Tym razem Lwów omijamy obwodnicą. Nie wjeżdżając do miasta kierujemy się na Żółkiew, miasto założone przez Stanisława Żółkiewskiego, Hetmana Wielkiego Koronnego. W 1603 roku uzyskał on dla niego przywilej królewski lokujący je na prawie magdeburskim. Hetman Wielki pochodził z bardzo starego, szlacheckiego rodu pieczętującego się herbem Lubicz. Był człowiekiem wszechstronnie wykształconym, łączył w sobie zalety świetnego stratega wspaniałego wodza z człowiekiem o szerokich horyzontach intelektualnych. W centrum miasta ufundował wspaniała kolegiatę pod wezwaniem Królowej Niebios. Rozbudował miasto, które niebawem stało się ważnym ośrodkiem na ziemi Wołyńskiej. Stanisław Żółkiewski był jedynym wodzem w dziejach Europy, który rozgromił Moskali pod Kłuszynem w 1610 roku, zajął Moskwę, podbił Rosję i osadził Królewicza Władysława na moskiewskim tronie podporządkowując sobie ruskich bojarów. Niestety w wieku siedemdziesięciu kilku lat poległ w bitwie a raczej po niej (wycofując się ze swoim wojskiem z pod Cecory) z rąk Turków. Jego ciało pozbawione głowy spoczywa po dziś dzień właśnie w ufundowanej kolegiacie. Do miasta dotarliśmy w południe, małe senne miasteczko pozbawione ruchu samochodowego, puste zupełnie inne jak zatłoczony Lwów. Celem naszej wizyty była oczywiście opisana wcześniej kolegiata, zamek oraz koszary 6 pułku strzelców konnych. I tu spotkało nas rozczarowanie.

 

 

Owszem kościół stoi, jest czynny, posługują w nim polscy księża ale zamknięty. Idziemy na plebanie i jest ksiądz, Polak, gruby i mały. Wygląda jak tocząca się kula tłuszczu, jest bardzo niesympatyczny, wręcz niegrzeczny pomimo że mamy ze sobą księdza i bardzo prosimy, nie chce nas wpuścić do kościoła, nie chce otworzyć drzwi, nie możemy zobaczyć grobów Żółkiewskich, Sobieskich. Nie zobaczymy czy prawdę mówi legenda o tym że jak posadzono małego Jana Sobieskiego na grobie dziadka to w tym momencie pękła płyta przepowiadając wielkość przyszłego króla Polski, pogromcy Turków spod Chocimia i Wiednia. Za to na zamek nas wpuszczono. Za kilka hrywien możemy do woli oglądać ledwo co sklejoną ruinę niegdyś pięknej rezydencji, podobno odnawianej ale w bardzo rozpaczliwym stylu bez pomysłu, klejenie ścian cieknących dachów. Stróż pilnujący tej sterty gruzu wskazał nam kierunek w którym powinny znajdować się koszary strzelców. Obeszliśmy całe miasto i nie wiem czy widzieliśmy koszary, o dziwo z żadnym przechodniem nie mogliśmy się dogadać czas uciekał a plany dzisiejszego dnia były ambitne, zresztą tak naprawdę to koszary interesowały tylko mnie.

 

 

 

Po wypiciu szklanki kwasu chlebowego i co niektórzy piwka, w drogę. Powoli zmęczenie zaczynało wkradać się w zespół, zresztą nie ukrywam sam byłem nielicho padnięty cała noc w podróży do granicy potem przejście i Żółkiew. Zaczynamy rozglądać się za miejscem na biwak i obozowisko. Po niekrótkim czasie znajdujemy rozlewisko Bugu ale nie ma miejsca na rozbicie obozu. W końcu decyzja zapada że nocujemy w pobliżu cerkwi. Miejsce śliczne, wygodne aczkolwiek bez wody, to znaczy studnia jest nie opodal w opuszczonym gospodarstwie - mam na  myśli jezioro rzekę. I to już zawsze będzie stanowić problem w zespole, tak właśnie obozowisko, jak jednemu będzie odpowiadać drugi będzie grymasił i tak do samego końca z małymi wyjątkami ale o tym po kolei. Tym razem drobny grymas, jesteśmy wszyscy zbyt zmęczeni by marudzić. Bardzo sprawnie rozbijamy obóz, tylko Prezes, przestawiał i ustawiał auto przez kilkanaście minut ale Ojciec mówił, że to i tak mistrzostwo świata w jego wykonaniu i poszło bardzo sprawnie obywając się bez waserwagi. W trakcie kolacji podjechał do nas samochód w którym siedział Pop prawosławny. Miał pretensję, że na ziemi cerkiewnej rozbijamy obóz, był zły ale w trakcie rozmowy łagodniał i pozwolił nam pozostać na noc.

 

Pobudka była wcześnie, msza święta, śniadanie, humory dopisują pogoda świetna. Rozdałem koszulki rajdowe, w tym roku zielone i ruszamy. Następnym celem był zamek w Olesku, miejsce urodzin Króla Polskiego Jana III Sobieskiego. Postanawiamy zjechać z głównych dróg i w miarę możliwości poruszać się drogami bocznymi, nie utwardzonymi tak aby Ukrainę przejechać polami, wsiami, na przełaj. Nasze auta do tego nadawały się świetnie a umiejętności… zdobędę w czasie jazdy. I po chwili zassało mnie w wielkiej kałuży wody. Coś niesamowitego, pierwsza woda, pierwsza przeszkoda a ja siedzę i to na dobre. Bobik próbował mnie wyszarpać do tyłu - bez efektu ani drgnę. Dopiero wyciągarka Land Rovera pomogła mnie odkleić. Doświadczę jeszcze nie raz koszmaru jazdy na szpicy, za pierwszego i ksywka moja ewoluuje do przezwiska GPS.