Tak nasze koleiny doprowadziły nas dziś pod pierwsze szczyty Ałtaju gobijskiego. Oganiamy się od komarów w zielonej dolince, przechodzącej w głęboki kanion. Jutro nim wyjedziemy pod prąd głośno szumiącej rzeki. Jeszcze tak niedawno woda była deficytem, a dziś łamie nam wieczorną ciszę swoim szumem, skacząc po kamieniach bystrym, głębokim i krystalicznej czystości nurtem.

 

Rano pogoda przedstawiała się nam z zupełnie innej strony. Po ponad trzydziestostopniowych upałach, przyszedł deszcz i zimno, tak w okolicy 15st.C. Byliśmy jednak pewni, że jeszcze przed południem czeka nas słońce. Tutaj pogoda zmienia się co chwilę i zwykle nie w tą stronę, którą pożądamy.
Ruszyliśmy w górę potoku Tugreg, zagłębiając się powoli w góry, pomiędzy szczyty Talagor (3311m n.p.m.) oraz Bural-Hairhan (3705m n.p.m.). Z początku kanion zwężał się i podnosił swoje groźne, brązowe, skaliste ściany, spychając nas ku rzece, w kamienie. Ale za którymś zakrętem nagle rozłożył się w szeroką dolinę, zalesioną wierzbami. Napotkaliśmy pośród nich białych turystów, wiezionych Toyotami do Monh-Hajrhan, pewnie na wspinaczkę na szczyt o tej samej nazwie (4362m n.p.m.), drugi co do wysokości w Mongolii.
Do miejsca gdzie kanion rozszerzał swe ściany, jechaliśmy nie szybciej niż dobry piechur. Mozoliliśmy się jak ślimaki pośród kamieni. Tak przez pierwsze, dwie godziny. Po kolejnych dwóch dotarliśmy do Monh-Hajrhan.

 

Spotkaliśmy tutaj lokalnego nauczyciela i malarza. Znał rosyjski, więc mogliśmy z nim nieco porozmawiać. Wypytaliśmy go także o dalszą drogę do górnego Bulganu, w dolinie rzeki Bulgan. Nie byliśmy pewni czy droga w ogóle istnieje, a okazało się, że to jest główna trasa na wysokie hale, gdzie w lecie przenosi się stada bydła. Dość szybko wspięliśmy się na 2800m n.p.m., na dość rozległy płaskowyż. Szerokie, żyzne, trawiaste hale już powoli pustoszały. Kolejne jurty pasterzy były zwożone w doliny. Za kilka dni początek szkoły, trzeba dzieci zawieźć do miast. Cały płaskowyż był poprzecinany wyjeżdżonymi w trawie drogami, trudno było się zorientować, którą wybrać. Nawigowaliśmy według ukształtowania pagórków i ośnieżonych szczytów zamykających ten rozległy teren jak potężną kotlinę. Wielką na tyle, że jej pokonanie zajęło nam kolejne, dwie godziny, a jechaliśmy średnio 40-50km/h. Nawet jeśli pomyliliśmy drogę, pytaliśmy o kierunek jakiegoś pasterza na mopedzie, a ten, na migi, objaśniał nam, że możemy wrócić na trasę skrótem za tym czy innym pagórkiem. Ta pasterska kraina zamknięta w górach sprawiała wrażenie być innym światem, z inną przyrodą od tej w dolinach, innym krajobrazem gór, innymi kolorami. Światem tymczasowym. Letnią rezydencją dla jaków i kóz. Bez dobrej, wojskowej mapy, można by tu jeździć w kółko dwa dni, do wyczerpania paliwa i nie byłoby nudno. W ciągle funkcjonujących jurtach spotykaliśmy ludzi, całe rodziny. W otwartych drzwiach, zwykle malowanych na jaskrawe kolory, stały uczepione framugi, usmarowane, usmarkane, rozdziawione z ciekawości dzieciaki. Wysypywały się z wnętrza jurt jak z autobusu szkolnego. Czasami do nich machaliśmy, czasami tylko obdarzaliśmy uśmiechem. Właściwie nigdy nie wiem jak mam reagować na spotkania ze zwykłymi tubylcami. Oni przynajmniej przejawiają naturalną ciekawość, lęk, albo zdziwienie połączone z hermetyczną niechęcią. A ja naturalnie nie zwracam na nich uwagi, a może powinienem? Tak bezosobowo patrzę na ich codzienne życie, jakbym patrzył na grupkę jaków, czy wielbłądów. A wydaje mi się, że powinienem zmiękczyć swoją naturalną wyniosłość i nie zachowywać się jak turysta w safari-parku.


Za kolejną przełęczą ujrzeliśmy duże jezioro, które musieliśmy objechać wyprawiając skoki samochodami po kamieniach. Teraz nawet taki bobas z jurty mógłby nas wyprzedzić na piechotę. Dalej nasza droga powoli obniżała się w stronę doliny rzeki Hulżistyn. Tam wjechaliśmy na chwilę do wioski górny Bulgan, zasiedlonej przez Kazachów. Utrzymują silne kontakty z Kazachstanem. Dużo tu rosyjskich ciężarówek i prawie wszyscy mówią po rosyjsku, a dacan zastąpiony został meczetem. Trochę za długo kręciliśmy się po sklepikach, bo zainteresował się nami lokalny policjant. To strefa nadgraniczna, do Chin jest w linii prostej dziesięć kilometrów. Udało się nam jednak jakoś wykpić brakiem znajomości języka rosyjskiego i szybko wyjechaliśmy w góry, na nocleg, jak najdalej od ludzi.

 

Znaleźliśmy wąską dolinę ze strumieniem. Było też drzewo na ognisko. Jednak zła pogoda wróciła jak zły szeląg. Wieczorem mżyło i trochę wiało, podobnie rano. Ale mimo to postanowiliśmy wyjść na krótki treking po okolicznych szczytach. Poszliśmy pod górę, wzdłuż strumienia. Inaczej niż to bywa w Polsce, strumień im wyżej tym stawał się większy. Pamiętam, że kiedy wjeżdżaliśmy do doliny, koryto w ogóle było suche. Źródło jest silne, ale grunt chłonie wodę jak gąbka. Nie inaczej jest z powietrzem, tym wolnym od zanieczyszczeń i smrodów cywilizacji, mongolskim, suchym jak pustynia powietrzem. Pranie tutaj wysycha w mig, nawet bez słońca. Przyjezdnym to powietrze sprawia nieco kłopotu. Śluzówka nosa ciągle wysycha i krwawi, a skóra wygląda jak pergamin. Wieczorem gąbka pod prysznic jest sztywna jak kawałek drewna, dopóki nie zwilżyć ją wodą, a rano szczoteczka do zębów przypomina druciany drapak do rdzy.

 

Dziś to suche powietrze nawilża przez całą noc mżawka. Idziemy stromo pod górę, butami rozgniatamy trawę i zioła. Pachną tak intensywnie jakbyśmy zatrzasnęli się w magazynie zielarza. Kiedy jest sucho trzeba je rozetrzeć w rękach, aby poczuć ich zapach. Ziemia zruszona kopytami jaków pachnie jak świeżo odwrócona, lemieszem rolnika na polu, skiba czarnoziemu. Kiedy doszliśmy do lasu zatrzymał nas zapach modrzewi. Jakby czekały całe, nagrzane słońcem i suche lato, by teraz móc pełnią sił omamić nasze zmysły. Woń igliwia tak świeża i znajoma przeniosła mnie we wspomnienia lasów Skandynawii. Zrobiło mi się błogo i nawet mżawka, ani lekko zmarznięte palce stóp w sandałach, mokre od rosy, już mi nie przeszkadzały.

 

Po południu ruszyliśmy dalej, w górę rzeki Bulgan. Mniej więcej w połowie drogi na przełęcz Aguntyn (3065m n.p.m.), wjechaliśmy do wąskiego, obsypanego szarymi piargami ze szczytów, kanionu. Rzeka obijała się o kamienie, a całe dno kanionu wypełnione było drzewami liściastymi. Koniec sierpnia, na tej wysokości i przy tak silnym, kontynentalnym klimacie, to koniec lata i początek krótkiej jesieni. Żółte liście na tle szarych i nijakich usypisk piargów, przypominały mi drogę przez indyjskie Himalaje, z Leh do Kargil i dalej do Szrinagaru. Kilka lat temu, nad strumieniem, pod dachem żółtych liści, w taką pogodę jak dziś, zimne i bardzo ostre, wysokogórskie słońce, robiłem z kolegą jajecznicę na śniadanie, a garnek myty w strumieniu nie chciał być czysty, mimo że ręce już były lodowate. Głowa nabita wspomnieniami miejsc i zdarzeń. Jakże łatwo uciec od tego ‘tu i teraz’.

 

Gobijski Ałtaj nie zrobił na nas szczególnego wrażenia. Poza kanionem wysokiej rzeki Bulgan, nie spostrzegliśmy tutaj wyjątkowo urokliwych krajobrazów. Góry są tu wysokie, trudno znaleźć miejsce poniżej 2000m n.p.m., ale brakuje im tej przestrzeni i majestatu, jaki ma Ałtaj mongolski, przy granicy z Rosją. Na szczęście mamy jeszcze sporo czasu i oprócz przejechania przez Ałtaj gobijski samochodem, mogliśmy sobie pozwolić na treking. Dzisiejszego, słonecznego ranka, wyruszyliśmy pięćset metrów w górę na pobliski, w ogóle nie opisany na wojskowych mapach 1:200000 szczyt. Nocowaliśmy nad rzeką Czigirtejn, wypływającą ze sporego, choć mało atrakcyjnego jeziora o tej samej nazwie. Kilkugodzinny treking dał nam sposobność do zmiany niskiej oceny jaką wystawiliśmy z Iwoną tym górom. Taka przysłowiowa zmiana punktu widzenia i otwiera się nowa perspektywa. W tym wypadku ze szczytu, roboczo nazwanego Rewkoz9 (2789m n.p.m.), otwarły się nam oczy na całą dolinę rzeki Czigirtejn i fragment jeziora. Właśnie przed chwilą, szczyt Huhserhtijn (4019m n.p.m.) pozbył się woalu chmur i lśnił teraz bielą wiecznego śniegu w słońcu. Środkiem doliny meandrowała pośród soczystej zieleni traw i krzaków rzeka Czigirtejn. Cięła tą dolinę mocno głębią błękitu swojej krystalicznej wody. Czarne, burzowe chmury przesunęły się nad nagie, wysokie na ponad 3000m n.p.m., łagodne pagórki, a białe obłoki na ciemnym, zimnym, niebieskim niebie dawały wspaniałą perspektywę ponad najwyższe szczyty. Ten nijaki krajobraz widziany z poziomu małego żuczka pełzającego, podskakującego na wybojach, tam w dolinie, przekształcił się w surowy, wyzuty z ludzkiej ingerencji, czysty w formie pejzaż pięknych gór.

 

Mam go wciąż przed oczami, ale opisuję go siedząc nad jeziorem Tom. Zatrzymaliśmy się tutaj na kolejny nocleg, z planem na jutrzejszy treking. Już z daleka, z głównej drogi, na którą niestety musieliśmy powrócić, jezioro robiło wrażenie granatową wodą otoczoną szaro-zielonymi szczytami, niektóre nakryte bielą śniegu. Na północno-wschodnim krańcu tegoż jeziora, znaleźliśmy piaszczyste plaże okolone groźnymi, brązowo-brunatnymi skałami. Z ich szczytów, przejrzysta woda mieniła się w słońcu kolorami kamienistego dna. Mnie, w pierwszej chwili, przypomniało to wybrzeże Chorwacji, niedaleko Makarskiej. Ale już po chwili wybrałem bardziej odpowiedni bliskoznacznik – Bajkał, widziany ze skały Szamana, na Olchonie. Niestety Olchon to nie najlepsze miejsce do podziwiania Bajkału, pisałem o tym w 2011r. O wiele bardziej polecam północny Bajkał, w obydwie strony od miasta Siewierobajkalsk (o tym z kolei tutaj).

 

I tak jedno, piękne wspomnienie gobijskiego Ałtaju, zaciera kolejne. Zatrzymaliśmy się nad jeziorem Tom na noc i pół dnia. Jutro wieczorem musimy być w Olgi, a pojutrze w Rosji. Szybko minął ten miesiąc w Mongolii. Iwona spostrzegła dziś pewną prawidłowość – liczba zdecydowanie pięknych pejzaży, wyłącznie przyrodniczych, jest ograniczona. Po latach podróży, coraz rzadziej odkrywamy coś nowego, coś zaskakującego, zupełnie innego, a coraz częściej porównujemy do tego, czy innego, co już widzieliśmy. Mówimy na przykład – to jezioro Tom ma trochę z Bajkału, trochę z Chorwacji, trochę z Issyk Kol z Kirgizji, otoczone jest podobnymi górami jak Góry Jabłonowe nad Bajkałem, ale skały nad samą wodą są jak... itd. Gdzieś tam we własnym snobizmie, przepełniła się nam karta pamięci z pejzażami górskich jezior i wydaje się nam, że każde kolejne będzie zbudowane z klocków tych, które już znamy. Ludzka ufność w moc przewidywania kreacji Brahmy.

 

Spędziliśmy połowę następnego dnia nad jeziorem Tom. Zrobiło się tak ciepło, że Iwona nawet zażyła kąpieli. Zakątek pośród skał był cukierkowo wręcz piękny. Grzechem by było go nie obfotografować z każdej możliwej strony. Wyjątkowo ciekawie prezentował się z wysokości okolicznych szczytów, kiedy woda lśniła w słońcu, a daleko w tle, za parawanem pierwszych szczytów, bielały następne. Zupełnie ja panorama Śnieżnych Kotłów z wysokiej Szklarskiej Poręby.
Do Olgi wyruszyliśmy po południu. Ostatnie kilkadziesiąt kilometrów to już asfalt. Szybko go tu budują, ale żądają opłaty drogowej 9zł i przy okazji dezynfekują koła i buty podróżnych. Przy granicy trzeba jeszcze zapłacić 20zł za tą samą drogę. Olgi widać już z przełęczy Bohojn (2500m n.p.m.). Miasto potężnie się rozbudowało na całej szerokości, głębokiej doliny. Nie widać tutaj jurt i wysokich płotów, za to mnóstwo murowanych budynków z kolorowymi dachami. Zaparkowaliśmy w centrum, aby skorzystać z internet cafe, jak zwykle w budynku państwowej telekomunikacji, oraz wydać ostatnie Tigriki na souveniry dla przyjaciół.

 

Centrum delikatnie zazielenione topolami, rozświetliło białe, na tej wysokości, słońce. Cienie kładły się nisko i ostro, jak cięte nożem. Olgi nie ma typowego charakteru miast mongolskich. Za to od razu przypomina nam Kazachstan. Są tu oprócz meczetów, także dacany buddyjskie, ale większość stanowią ludzie o twarzach ze wschodniego Kazachstanu i wyznania islamskiego. Na nocleg zaparkowaliśmy na wzgórzach powyżej miasta. Rozciąga się stąd wspaniała panorama. Jutro rano Stefan ma stąd samolot. Musi już wracać do Niemiec. W dalszą drogę pojedziemy tylko z Karstenem. Wzgórza upodobali sobie także weselnicy. Widzieliśmy ich już w centrum miasta. Widać tutejsze obyczaje nakazują robić wesela w środy, zupełnie jak w północnych Indiach. Wdrapali się teraz samochodami na najwyższy pagórek i ryczą w niebo, do taktu mongolskiego disco. Czasami jednak przerywają, by odśpiewać jakąś tradycyjną melodię. Panna młoda ubrana jest w białą suknię z welonem na głowie, w kształcie piramidy. Zwiesza się z jej ramion prawie do ziemi. W tym punkcie przypomina kobiety-namioty, jakie można spotkać przy drodze, w Pakistanie, czekające cierpliwie w słońcu, wraz z mężem, na autostop. O teraz leci Abba po mongolsku. Ciekawe w ilu językach te szlagiery brzmią znajomo. Radość młodych ludzi nie ma granic. Ale czy to z powodu rozgrzeszonej okazji do wypicia, czy radości panny młodej? Tego nikt nie wie.


Rano wyruszyliśmy nowym asfaltem, w kierunku Rosji. W ciągu miesiąca zatoczyliśmy koło, znowu jesteśmy w Taszancie, po przejechaniu prawie 6000 kilometrów. Przekroczenie granicy przebiegł nam wyjątkowo sprawnie. Już po dwóch godzinach znaleźliśmy się w rosyjskiej cywilizacji. Trzeba zapiąć pasy i na nowo przypomnieć sobie prawidła ruchu drogowego. Tak jak przed dwoma laty, zapyziały Kosz-Agacz, wydał się nam po pobycie w Mongolii, niemalże metropolią. Wróciliśmy do naszej rzeczywistości. Stworzonej przez białych, do tego co znamy i co nam daje poczucie normalności.

 

Zrobiliśmy duże zakupy w sklepie samoobsługowym w Kosz-Agacz. Dziś wieczór będzie do sałatki warzywnej biały muskat, a na ochłodę od słońca kwas chlebowy. Zupełnie jak w domu, ale na kołach i na drugim końcu świata. Często o tym piszę, ale zawsze mnie to zastanawia, jak swojsko można się poczuć gdzieś daleko, na końcu Azji, w miejscu, które zna się z kilku zaledwie przelotnych wizyt. Ale pośród codzienności, kiedy wszystko jest nowe, takie miejsca stają się domem. Iwona robi yogę na trawię, bo lubi bardziej w podróży niż w Polsce. Ja gotuję ziemniaki, aby było co wkroić do jajecznicy na obiadokolację. Obok szumi Czuja. Rozpycha się o kamienie, jak każda górska rzeka. Ponad szumią żółte liście topoli. A modrzewie rozsiewają, z każdym podmuchem wiatru, świeżość zieleni swojego iglastego, kleistego, żywicznego zapachu. Dziś trzeba wytrzepać siennik z naszego łóżka, aby pozbyć się kurzu Mongolii. Trzeba rozwiesić pranie i zmienić mapy w schowku, Mongolia już za nami, teraz Rosja. Słońce praży chowamy się w cieniu lasu. Taki zwykły dzień w podróży.
O poranku wyruszyliśmy w góry, na piechotę. Naszym celem stał się pobliski szczyt. Jakieś 600 metrów wyżej, ponad doliną rzeki Czuja. Z początku wspinaliśmy się wzdłuż potoku Kujuktakar, obrośniętego topolami, które już pięknie witały jesień żółcią liści. Ostre, prawie jak u nas w zimie, słońce, prześwietlało gałęzie drzew, wprost pod nasze nogi. Rynna pełna szarych głazów, doprowadziła nas do drewnianej jurty. Tutaj panuje już z dawien dawna inne, azjatyckie plemię – Kirgizi, którzy dopiero po setkach lat przekształcili się w Ałtajców. Nie byli pierwszymi na tych ziemiach. Kirgizi tradycyjnie, w odróżnieniu od plemion mongolskich, budowali jurty na rzucie kwadratu, a lepsi, czytaj bogatsi obywatele wiosek, posiadali jurty na rzucie ośmiokąta. Mongołowie zawsze budowali jurty na rzucie koła. Oczywiście obie tradycje budowlane miały silną podbudowę w religii szamańskiej i obyczajach społecznych. To nic, że obie te tradycje, nawzajem się wykluczały.

 

Dalej poszliśmy ścieżką wydeptaną przez stada kóz, owiec i koni. Wspinaliśmy się stromo i rychło musieliśmy przełączyć się, wzorem kóz, na napęd czteronożny. Gdzieś pod rozłożystym szczytem weszliśmy w modrzewiowy las. Niektóre drzewa płonęły już soczystą żółcią i złotem, inne były ciemnozielone. Miękkie runo i drzewa zmieniły zupełnie akustykę. Od miesiąca nie byliśmy w lesie, ciągle w rozległej, wietrznej przestrzeni, a tu miękka, duszona poduszką mchu, cisza. Pod nogami walały się oskubane szyszki limby syberyjskiej. Główny składnik żywieniowy rosyjskich niedźwiedzi i wiewiórek.

 

W końcu wdrapaliśmy się, po przeszło dwóch godzinach, na szczyt. Roztaczał się stąd wspaniały widok na dolinę Czuji. Można było podziwiać jak z lotu balonem, kilkudziesięciokilometrowy odcinek rzeki Czuji, ozłoconej jesienią i lśniącą stonowanym, mlecznym błękitem wody. Po przeciwnej stronie wznosiły się pozbawione drzew szczyty. Porastały je krzewy i mchy, w różnych odcieniach czerwieni. Poza nimi bielały śniegiem szczyty Ałtaju chińskiego, równe prawie wysokością Biełusze.
Niestety na drogę powrotną wybraliśmy stromy, zalesiony stok. Zsuwaliśmy się z niego mozolnie. Nie była to łatwa droga. Ale pośród miękkiego, jak poduszka królewny, mchu znaleźliśmy maślaki. Będą do jajecznicy, na obiad. W końcu wytoczyliśmy się z lasu do wąskiego kanionu, takiej opadająco stromo rynny pełnej kamieni. Idąc za twierdzeniem Beara Gryllsa, poszliśmy w dół potoku. Podobno każda rzeka prowadzi do jakiejś cywilizacji.

 


Po południu pojechaliśmy do Aktasz, by stamtąd skręcić na północ, w kierunku południowego krańca jeziora Teleckiego. Dosłownie parę kilometrów za miasteczkiem wjechaliśmy w skalną bramę. Szeroką akurat na Kamaza. Nieco dalej zaparkowaliśmy na nocleg pośród torfowisk i jezior, zupełnie jak na półwyspie Kolskim. Szukając dogodnego miejsca nie obeszło się bez zakopania w torfie. Czyli wracamy do rosyjskiej, off-roadowej rzeczywistości. Trzeba było włączyć wszystkie blokady, aby wyrwać ociężały brzuch Toyoty z miękkiego. Widać świeże ślady tego, co jechał tędy przed nami, należały do lekkiej Nivy albo UAZa.


Tuż przed zachodem słońca wyszło słońce i rozebrało nas z ocieplającej odzieży. Ale godzinę później spadł zimny deszcz i zaczął nieźle duć wiatr, więc ubrał nas na powrót i zbliżył do wielkiego ogniska. Drewna mieliśmy pod dostatkiem. Wszędzie wokół walały się suche żerdzie ze starego ogrodzenia dla koni. Siedzieliśmy przy ogniu do późnej nocy, aż zrobiło się coś koło pięć stopni. Zjedliśmy smażone grzyby, a na deser orzeszki limby syberyjskiej. Karsten kolejny sezon podróżuje z nami w odległe krainy. Tym razem spędziliśmy ze sobą już prawie dwa miesiące. Podróż to coś bardziej osobistego niż małżeństwo. Tutaj nie ma ucieczki przed nudą, ani stresem. Podróż dobrze sprawdza i testuje relacje międzyludzkie. Nie rzadko wystawia na próbę nerwy i siłę woli ich opanowania. Widziałem nie jedno zgrane małżeństwo i niejednych przyjaciół, którzy po dalekiej podróży, ze zdziwieniem odkrywali, że w ogóle nie znają partnera, z którym przeżyli wiele lat. Sam tego kiedyś doświadczyłem. Jeszcze gorzej gdy odkrywa się, że nie zna się samego siebie. Już dziesięć lat pracujemy z Iwoną zabierając ludzi, często nam obcych, na takie podróże. Czasami mimo naszych wad i trudnego charakteru naszych klientów, udaje się nam dopasować do siebie nawzajem i to się sprawdza na wiele lat. Podróż to rzecz niezwykle osobista. Trzeba rozważnie i umiejętnie dobierać partnerów do takiej ekspedycji. Nie można przecież przez całe miesiące, 24-godziny na dobę, udawać kogoś innego i zaciskać zęby.


Jeszcze przed zmrokiem poszedłem na mały obchód okolicy. Mam naturę pasterskiego psa, ciągle muszę sprawdzać co się dzieje za lasem, za pagórkiem, dokąd prowadzi droga, kto mieszka w tej jurcie na końcu ścieżki, dlaczego rzeka szumi bardziej za zakrętem. Nie umiem powstrzymać ciekawości, która zmusza mnie do penetrowania okolicy, sprawdzania co mówią o sąsiedniej dolinie wojskowe, dokładne mapy, kto i kiedy zostawił ślady w błocie, jaki samochód odcisnął swoje opony na piasku. Nawet na krótkich przerwach, gdy Iwona robi śniadanie, zwykle idę się przejść, tak od niechcenia, ale nieświadomie prowadzi mnie zwierzęca, instynktowa ciekawość, albo raczej potrzeba zabezpieczenia sobie tyłów, zbudowania pewności sytuacji. Ciągle dręczy mnie niepewność, że coś pominąłem, że czegoś nie zauważyłem, że coś mnie minie bezpowrotnie i czegoś nie będę świadom.
A więc wyszedłem w ten ponury wieczór na spacer po okolicy, który był tak naprawdę obchodem rewiru, jakbym był klawiszem własnego więzienia. Założyłem ciepłe kalosze i przedostałem się przez bagnisko wokół jeziora, do opuszczonych po letnim sezonie jurt pasterskich. W tle majaczyły kolorowe od mchów jesiennych stoki gór. Przypominały w tym mokrym od jezior i torfowisk krajobrazie, polskie Izery. Odwiedziłem te opuszczone jurty. Drzwi nie były zamknięte, a w środku panował porządek i czystość. Pasterze pozostawili butle z gazem i kuchenne sprzęty, części do motocykla i drwa do pieca. Czyżby tutaj nie było złodziei?


Drzwi zamknięte na skobel, to taki zagięty gwóźdź, młodzież może nie wiedzieć co to jest skobel. Drewniana ościeżnica była wyślizgana czyjąś, żółtą ręką. Pod skromnym daszkiem leżały części do motocykla. Tam pewnie był parkowany. Obok kwadratowej jurty leżała kopa porąbanego drewna, a obok sterty, podkowy i stare rzemienie. Zagroda dla owiec była wydeptana do żywej ziemi. Ciągle unosił się zapach końskiego i koziego łajna. Mieszał się z zapachem igliwia modrzewi i limb otaczających zagłębioną halę z jeziorem i jurtami.
Rano pogoda zupełnie nas zaskoczyła. Było blisko zera, silny wiatr i deszcz. Nici z planów spaceru wokół jezior w dolinie rzeczki Karakudjur. Ruszyliśmy więc samochodami dalej, w kierunku jeziora Teleckiego. To kierunek dość popularny wśród turystów odwiedzających Ałtaj. Kiedyś do południowego krańca jeziora Teleckiego, do miejscowości Bałyksza, wiodły jedynie drogi bardzo off-roadowe. Właśnie na coś takiego się nastawialiśmy. Ale w latach osiemdziesiątych zbudowano nową drogę – szutrówkę. A parę lat temu ją odnowiono. Oczywiście od razu rozwinął się tu przemysł turystyczny. Jeszcze przed Ust-Ulagajem, dokąd prowadzi asfalt, zauważyliśmy sporo tablic kierujących turystów do ośrodków wczasowych, tak zwanych ‘baz otdycha’. A samo miasteczko Ust-Ulagaj, to taki ciągle rozbudowujący się górski kurort.


Jeszcze przed przełęczą krajobraz uległ przeobrażeniu. Torfowiska, małe, wciśnięte pomiędzy nagie, szare skały jeziorka, kolorowe mchy, strumienie licznie przecinające podmokłe łąki, nawet mgła, deszcz, słowem zawiesista atmosfera surowej przyrody Szkocji, zniknęła, a z przełęczy otworzył się widok na oświetlone słońcem, porośnięte iglastymi lasami strome szczyty. Słońce szybko nagrzało powietrze do 22 stopni i trzeba było rozebrać się do rosołu.