Jednakże ścieżka była dobrze wydeptana i często używana. U szczytu tej wspinaczki spotkaliśmy Ałtajca ciągnącego za sobą konia. Jakimś cudem zwierze utrzymywało się na nogach, na pół się zsuwając w przepaść, na wpół brnąc w górę. Przełęcz to dobre miejsce do odpoczynku. Rozmowa wynikła samorzutnie. W niewymuszony sposób zasięgnęliśmy informacji o dolinie. Okazało się, że drogę zbudowano na początku ’80-tych lat. Ostatnio zaczęto ją remontować, ale nie wiadomo dlaczego nagle przestali. Pasterz zwierzył się, że odbywał służbę wojskową w DDR. Jak wszyscy skośnoocy z byłego ZSRR. Mieszka tu od urodzenia. Na lato przenosi się na pastwiska, ze swoimi końmi, na górę kanionu, a zimę przeczekuje w dolinie, nad rzeką. Sama rzeka zamarza jednak zupełnie, choć jest wielka jak dwa Dunajce. Można po niej jeździć w zimie ciężarówką. Użalał się także na tegoroczną pogodę. Musiał założyć waciak już pod koniec sierpnia, czyli miesiąc wcześniej. Ałtajec wyglądał na zadbanego, inteligentnego i przedsiębiorczego pięćdziesięciolatka. W uśmiechu błyskał pięknymi zębami, ani jego ubranie, ani rynsztunek konia, nie zdradzały biedy, upadku, czy nawet zwątpienia w świetlaną przyszłość.


Zupełnie inaczej pokazał się nam kolejny mieszkaniec doliny. Przypłynął do nas łódką, bo mieszka po drugiej stronie rzeki. Odwiedził nas po południu, kiedy wróciliśmy z trekingu. Przyszedł poprosić o 13zł na duże, dwulitrowe piwo. Przyznał się, że wczoraj sprzedał jabłka ze swojego sadu i za należność wypił nieco wódki, a dziś ma z tego powodu kaca. Mieszka sam – żona – jak się przyznał – zachorowała i umarła. W lecie popracuje dorywczo w turbazie, przy turystach. Reszta ciepłych miesięcy to zbieranie chrustu na zimę i żywności. Przyroda go żywi i leczy. – Najtrudniej jest w zimie, kiedy się siedzi przy piecu i całe dni nie ma co robić, ani do kogo gęby otworzyć. – mówił – Czytam więc książki i piję wódkę. Pomyślałem, że chciałbym spędzić jedną zimę w domu tego Ałtajca. Spróbować uciec od Europy w siebie.

 


Dziadek trzymał się nieźle, mimo samotności nie było widać aby się zaniedbywał, czy staczał w przepaść. Jak wielu jemu podobnych, zamieszkał w tych lasach i pustce przyrody, bo tu się urodził, a czas komuny nie dawał innych perspektyw żółtym. Młodzi już dano stąd uciekli do Gornoałtajska, czy Barnaułu, starzy zostali. Tak długo jak pali się ogień życia w ich ciałach, tak długo ich domy stoją. Po ich śmierci opustoszeją i zapadną się w sobie, ze swoimi tajemnicami i wspomnieniami. Z czasem śnieg wgniecie dach, a wiatr przewróci ściany i być może rozwieje rodzinne fotografie, stare walonki i kufajkę. Drewniana łyżka tak dobrze dopasowana do ręki dziadka i wyślizgana jego ustami, rozeschnie się i zniknie. Być może sąsiad pożyczy sobie blachę z dachu, z domu swojego kolegi z ławy szkolnej, którego już nie ma. Wszystko powoli zarośnie las i zadepcą pasące się konie. Wróci do normy sprzed ingerencji człowieka, a zmarszczka na oceanie energii Kosmosu przepadnie. Tyle właśnie pozostanie po każdym z nas. Nikt nas nie będzie pamiętał bo lęk, że o nim zapomną to za mało.


Pozostałych pięciu ‘wspaniałych’ autochtonów wracających z miasta na koniach, spotkaliśmy wieczorem, kiedy opuszczaliśmy dolinę. Piszę ‘wspaniałych’ bo wyglądali pysznie, jak amerykańscy cowboye powracający po weekendzie z zabawy na rodeo. Konie niosły ich same, czapki im się poprzekrzywiały na parujących od wódki głowach. Żywo dyskutowali i tylko na chwilę przestali, by mętnym wzrokiem przyjrzeć się naszym samochodom. Za ich plecami dyndały jakieś pakunki. Pewnie to co zamówiły z miasta ich żony i obowiązkowe cukierki dla dzieci. Reszta z utargu za zebrane siano, albo mięso sprzedane w mieście, poszła na ‘chwilę szczęścia w płynie’. Będą tak wracać dzień cały. Ile to planów zdążą wysnuć w rozmowie po drodze, ile opowieści z dawnych lat omówią po raz setny, któż zliczy. Póki wódka krąży w ciele, póty radości życia. Następna taka okazja nie prędko się nadarzy, może za rok. Ale tego dnia nie tylko Ałtajców spotkaliśmy na naszym szlaku. Gdzieś po drodze zauważyliśmy wodospad Karasu. Był tak daleko, że wydawał się na wyciągnięcie ręki. Spadał wąską strugą ponad 600 metrów, ze ściany kanionu. Zapragnęliśmy dotrzeć do jego podnóży. W świecie gdzie skalę wyznaczają głazy i skały, trudno ocenić odległość. Wspinaliśmy się przeszło godzinę po chyboczących, potężnych głazach, wyrzuconych ze skał wiosennym przesileniem wodospadu. Było bardzo stromo, więc nie obyło się bez upadków i stłuczeń. Nic to, złamań nie ma, a siniaki wyleczy żona. Pod wodospadem jednak nie można było zrobić zdjęcia, bo na kilkanaście metrów wokół, woda wypełniała powietrze zimną jak lód mgiełką. Huk zagłuszał słowa, a nogi jeszcze trudniej łapały przyczepność na mokrych głazach. Czułem się taki malutki i przy okazji.


Drugi wodospad – Kurkurje znalazłem już sam. Był daleko, a słońce dziś wyciągało siły z nóg jak wódka. Dotarłem do niego zmęczony, a jeszcze czekał mnie szybki powrót bo umówiliśmy się z Karstenem na wyjazd o piętnastej. Wodospad Kurkurje był o wiele niższy, ale za to pięć razy tłuściejszy. Woda waliła z niego jak z poważnej rzeki. Jednak łatwa ścieżka, która doń wiodła, odebrała mu charakter trudnej zdobyczy dla wszędobylskiego turysty. To destynacja dla wypoczywających w okolicznościach turbazy letników z miasta. Takich właśnie spotkałem w drodze powrotnej. Przeprawili się za 50zł łódką, aby skrócić sobie dojście i dopiero w południe zebrali się do wyjścia. Minęło ich spotkanie z Ałtajcem na przełęczy i przejście po wiszącym moście, że o wspinaczce pod wodospad Karasu nie wspomnę. Ciekawe co nas mija, kiedy zrywamy się o świcie i nocujemy na dziko w lesie?


Na nocleg wróciliśmy nad jezioro, niedaleko Aktasz. Zrobiliśmy duże ognisko, bo to nasz ostatni nocleg na 1800m n.p.m. Od jutra nie czekają nas nawet tak wysokie przełęcze, od jutra rozpoczynamy powrót do Europy. Zejdzie nam na tym pewnie cały tydzień. Do ogniska przyszły konie, były ciekawe kto gości na ich terenie. Do ogniska mieliśmy też dagestańskiego szampana. I zatoczyło się w ten sposób koło. Przecież dwa miesiące temu wyruszyliśmy z Polski na podbój, niemal dosłownie, Dagestanu, Czeczeni i Osetii. Skończyliśmy szampańskie ognisko w gwieździstą i zimną noc. Tutaj łatwo zrozumieć co to jest droga mleczna, wystarczy zadrzeć głowę w górę. Wydaje się, że na nocnym niebie jest więcej ‘białego’ od gwiazd niż ‘czarnego’ od pustki.


Rano poszliśmy jeszcze na krótki spacer wokół jezior. Podobnie tu jak w północnej Finlandii. Dziś, w słoneczny dzień, góry obrośnięte gęstym, kolorowym mchem i kosodrzewiną, odbijają się w spokojnej jak śmierć tafli wody jezior. Nawet białe i żółte domki, schowane pośród drzew, wesoło się w niej przeglądają. Życie tutaj, czas ten, są tak spokojne jak ta woda. Czasami zmąci je jakiś żuraw albo kaczka, tak z bezmyślnej konieczności. Ale woda, jak naturalny bieg rzeczy, trudno się marszczy, jakby była z kleistego oleju. Szybko wraca do naturalnej równowagi.


Po południu już jechaliśmy na północ, wzdłuż Czuji, potem Katuni. Przy tej ostatniej nocujemy. Blisko Gornoałtajska, który jutro odwiedzimy, by zajść do świeżo odremontowanego muzeum. To strefa turysty, ale też i koniec sezonu, choć nagle zrobiło się ciepło. Przed naszym obozem woda Katuni burzy się, pieni, próbuje przepchnąć każdego roku o kolejne centymetry na północ, do oceanu Arktycznego, wielkie głazy. One jednak są do tego miejsca przywiązane, swoją ziemską naturą. Czasami niespokojna, wiecznie w ruchu woda, omija kamienie by zdążyć do ujścia. Tak ja przekonuję Iwonę, że czas na zmiany. Trzeba zacząć wszystko od nowa, może w Australii, albo w Kanadzie, byle daleko od znanego. Ale Iwona ma coś z tych głazów, wrosła w swoją glebę i trudno ją ruszyć. Koniec jednej podróży sprzyja planowaniu kolejnych. Tak jak pisałem – klina klinem.

 

Tekst: Mariusz Reweda

Zdjęcia: Iwona Kozłowiec, Mariusz Reweda, Karsten Koehne

 

 

ZOBACZ PEŁNĄ GALERIĘ ZDJĘĆ