Jest rok 2009. Właściwie ta wyprawa była zaplanowana już od samego początki od kiedy postanowiłem zwiedzić ten kraj, poznać go. Właściwie nie wiem dlaczego nie zacząłem od zamków, przecież one najdobitniej świadczą o polskości tych ziem o ich dawnej potędze, świetności tej wspaniałej krainy jaka jest Ukraina. Może chciałem lepiej poznać ten kraj, naród zrozumieć ich odrębność a jednocześnie nasze pobratymstwo to co kiedyś łączyło nasze narody i to co doprowadziło do tak wielkiej nienawiści pomiędzy nami.

 

Poznawałem coraz lepiej historię tych ziem i tego narodu , książki które czytałem tylko jeszcze bardziej rozpalały moja wyobraźnię. Poznawałem ludzi którzy panowali i władali tymi ziemiami, na których żyli, o które walczyli za które przelewali krew. O potęgach wielkich rodów Potockich, Koniecpolskich, Daniłowiczów, Wiśniowieckich, Żółkiewskich, Sobieskich i wielu innych, a także tych zwyczajny prostych chłopów, mieszczan, czy w końcu prawie mitycznych kozaków i tatarów.

 

Zastanawiałem się, starałem zrozumieć dlaczego te ziemie były tak istotne co czyniło ich wielkość, ważność czemu ta ziemia ukraińska pochłonęła tyle istnień ludzkich tyle krwi wielu narodów w nią się wlało, co czyniło z niej tak ważny strategiczny cel wielu krajów ba religii to przez nią przechodziła granica chrześcijaństwa i muzułmanizmu to tu była granica chrześcijańskiej europy czyli tej nowoczesnej prawej strzegącej swej kultury, religii, a w początkach XX wieku tu został powstrzymany komunizm państwa sowieckiego zagrażający całej ludzkości naszego kontynentu.

 

I to wszystko z punktu widzenia człowieka, który ma szczęście żyć w XXI wieku, który nie doznał nigdy okrucieństwa wojny, gdzie Europa bodajże pierwszy raz w swojej historii staje się jednością, gdzie w pokoju obok siebie żyją narody, które jeszcze kilkadziesiąt lat temu toczyły krwawe wyniszczające boje, gdzie demokracja i prawa człowieka stanowią szczyt wartości, nie ma granic miedzy narodami jest jedna waluta a ludzie żyją w pokoju. Marzenie moich przodków poetów wieszczów ... naprawdę wspaniałe czasy. I tylko jedno w głowie męczy, nie daje spokoju jak pojąć to co było. Ktoś mądry powiedział: "trzeba poznać, pamiętać ale przede wszystkim wybaczyć i zrozumieć". No i staram się poznać ten kraj naród. I ciągnę za sobą synów ale tym razem także moich przyjaciół Marka Jarosza, który z nami już nie jeden kilometr przejechał. Dołączyła - tak, nikt inny tylko jego żona Jadzia, zaprzyjaźnione od wielu lat małżeństwo Kopciów. Ania, nauczycielka matematyki ostoja spokoju i wspaniały neutralizator wielu spięć ale o tym później. Jej mąż a mój przyjaciel Tomasz, niedoszły leśnik o bardzo ugruntowanych poglądach, żeby nie powiedzieć radykalnych ale człowiek dusza świetny organizator i doświadczony rajdowiec. Kolejnymi członkami naszego zespołu w ostatniej chwili zostali; prezes Jarosław i ksiądz Rafał, dość ekscentryczna para. Jarosław spokojny, opanowany, umiejący trzymać nerwy na wodzy do ostatniej chwili, świetny kierowca z dużym doświadczeniem terenowym, którego tylko czasem jego stoicki spokój przerywała nagromadzona adrenalina dająca się wypuścić tylko w jeden sposób (wrócę do tego jeszcze). Został jeszcze jeden uczestnik i tak naprawdę to od niego powinienem zacząć, Rafał ksiądz katolicki, fotograf, obserwator o dużej wyrozumiałości dorównującej tylko jego wadze, a postury jest słusznej ten nasz kapelan podróży, którym zresztą natychmiast się stał. 

 

           

 

Naklejki wyprawy przyklejane na samochody rozdałem kilka dni wcześniej, o ubezpieczenia postarałem się u mojego sąsiada.  Samochód spakowany! do tej pory, poprzednie wyprawy odbyliśmy z synami naszą małą i troszkę wysłużoną Suzuki SJ413.  Teraz zastąpiła ją piękna czerwona  Toyota  Land Cruiser  BJ42  z 1983 roku (o odbudowie auta możecie przeczytać TU). Gruntownego przeglądu i niezbędnych napraw dokonał mechanik mistrz aut terenowych Rajmund. Już miałem pewne obawy co do terminu wyjazdu, ponieważ niezbędna była wymiana niektórych elementów reduktora a niestety o części do auta prawie 30 letniego niezmiernie trudno. Na szczęście wszystko skończyło się tylko na obawach. Auto było gotowe na czas. Na dachu naszego pojazdu zamontowałem namiot - dwie osoby zmieszczą się bardzo wygodnie a jedna jakoś się upcha w kabinie. Spanie mieliśmy mniej więcej rozplanowane.  

 

Pierwszy do leśniczówki przyjechał Tomek z Anią. Na państwo Jarosz chwilkę musieliśmy zaczekać, zresztą nikogo to nie dziwiło. 15 minut spóźnieni wyjeżdżamy w trasę, Prezes ma nas dogonić i dołączyć do zespołu w drodze do granicy, którą przekraczamy w Korczowej. Wszystkie auta mamy wyposażone w radia CB także z porozumieniem się między nami nie ma problemów.

Ale może teraz kilka słów o naszych pojazdach bo tak naprawdę jest o czym pisać.

Marek z Jadzią jadą GAZem z 1959 roku.  Samochód wygląda jak nowy. Świeżo pomalowany lakier a jak jest sprawny technicznie to okaże się niebawem w trasie.

Drugie auto to także GAZ z silnikiem mercedesa. Pomalowany w maskujące barwy wygląda bardzo bojowo (to najwyższe auto naszej wyprawy jeśli chodzi o zawieszenie ), zaopatrzone w trójpunktowe pasy i siedzenia kubełkowe.

Trzeci uczestnik - Land Rower Defender. Standardowy jeśli chodzi o silnik, z nieznacznie podniesionym zawieszeniem ale z przodu ma skarb wyciągarkę elektryczną. Nie raz będzie ratowała nas (pisząc nas mam przede wszystkim siebie na myśli) z opresji.    

 

Przed Balicami na bramkach jesteśmy już wszyscy razem. Przybieramy przezwiska aby łatwiej nam było się porozumieć przez radio CB. Ja mam ksywkę "Ułan", Tomek "Ojciec", Marek "Bobik". Tak już zostało z poprzedniej wyprawy. Jarosław otrzymał nie inną tylko "Prezes" i tak z naszymi pseudonimami ruszamy w trasę . W Rzeszowie na chwilkę odbijam z kolumny. Chcę spotkać się z dziewczyną, Agnieszką, której kiedyś pomogłem wyjść cało z wypadku samochodowego. Po pół godzinie dobijam do kolumny naszych aut. Po wymianie pieniędzy w przydrożnym kantorze jesteśmy na granicy… i czekamy. Ślimaczy się ta kolejka niemiłosiernie. Po 2 godzinach dojeżdżamy do przejścia, ja na czele + drobny upominek celniczce (dobrze, że Paweł zabrał te czekoladki od dziewcząt z Leboszowic). Jak to mówią Ukraińcy - suwenir,  jeszcze parę pieczątek… i już Ukraina .