Po drodze do Bayangovi czekały nas dwie atrakcje do odwiedzenia. Pierwsza to kredowe usypiska Bugiin Tsav, gdzie znaleziono wiele skamielin dinozaurów. Dla amatorów pięknych pejzaży godne pominięcia. Drugie to samotne, białe skały ze źródłem wody Tsagan Bulak, na których miały znajdować się petroglify, przypominające ufoludków. Znaleźliśmy ślady bytności turystów, ale petroglifów ani widu, mimo ponad godzinnych poszukiwań i dokładnych namiarów GPS z przewodnika Lonely Planet.
Pomiędzy jedną atrakcją a drugą przydarzyła się nam przygoda pod tytułem „usilne szukanie drogi tam gdzie jej nie ma”. Na dolnej Gobi, jak się chce jechać na skróty przez pooraną kanionami pustynię, by szukać drogi co kiedyś była, a teraz jej nie ma, to trzeba mieć cierpliwość, tego mi brakuje, oraz szczęście, tego też nie mam w nadmiarze. Jednak na nasze szczęście była z nami Iwona, w czepku urodzona i kiedy już traciliśmy nadzieję po godzinach szwendania się bez celu, trafiliśmy wreszcie drogę, która wyprowadziła nas na znakomicie równą, główną, do Bayangovi.

 

Trzeba wam wiedzieć, tym którzy nigdy na przełaj przez nieogarnięte okiem pustkowie nie jeździli, że z zachodnią Gobi jest tak trochę jak z Kosmosem. Jak się zjedzie z drogi by szukać innej to tak jakby rozpędzić statek kosmiczny, w nadziei, że wyląduje on na jakiejś planecie. Jednak tylko od szczęścia zależy czy statek nie przestrzeli tuż obok tej rajskiej planety, a my jej nawet nie zauważymy. Można krążyć bardzo długo, nawet wchodzić na lokalne wzniesienia, w nadziei ujrzenia czegokolwiek z góry, a i tak możemy ciągle mijać się z główną drogą i jechać do niej równolegle, ale dwieście metrów obok. Takie błądzenie może skończyć się źle, bo dróg jest bardzo mało, zupełnie jak z tymi planetami w Kosmosie.
Nam szczęście jednak dopisało, bo dopiero parę kilometrów przed Bayangovi zepsuł się nam samochód. Nie widzieliśmy wioski od trzech dni, tak jak człowieka, nie licząc strażnika Texasu. Przestrzeni nie ma tu wiele, ale średnio, dziennie nie da się przejechać więcej niż 250 kilometrów. A nam złamało się mocowanie wahacza parę kilometrów przed wioską, do której jedziemy trzy dni. Czyż to nie szczęście w nieszczęściu? Trzeba po prostu skakać z radości. Długo trwało zanim znaleźliśmy we wiosce kogoś ze spawarką. Jedyny mechanik zbankrutował lata temu. Pewnie dlatego, że tu wszyscy jeżdżą Toyotami. To taki żart oczywiście. Pomógł nam komendant jednostki wojskowej, który służył z Polakami w Afganistanie i zna rosyjski.

 

Jeszcze wczoraj Karsten wspominał, że jadąc przez Gobi samemu, można się znaleźć głęboko w gównie (dosłowne tłumaczenie). Ja się z nim nie zgodziłem i nadal tak sądzę. Ze szczęściem Iwony i moją zaradnością jakoś byśmy sobie poradzili. Zawsze tak było. Poza tym ludzie tacy jak ja, niezadowoleni z życia, nie mają wiele do stracenia. Ale nie tylko w tej jednej kwestii nie zgadzam się z Karstenem. On twierdzi, że nawigacja w podróży po Mongolii to najgorsze co go spotkało w życiu. A jechał po głównej w 2006 roku. Ja natomiast twierdzę, że to mobilizujące wyzwanie i poniekąd sprawia mi przyjemność ten freestyle oraz daje poczucie niezależności.

 

Kolejny wieczór w pustce. Kilkanaście kilometrów za moimi plecami piętrzy się samotny masyw Tergun-Bogd (3957m n.p.m.). Wygląda tak jakby można go było dotknąć, ale jest daleko. Przede mną dolina rzeki Tsagan-Gol. Trochę gęstej trawy, a bliżej Bayangovi, kilka jurt. Na prawo słońce chowa się właśnie za płaski jak ocean widnokrąg, a na lewo wstaje do pracy, przydymiony burzowymi chmurami Księżyc. W oddali widać światła Bayangovi, ale nie dochodzi stamtąd żaden dźwięk. Jedyne co słyszę to szmer wędrujących po literach książki oczu Stefana. O... teraz Iwona piłuje paznokcie. Wiatr ustał, więc cisza dusi, jak ciśnienie w startującym samolocie. Czasami przelecą ptaki, podobne do gołębi, ale mniejsze. Ich skrzydła robią dużo hałasu. W Polsce nigdy się nie zastanawiam nad odgłosem lotu ptaka. Takie to właśnie jest pustkowie.

 

Kolejne trzy dni naszej podróży przepadły dość szybko w niepamięć. Mieliśmy zadanie dojechać po głównych drogach do Ałtaju gobijskiego i to się udało. To co sprawiło, że ten czas nie był przyjemny to mongolska, główna droga. Wypadliśmy na nią w Altay city. Ale już wcześniej zahaczyliśmy o jedną z głównych, przy oazie Hurhree. Większość zmotoryzowanych turystów przejeżdża Mongolię po głównej z zachodu do Ulaan-Baatar i dalej na północ, nad Bajkał. Już w pierwszej godzinie jazdy, za miastem Altay, spotkaliśmy dwa samochody aroganckich gówniarzy z Mongol Rally, motocyklistę, dwa wyekwipowane Sprintery 4x4 z Niemiec i rosyjską Toyotę. 80% tej drogi to szutry bardzo złej jakości. Ciężarówki wyrabiają w nich potężne tarki i nie sposób po tym jechać. Na dodatek to co widać z głównej nie jest ładną częścią Mongolii. Więc większość turystów wyrabia sobie mylne zdanie o tym kraju. Tak jak turyści przejeżdżający Polskę po głównej, kiedy jeszcze nie było autostrady, ze Świecka do Dorohuska, wyrabiali sobie zdanie o tym kraju patrząc na drogę, korki TIRów i to co wzdłuż tejże drogi.

 

Z południowo-zachodnią Mongolią wiąże się sprawa mongolskich Kazachów. Kiedy wyjedzie się z miasta Altay na zachód, wjeżdża się w rzeczywistość niezbyt urodziwą. Wioski kazachskie to obraz nędzy i rozpaczy. Zmienia się także rodzaj zabudowy. Jest mniej jurt i drewnianych płotów, za to więcej murowanych, tyle że obdrapanych, koślawych, otoczonych takimi samymi murami, obsypanych śmieciami jak wianuszkiem, domów. Tutejsi ludzie nie są ubodzy, przynajmniej finansowo, ale na pewno różnią się od Mongolczyków podejściem do ładu i porządku. Mimo znacznych zasobów słodkiej wody z górskich rzek, trudno tu także o świeże warzywa. Ale łatwiej o szaszłyk z matoliny.


Nie tylko zła droga, doprowadzająca nas do pasji kurzem, upałem i wibracjami przydarzyła się nam przez te trzy dni. Przed miastem Altay znaleźliśmy dzięki koordynatom z Lonely Planet jednego balbala. Znaczy babę kamienną, taki menchir z XIII wieku, ociosany na kształt człowieka. Wymagało to znacznego zboczenia z drogi po zupełnym bezdrożu, ale udało się. Balbal nie był urodziwy, ale to że był stary i mongolski, wystarczyło aby go odwiedzić. Na Księżycu są same kamienie, ale kamień przywieziony z Księżyca może stać się nawet powodem pielgrzymki do USA. Nadajemy miejscom i rzeczom wartość poprzez opisanie ich wartościowymi przywarami. Więc my odwiedziliśmy kamień tylko z powodu jego pochodzenia, a nie wartości merytorycznej.

 

Tuż za zapyziałą miejscowością Hurhree, po zachodniej stronie drogi, znajduje się oaza drzew, zasilana źródłem wody spływającej z gór. Produkuje się tu wina i szampany mongolskie. Było za wcześnie, aby odwiedzić fabrykę, ale zanabyliśmy flaszeczkę takowego trunku w mieście Altay. Smakuje jak bardzo domowe wino z dzikiej róży. Pierwszego dnia, kiedy dopiero wyjeżdżaliśmy z przepastnych pustkowi Gobi, zatrzymaliśmy się we wiosce Czandman. Przez jej szerokie ulice obstawione murowanymi, koślawymi, niskimi budynkami, hulał wiatr niosąc kurz. Przecinając centralny placyk jeździły chińskie mopedy. A pasterze z odległych jurt, obładowani zakupami wracali do domów, znikając w mgle kurzu. Od czasu do czasu przedefilowała majestatycznie jakaś Toyota Land Cruiser, własność bogatego właściciela stad wielbłądów. Ludzi było mało, bo zajechaliśmy tam wczesną porą. Chcieliśmy kupić nieco warzyw i wodę. W takich przypadkach trzeba obkolędować wszystkie sklepiki we wsi i zwykle w ostatnim znajdą się pomidory. Nauczyliśmy się jak tu nazywają jajka i nawet ze złą dykcją, jesteśmy rozumiani. Przynajmniej nie musimy naśladować w pantomimą, kury znoszącej jajko. Czasami, nie wiadomo z jakiego powodu, ten rebus był interpretowany przez panie sklepowe, jako chęć zakupu wódki.


Po obejściu wszystkich sklepów trzaskają, ciągnięte wielką sprężyną, drzwi w ostatnim delgórze i biały turysta odjeżdża. Pani sklepowa będzie się gubić w domysłach – czego oni chcieli, weszli popatrzyli i wyszli? Lokalny pijaczek, z porannym umysłem, nie przyćmionym jeszcze alkoholem, zobaczy tylko znikające w kurzu samochody. Na pewno nie domyśli się po co tu przyjechaliśmy i dokąd odjechaliśmy.