Fortece Zachodniej Ukrainy
Ruszyliśmy z Bystricy kiedyś nazywanej Rafajłową czyli pod prąd marszu polskich jednostek legionowych , pierwszy odcinek drogi był nie najgorszy jechaliśmy obok strumienia co jakiś czas przekraczając go drewnianym mostkiem. Droga wiła się wzdłuż stoku lecz z każdym przebytym metrem stawała się coraz węższa bardziej kamienista by po kilometrze zniknąć w rzece , w radiu usłyszałem Prezesa , że czas już włączyć reduktor i zaczęła się jazda którą mogę porównać tylko z …w zasadzie z niczym nie mogę jej porównać bo nigdy tak nie jeździłem samochód podskakiwał jak piłka jak pajacyk na sprężynie wypuszczony z pudełka , wjazd na kamień i zjazd z kamienia , tylko myśl by nie uderzyć mostem lub reduktorem o głaz. Z każdą minutą jazdy nabierałem coraz większej wprawy zaczynałem poznawać swój samochód i siebie jak zachować się! kiedy hamować, kiedy dodać gazu i co potrafi to autko w tych ekstremalnych warunkach, a potrafi naprawdę wiele. Cztery kilometry jechaliśmy około godziny dwa razy podciągał mnie Prezes gdy utknąłem między zwalonymi kłodami drewna, raz pchał mnie Marek z chłopcami jak zawisłem w strumieniu lekceważąc przeprawę przez bród . Nie opisana radość wstąpiła w moją pierś gdy zobaczyłem rozległą troszkę pochyloną polanę z usypanym kopcem zwieńczonym kilkumetrowym krzyżem. Ze szczęścia zrobiłem woltę po wzniesieniu i ustawiliśmy auta w szeregu wyglądaliśmy dumnie, z bacówki zaszli górale proponując bryznę owczą , mnie interesowała tablica pod krzyżem resztki okopów słupki graniczne . Zwołałem cały nasz zespół do wspólnego zdjęcia pod krzyżem Legionów, Staszek ustawił aparat , tylko pogoda nie dawała za wygraną i deszcz nie odpuszczał, na chwilkę przestawał by po chwili znów zacząć intensywnie padać.
Z rozstawionych pod lasem namiotów wyszła grupka młodzieży jak się okazało studentów z Poznania ciekawi naszych aut , wędrując już od tygodnia po górach zmizerniali ździebko, zostawiłem im bochenek chleba parę puszek konserw kilka pomidorów , kawałek kiełbasy, nie posiadali się z radości , a mi przypomniały się moje młodzieńcze wyprawy kiedy to nie raz wędrując po Polsce z moim przyjacielem Goździkiem zasypialiśmy głodni…młodość wspaniała przypadłość w naszym życiu z której niestety zbyt szybko się leczymy ….
Troszkę wygłodził nas ten podjazd i w trakcie posiłku na makach naszych aut obmyślamy jak wrócić z przełęczy, czy tą sama drogą do Bystricy w miarę bezpieczną, czy może pokosztować przygody i puścić się w nieznane próbować zjechać zachodnim stokiem . Decyzję podjął Prezes , który dzisiaj objął funkcję lidera i przewodnika naszego teamu, jedziemy na zachód dokładnie tą samą trasą co legioniści 95 lat temu tylko w przeciwnym kierunku . Pod górę było ciężko zobaczymy jaki będzie zjazd , Markowi już świecą się oczy widzę ten sam blask co u mnie w lesie a raczej na hałdzie gdzie zjazdu z nasypów odważają się tylko najlepsi i najbardziej doświadczani MUTTowcy , troszkę mnie to niepokoi ale cóż wyboru nie mam jadę , pierwsze sto metrów elegancka bita utwardzona droga myślę jest nieźle , zanim jeszcze przyzwyczaiłem się do luksusu kamieni poukładanych i ubitych na szlaku, zaczęło się błoto i ostre prawie pionowe zjazdy a te utwardzenie prowadziło tylko do schronu drwali . Przed chałupką siedzi trzech mężczyzn i dwie kobiety obok piły spalinowe, siekiery jedzą słoninę spieczoną na ognisku zagryzając pajdą chleba, są gościnni zapraszają do ognia częstują strawą i odradzają zjazdu, mówią droga fatalna dziurawa błoto bez lebiodki ani rusz i jeszcze powalone drzewa, radzą zawrócić, ale Prezes z Markiem już nie słuchają już ich połkną bakcyl błota zapach przygody już podniecenie trasą wygrywa z rozsądkiem . Wsiadam do auta spoglądam jeszcze na ukraińskich pilarzy i nie wiem czy to był gest pożegnania czy zakreślenie krzyża w podniesionej ręce jednego z nich , odkiwnąłem głową i ruszyłem za Prezesem w przepaść błotną . Nie daleko ujechaliśmy po stu może stupiędziesięciu metrach Landek Prezesa utkną w karpackiej mazi ja oparłem koło o wykrot świerka by nie wpaść w to samo błoto . Marek zajął się wyciąganiem Defendera a Rafał Ojciec i ja poszliśmy na rekonesans z siekierami bo z daleka widać było, że przesmyk zawalony jest drzewami a my musieliśmy tedy przejechać . Paweł z księdzem zajęli się uprzątaniem wywałów a Staszek, Ojciec i ja szpadlami odbudowywaliśmy drogę, z nieba jakby coś się na nas zaparło i lało niemiłosiernie, w godzinę byliśmy gotowi ponownie do jazdy, najpierw Rover potem ja, w tych przeprawach niestety byłem najsłabszym ogniwem zespołu moja jazda na granicy bezpieczeństwa i w takich warunkach była mi obca i nie lubię pokonywania błota dla samego rozkoszowania się jego zapachem, dziurę to ja omijam a nie próbuję jej zwyciężyć i udowodnić swoje męstwo . Tutaj byłem bezradny musiałem jechać! bać się i walczyć nie było wyjścia moje umiejętności opanowania takiej jazdy też były najsłabsze pośród takich weteranów offroudu. Marek to prawdziwa legenda jazdy terenowej Prezes brał udział w tego typu imprezach i podglądał najlepszych, Ojciec zawsze był milczący i dobry, a ja miałem doświadczenie… jakie ma leśniczy po 25 latach pracy w terenie, duże z praktyki bycia szefem i małe z autopsji bycia offroudowcem.
W pewnym momencie jadący przede mną Landek jakby zapadł się przodem pokazując mi swoje podwozie i prawie stając dęba! tylnie koła oderwały się od ziemi, by po chwili opaść z impetem, a z przodu auta buchnęła fontanna czarno szarej mazi, jaszcze pochwiał się na boki jak ptak który trzepie piórka wychodząc z wody i zamarł , cała maska auta zanurzona w czarnej bryi po szybę, ani do przodu ani do tyłu ugrzązł na dobre , po podpięciu liny mogłem chociaż raz pomóc Prezesowi i wyciągnąć go z opresji, a trzeba było się śpieszyć by woda nie zalała elektroniki i nie wlała się do środka samochodu. Drożysko zarwane na długości kilku metrów i tyle samo głębokości o przejechaniu tego nawet na linach nie ma mowy tym bardziej że nie ma łagodnego wjazdu w tę kałuże tylko od razu ściana i grubo ponad metr pionowego spadku. Postanawiamy objechać wąska skarpą tego mini wąwozu, Prezes zajęty płukaniem zabłoconej chłodnicy i myciem silnika z szarej stygnącej mazi, przeciągał czas przejazdu, Ojciec chyba nie wytrzymał ciśnienia i emocje wzięły górę nad zdrowym rozsądkiem , chciał brawurą dodać sobie animuszu a nam pokazać jak się jeździ w terenie, i po chwili nieuwagi spadł samochodem w przepaść zawisł na świerkach opierając się kołami o wystające korzenie, dobrze że rosły bo na dół do strumyka pozostało cztero metrowe urwisko , jeden do zera dla Karpat, drugi do walki staje Prezes ale zabezpieczony liną stosunkowo łatwo przeciska się pomiędzy drzewami i brnie w błocie głębokim na pół metra. Trzeci ja, ale mam pietra, Marek proponuje że jeśli chcę to za mnie pokona tą niebezpieczną drogę, przyznam że i mi w głowie zaświtała taka myśl , ale nie! nie oddam swojej maszyny nawet takiemu doświadczonemu kierowcy. Wtaczam się na skarpę czuję jak koła tracą przyczepność i powoli zaczyna mnie ściągać w to samo miejsce w , którym tkwił gazik Ojca, Gdy odbijam kierownicą jak po lodzie ucieka mi tył pakując się na świerki , jestem szerszy od Rovera i jeszcze ten obładowany dach namiotem , kanistrem , hi liftem, cała czwórka chłopców trzyma mnie bym się nie zleciał na Ojca a jednocześnie zmieścił się miedzy drzewami nie obijając karoserii na milimetry przechodzę i wpadam w te same błoto w które przed momentem brodził na linie Prezes .O wyjściu z auta nie ma mowy maź nie pozwala otworzyć drzwi i znowu lebiodka Defendera okazuje się niezbędna, podpięta lina nie dość że mnie wyciąga z bagna to jeszcze utrzymuje moje auto by nie spadło w przepaść, cudowny wynalazek, jeszcze dziesięć minut ciągnięcia, pionowy zjazd i już dziurę z wodą mam za sobą . Znowu jestem pierwszy na trasie, po chwili dojeżdża do mnie Ojciec wyciągnięty liną przez Prezesa, potem Bobik , i tu po raz kolejny Marek pokazał kunszt jazdy terenowej i opanowanie niemal że do perfekcji pokonywania trudnych odcinków przeprawy, przy nieznacznej pomocy z naszej strony pokonał ten koszmar tak lekko prawie bez wysiłku dopiero w głębokim błocie stanął unieruchomiony, ale wierzę że i w tej opresji poradziłby sobie tylko szpadlem, tu jednak zastąpiła go lina wyciągarki. I tak po czterech godzinach mordęgi w deszczu błocie stoimy wszyscy na twardym gruncie, do doliny pozostał jeszcze kilometr , trudnej wymagającej uwagi, używania wszystkich napędów i reduktora drogi, a także siekiery by usunąć świerkowe wywroty, ale twardej kamienistej o dużym nachyleniu z licznymi zakrętami. W dolinie dopiero puściły nerwy i opadły emocje , gdy wszyscy zajęli się myciem i płukaniem z błota aut w rzece ja poszedłem odwiedzić, mały cmentarzyk pod lasem z kilkunastoma jednakowymi białymi krzyżami . Dostępu do niego broniła łąka cała zalana wodą, ale dla mnie nie stanowiło to żadnego problemu i tak byłem cały mokry i brudny, był to cmentarzyk polskich legionistów II Brygady . Groby bez nazwisk , granitowa tablica z polskim napisem przypomina o tym kto tu spoczywa pochowany, i tylko drewniany wysoki krzyż jak strażnik stoi nad mogiłami Polskich żołnierzy trzymając wartę, strzegąc polskości tego miejsca.
Pozostał jeszcze jeden problem dzisiejszego dnia , znaleźć miejsce na nocleg, i tu kaprysy Prezesa zaczęły irytować nas wszystkich, a to że za blisko drogi, że za dużo kamieni, że komary, a to będą nam przeszkadzać rano tłumy idących do pracy robotników, tym rozbawił Ojca najbardziej, nawiasem mówiąc ludzi spotyka się tu raz na tydzień.
O ile dobrze sobie przypominam to dziewczyny zadecydowały o miejscu, wytracając wszystkie argumenty z rąk załogi Rovera, obóz rozbiliśmy nad samą rzeką w jej zakolu, jak smakowała nam wtedy kolacja jacy byliśmy głodni chyba pierwszy posiłek zjedzony w takiej ciszy z takim apetytem, i jak prędko przyszedł sen, tylko otworzyłem dziennik chciałem coś napisać……
Rześki poranek obudził mnie wcześnie rano, zobaczyłem cudownie błękitne niebo bez jednej chmurki po deszczu ani śladu , przypominały go tylko nasze mokre buty i ubrania, zeszyt z zapiskami ściskałem pod głową jak poduszkę, odnalazłem w śpiworze długopis i zacząłem opisywać wczorajszy dzień, zdecydowanie najtrudniejszy dzień naszego rajdu.