Fortece Zachodniej Ukrainy
Mimo późnej pory Staszek nie wytrzymał, w pięć sekund rozebrany do majtek i wskoczył do wody pod wodospad. Tu kolejne zaskoczenie - spodziewał się zimnej wody i bardzo zimnego strumienia a tu woda bardzo ciepła i sprawia niesamowitą frajdę spadając z impetem na niego. Nie umiemy go namówić na wyjście. W tym momencie dostaję SMS od Prezesa, że są już bezpieczni na miejscu, że mamy spanie w salce katechetycznej przy klasztorze i na tym skończyły się dobre wiadomości. Te złe to takie, że nie mają w Defenderze hamulców i krzyżak ledwo zipie. Gorzej jest z Bobikiem, uszkodzenie gniazd amortyzatorów naprawdę nie jest żadną awaria przy uszkodzonym tylnym moście. Długi był to SMS, nie odczytałem go całego ekipie, po co mają się irytować. Ojciec wyczuł że jest coś nie tak i jemu opowiedziałem jak jest. Późnym wieczorem docieramy do celu, Prezes poważny ale po jego mim nie widać zdenerwowania prawie nigdy, zawsze spokojny, tylko potem w górach adrenalina zacznie nim rządzić i brać górę nad rozsądkiem i rządza walki z terenem, błotem będzie zwyciężać, ale do tego mamy jeszcze jakieś trzy dni. Teraz ukraiński mechanik dorabia okładziny z Zisa, mają już skalibrowany krzyżak, jutro spróbuje go kupić w Kamieńcu. Marek leży pod autem klnie pod nosem, coś o współpracownikach, wierze w innych mechaników, pożyczonych mostach i jeszcze wiele innych epitetów. Staszek krótko skwitował: tak wściekłego Marka jeszcze nie widziałem i zostawiliśmy go samego jak chciał a ja już widziałem w wyobraźni hol i 1300km. Śpimy w dużej sali obok kuchni, w starym domy pielgrzyma. Warunki znośne, kolacja pyszna. Jeszcze o dwunastej trzydzieści byłem zajrzeć do Bobika, sytuacja bez zmian ale widać światełko w tunelu. Marek już nie klnie i chyba będzie dobrze, wszak nie znam większego znawcy tych maszyn jak on. Kiedyś opowiadał mi swój najbardziej koszmarny sen, w którym zabraliśmy mu Gaziorka i kazaliśmy jeździć nową terenówką chyba Nissana a on gonił nas z dubeltówką. Obudził się spocony.
Zasypiałem z ciężarem na piersiach. W końcu połowa aut uszkodzona a tu jeszcze tyle do przejechania, zobaczenia i te setki kilometrów. Z tak zaplątanymi myślami zasypiam ale nie śpię dobrze, budzę się co chwilkę, mam dziwne sny jak w letargu. To taka jedna z tych przemęczonych a nie przespanych nocy. Rano wstałem pierwszy, Marek śpi obok Jadzi, padł ze zmęczenia, nawet rak nie domył, kolacji też pewno nie jadł. Wziąłem prysznic i jak wróciłem wszyscy krzątali się wokół śniadania, Rafał czytał brewiarz i przygotowywał się do mszy. Marek oznajmił że Bobik naprawiony, klocki do Landka dorobione tylko zamontować, pozostaje krzyżak. Z rysunkiem w ręku ruszamy w miasto w nadziei że znajdziemy podobny o takich wymiarach. Mamy szczęście, na targu spotykam życzliwego i bezinteresownego sprzedawcę części, kieruje nas do hurtowni jednocześnie uprzedzając ich że przyjedziemy. Zakład z częściami na ulicy Puszkina odnajduję bez problemu i bez kłopotów. Panowie z magazynu znajdują zastępczy krzyżak, pasuje od mercedesa sprintera a jest polskiej produkcji. Dumni z siebie wracamy do klasztoru. Prezes powoli kończy wymianę klocków ale o wyjeździe dzisiaj w dalszą podróż nie ma mowy, jest już południe i wyjazd w trasę staje się bezcelowy . Ruszamy w miasto zwiedzić twierdzę, starówkę, pospacerować posilić się ukraińską strawą, ci co mają ochotę piwkiem .
Przed fortecą spotykam Sieriożę, młodego chłopca, którego poznałem przed trzema laty. Za kilka hrywien, za każdym razem gdy jestem w Kamieńcu służy nam pomocą jako przewodnik i tłumacz. Języka polskiego nauczył się w szkole u zakonników polskich Paulinów, którzy tu w Kamieńcu na starym mieście rezydują w dawnym kościele ormiańskim.
Zwiedzamy fortecę, a nawet podziemne przejścia w wałach i szańcach nowego zamku. Pogoda piękna, widoki wspaniałe na przedpola, podzamcze, wysoki stromy kanion, rzekę Smotrycz wijącą się w dole. W świetnych nastrojach obchodzimy całą twierdzę.
Mijając most turecki u przydrożnego handlarza kupuję w prawie idealnym stanie hełm wojsk radzieckich, wzór 40, tak zwany sześcionitowiec. Mam już dwa takie ale ten jest w stanie wręcz magazynowym i kosztuje tylko parę złotych. Ojciec upatrzył sobie samowar z 1905 roku, złoty i błyszczący wyrób Tuły. Jego cena, może i nie była wysoka ale na pewno nie można mówić w tym wypadku o szalonej okazji, jednym słowem po krótkich negocjacjach i zezwoleniu Ani kupił. Dumni z dokonanych zakupów idziemy odnieść je na kwaterę a potem na obiad. Restauracja oryginalna zrobiona w stylu podziemnych kazamatów, obiad smakuje wybornie, tylko Paweł dał się zwieść nazwie i nie był usatysfakcjonowany, nie smakiem ale ilością podanej strawy. Po posiłku wędrujemy w zasadzie bez celu po uliczkach starego miasta podziwiając kamienice, kościoły, wąskie zaułki. W jednym z takich właśnie zakamarków patrzymy, jest sklep ze starociami a tak naprawdę to dosłownie z wszystkim. Na wystawie świeci nie co innego tylko taki sam samowar jak ten dzisiaj kupiony przez Tomka. Wszyscy ale dosłownie wszyscy mówią mu "Tomeczku nie sprawdzaj ceny nie konsultuj już zakupionego towaru" ale uparł się i co ? Jak to zwykle bywa samowar w sklepie był prawie o jedną trzecią tańszy, ładniejszy i lepiej utrzymany. Ale był wściekły, zły, minę miał jak skrzyczany cocker spaniel albo nie, jak samotny kucyk, było mi go żal ale ze śmiechu nie mogłem się powstrzymać i nie byłem w tym sam. Gdy tylko odwrócił głowę patrząc w dół mostu na którym staliśmy, wszyscy buchnęli śmiechem a Ojciec w rozpaczy nie wiem o czym myślał o kramarzu i o tym co by mu teraz zrobił, czy miał jakieś inne z goła zamiary, na przykład pozrzucać nas prześmiewców do rzeki a może jeszcze coś innego. W każdym bądź razie do końca dnia chodził jak struty a na wszystkie pytania miał tylko jedną odpowiedz, o dokonanym zakupie życia. Samowar okazał się cieknący i do dzisiaj go klei, ale herbatkę z niego zrobioną i owszem piliśmy była wyborna. W klasztorze czekało na nas kilka dobrych wiadomości Bobik naprawiony, Defender hamulce ma także sprawne. Co prawda pozostał krzyżak ale Marek z Prezesem nie odważyli się go wymieniać, ważne że mamy zapasowy jak będzie konieczność to się go wykorzysta. I jeszcze jedna niespodzianka, ksiądz proboszcz tutejszej parafii zaprasza nas na kolację, zaszczyt niesamowity. To wyjątkowa postać, jest tutaj w Kamieńcu proboszczem od samego początku, to znaczy od kiedy katolicy odzyskali ten święty przybytek. Wcześniej za czasów komunistycznych klasztor jak wiele jemu podobnych obiektów sakralnych pełnił funkcję magazynu i tylko szczęśliwym trafem znajdował się tu magazyn obrazów rzeźb i innych zabytkowych przedmiotów a nie na przykład części do maszyn czy buraków albo kartofli i nie uległ strasznej dewastacji. Odbudowa katedry i remont trwają do dzisiaj ale wkład pracy i zaangażowanie księdza proboszcza jest ogromne, to istny tytan pracy i człowiek o wielkim poświęceniu dla tego miejsca, miasta, dla Polski i wiary katolickiej. Opowiadał nam cały wieczór o tym jak władze ukraińskie nie mają do niego zaufania, jak piętrzą trudności i rzucają co rusz nowe kłody pod nogi, jak trudno przebić się do świadomości Ukraińców, zmienić ich mentalność,. Jak trudna jest we współistnieniu wiara prawosławna z rzymskokatolicką. Nie jestem znawcą teologii ale nie spodziewałem się aż tylu różnic i to różnic wynikających ze sposobu interpretacji tej samej religii. Spotkanie przeciągnęło się do późnych godzin wieczornych i do salki katechetycznej dotarliśmy tuż przed dwunastą. W kuchni podczas parzenia herbaty zagadną mnie pewien człowiek, Polak spytał czy te auta na parkingu przed kościołem to nasze a potem rozmowa już sama się potoczyła… do rana. Pan Andrzej okazał się być bardzo ciekawym człowiekiem, znawca Rosji, Syberii, paleontolog, który spędza na Sachalinie kilka miesięcy w roku, badacz bursztynów, muzeolog , fotograf i niezrównany gawędziarz co w zderzeniu z moją ciekawością i chęcią poznania tej właśnie części świata, zaowocowało długą rozmową, którą mieliśmy skończyć w Polsce, u mnie w Smolnicy w leśniczówce.
Położyłem się nad ranem obok Pawła ale chyba nie zasnąłem tak tylko majaczyłem, układałem w głowie plan dzisiejszej podróży, przeżywałem rozmowę z Panem Andrzejem, próbowałem sobie wyobrazić mapę Rosji i tą odległość dzielącą Sachalin od Polski. To jakieś dwanaście tysięcy kilometrów ale była by wspaniała wyprawa, jaka przygoda ten bezkres ciągnący się nie setkami ale tysiącami kilometrów, to sprawdzenie własnych sił, umiejętności, zobaczyć jak żyją tam ludzie, poznać ich miasta, wsie. A przyroda jaka ona musi być piękna, nie zmieniona od setek tysięcy lat. Tak, tam musi być las pierwotny. Z tego letargu wyrwał mnie Rafał, powoli zaczął przygotowywać się do mszy. To ostatnia w klasztorze, byliśmy na niej wszyscy. Po śniadaniu i spakowaniu aut ruszamy w drogę, kierunek Czerniowce.