Z dojazdem  do kolejnej miejscowości nie mamy problemu. Polnymi drogami docieramy do rogatek miasta Międzybóż, stara to kresowa osadą w której Koriatowicze wybudowali warowny murowany zamek w 1366 roku z polecenia króla polskiego Kazimierza Wielkiego. Budowla powstała w miejscu wcześniejszego drewnianego grodu spalonego przez tatarów jeszcze w XII wieku, z czasem zamek przechodzi w ręce rodziny Sieniawskich ale mnie przywiódł  inny fakt historii polski. To tu podczas wojny polsko-rosyjskiej Tadeusz Kościuszko w latach 1790-1791 miał swoją kwaterę główną. Obecnie forteca stanowi muzeum regionalne. Zobaczyć można stroje ludowe, ikony, wystrój wnętrz, mieszkań oraz narzędzia codziennego użytku z dawnych lat. Na dziedzińcu pozostała kaplica katolicka adoptowana przez prawosławie na cerkiew. W murach zamku chyba dawnych koszarach lub prochowni  znajduje się bardzo ciekawa wystawa poświęcona Wielkiemu Głodowi na Ukrainie. W latach 1932-1933 tak zwany Hołodomor, spowodowany wprowadzeniem przez władze Związku Radzieckiego polityki przymusowej kolektywizacji rolnictwa i obowiązkowych, nie odpłatnych dostaw płodów rolnych przekraczających możliwości produkcyjne wsi doprowadził do śmierci około siedmiu milionów ludzi a niektóre szacunki mówią o liczbie piętnastu milionach. Stalin osobiście wprowadzał dekrety o kołchozach spółdzielniach własności społecznej a także zbrodniczy dekret zwany pieciokłosem, gdzie za zerwanie pięciu kłosów z państwowego pola wykonywany był wyrok śmierci, natychmiast po udowodnieniu winy, straszne czasy ale wystawa zrobiona bardzo realistycznie na nas wszystkich zrobiła duże wrażenie.

 

Wyjeżdżając z miasta Marek zaproponował odwiedzenie targu rybnego w miejscowości Latyczów, w ubiegłym roku podczas wyprawy do Odessy zaopatrzyliśmy się na nim w pyszne wędzone ryby, nie było to wielkim problemem tym bardziej że 40 nadłożonych kilometrów nie stanowiło problemu gdyż następnym naszym postojem był Kamieniec Podolski i tam zamierzałem spędzić dwa dni u sióstr Urszulanek w Klasztorze Piotra i Pawła po trudach naszej taborowej jazdy był to luksus, czekało na nas miękkie łóżeczko ciepła woda duża kuchnia do dyspozycji i piękno tego miejsca… już cieszyły mnie i moich chłopców.

 

Sam targ zmienił się od ostatniej naszej wizyty. Drewniane stragany ciągnące się dziesiątkami metrów zastąpiły blaszane hale, w których zapach wędzonych ryb mieszał się z zapachem świeżych dopiero co wyciągniętych z wody. Mieszanka nie strawna dla moich nozdrzy i nosów moich synów. Zakupiliśmy na pierwszym straganie wędzoną ikrę kilku gatunków ryb: suma, jesiotra, łososia, nie najgorsze w smaku a do tego bardzo sycące i niedrogie. Po posiłku kierunek Kamieniec. Upał już na dobre zaczął nam dokuczać i Marek wymyślił kąpiel w pobliskim jeziorze. Pomysł dobry z tym tylko że godzina była już mocno popołudniowa a do Kamieńca pozostało ponad 200 km i to na przełaj po bezdrożach. Była oczywiście alternatywna droga, asfaltem około 300km, może i szybsza a już na pewno wygodniejsza ale zaraz została odrzucona przez większość zespołu. I jak nigdy Marek zaczął pokazywać fochy. Nie rozumiałem tego, jakieś obrażanie się, wprowadzanie nerwowej atmosfery... Po chwilowej irytacji zachowaniem przyjaciela zwaliłem to na karby znużenia i zadecydowałem o bezpośredniej jeździe do miasta, tym bardziej że mieliśmy już jeden dzień opóźnienia spowodowany złym moim obliczeniem kilometrów. Jeszcze w kraju liczyłem na pokonywanie dziennie około 300 kilometrów a tu 250 okazało się problemem i włączaniem agresora co u niektórych wyprawowiczów. Dłużyła się ta droga na południe Podola, nie bawił już kurz, odkryte auta, przestrzeń, krajobrazy, piękna pogoda. Wkradła się monotonia jazdy, znużenie i pierwsze poważne zmęczenie trasą, odległością od domu… Znam to uczucie i sam go już doświadczyłem, tylko że przyszło ono zbyt wcześnie, za szybko ale cóż bywa i tak. Teraz z pomocą rozładowania tego napięcia niespodziewanie przyszedł Prezes z Księdzem. Wyczuli atmosferę i powagę sytuacj , przez radio zaproponowali najpierw lody w przydrożnej knajpie, potem kawę w zajeździe, lekki posiłek w wiejskiej gospodzie. Były to niezłe pomysły kierowcy Defendera, bardzo skuteczne, bo do Kamieńca dotarliśmy w niezłych humorach.

 

 

Nie wiem jak to się stało ale do miasta wjeżdżamy od strony południowej. Po lewej widać starówkę, z daleka przykuwa oczy muzułmański minaret przyklejony do polskiej katolickiej katedry, stare miasto pełne zabytkowych budowli zamknięte głębokim jarem rzeki Smotrycz otoczone wysoką na kilkadziesiąt metrów bruzdą pionowych skał gdzie u zbiegu stromizn, w najwyższym niedostępnym punkcie urwiska stoi historyczna twierdza, ostatni bastion chrześcijaństwa. Zachwycający widok twórczości sił natury i piękna tego miejsca tworzonego ręką człowieka, kiedyś służąca obronie europy teraz zachwyca swoją burzliwą historią i pięknem. Siostry witają nas z większym zaciekawieniem niż serdecznością, każą czekać na przełożoną. Po dziesięciu minutach przychodzi siostra z uśmiechem na twarzy, wita nas serdecznie, poznaje mnie, wszak jestem tu można powiedzieć stałym gościem, to już moja czwarta wizyta w Klasztorze. Od razu zaznacza że jesteśmy dzień spóźnieni i na dzisiejszą noc ma dla nas pokoje, natomiast co do dalszego pobytu mogą być kłopoty. Stary dom pielgrzyma zajęty jest przez harcerzy i grupę młodych fotografów z Warszawy, do nowego jutro przybywa wycieczka z Pomorza gdańskiego. Wyczuwam w jej głosie propozycję o której zdaje się nie chce mówić. W tym czasie znikną mi z oczu Ojciec, to znaczy Tomek. Gdzieś przepadł wraz z księdzem Rafałem. Sprawa zaraz się wyjaśniła. Powodowani wspaniałym zapachem wydobywającym się z kuchni klasztornej po prostu włamali się do jadalni i tak zbałamucili siostry kucharki, że te nie widząc innego wyjścia zaprosiły nas, całą naszą dziewiątkę na pyszną kolację. Był to prawdziwy bigos, chleb, herbata. Po całym dniu suchego prowiantu i jedzenia na chybcika gdzieś skurzeni byle czego w wątpliwych Ukraińskich knajpach ta potrawa jawiła się jak królewskie danie i smakowała wybornie. Najedliśmy się do syta w przyklasztornej kuchni. Gorąca kąpiel, czyste schludne pokoje, wygodne łóżka i miła atmosfera dopełniły resztę i podniosły nasze morale na szczyty. W doskonałych humorach (pomni by wrócić przed 23 bo zamykają bramę klasztoru) ruszamy w miasto a tak naprawdę na piwo i drinka, by już całkowicie przepłukać z kurzu ukraińskich pól i stepów nasze gardła. Jak szybko zmienia się miasto dostosowując do coraz większej ilości turystów, to starówka kamieniecka może być tego świetnym przykładem a nawet swego rodzaju wzorcem, sześć  lat temu gdy byłem tu pierwszy raz spożycie piwa czy nawet coli w całym Kamieńcu po godzinie 22 było nie możliwe. Żadna restauracja, nie mówiąc już o barze czy pubie nie była otwarta. Zresztą w całym mieście było ich niewiele, lampy uliczne się nie paliły, miasto spowite było mrokiem, żadnych spacerowiczów, przechodniów zupełna cisza i pustka, tylko co jakiś czas ulicą przemknęła łada milicyjna. A teraz co krok to zajazd, gospoda, piwiarnia,… Kościoły, ratusz, twierdza wszystko podświetlone, ulice w pełnym blasku przydrożnych latarń, grupy roześmianej młodzieży spacerują rozmawiają bawią się, na Polskim Rynku panuje gwar, nie widać milicji, miasto tętni życiem i radością.