Piotr Kulczyna - "Gdzie kończy się Rosja"
Już wkrótce na księgarskich półkach pojawi się nowa, ostatnia już część podrózniczego tryptyku Piotra Kulczyny zatytułowana "Gdzie kończy się Rosja". Gdy pytamy Piotra dlaczego tak ukochał te swoje wchodnie peregrynacje odpowiada: "Najważniejsze są przygody. Gorsze czy lepsze, najważniejsze, że się dobrze kończą. A Rosja nie może rozczarowywać, gdybym miał stamtąd negatywne wspomnienia, pewnie bym nie wracał". Poprzednie opowieści z serii czyli "Ukraina bez przewodnika" oraz "Od Inflat po Kaukaz" pozwoliły nam na posmakowanie podróży, bliski kontakt i nieoczywisty opis wszystkiego co autor dotknął, zobaczył, zrozumiał z tego co da się zobaczyć zza kierownicy wysłużonego Land Cruisera 40.
Zapraszamy Was do lektury fragmentów książki. Całość już pod koniec marca do poczytania na zadrukowanych stronach ksiażki. Czy mozna traktować ja jak przewodnik po bezkresach Rosji? Tak, daje przedsmak tego co czeka każdego gdy spodoba mu sie pomysł wyjazdu na wschód, kusi przygodą, zaprasza: pora ruszyć w drogę...
BJ45
W słuchawce odezwał się dawno niesłyszany głos Adama: - Cześć! Słuchaj, Piotr, jest okazja. Podobno Mopar z Michałem chcą sprzedać długą czerwoną „czterdziestkę”. Kyloon oglądał ją podczas targów motoryzacji w Warszawie, nie jest w najgorszym stanie. Jeśli nadal szukasz długiej, to podobno cena także nie jest zbyt wyśrubowana - wydeklamował jednym tchem i po zaczerpnięciu powietrza, nie czekając na moją odpowiedź, kontynuował: - Zresztą sam zadzwoń do Arka, on ci wszystko wyjaśni. - Nadal, nie przerywając myśli, dodał jakby chciał siebie, a tym bardziej mnie utwierdzić w celowości zakupu pięknego samochodu. – Fajnie by było, gdyś ją kupił, to jedyny taki egzemplarz w Polsce - dorzucił kończąc rozmowę, życząc mi jeszcze szczęścia i prosząc o przekazanie serdecznych pozdrowień dla Urszuli. No masz ci los, dał mi ten mój „czterdziestkowy” przyjaciel zagwozdkę…
Był ciemny, paskudny listopadowy wieczór. Jak zwykle o tej porze, gdy nie szedłem na polowanie, wylegiwałem się na moim wysłużonym łóżku z książką przed oczami, a na włączonym komputerze kontrolowałem facebookowy świat. Przerzucając kolejnie strony książki, jednocześnie śledziłem, co dzieje się w wirtualnym świecie moich znajomych. Ula w tym czasie - jak w każdy słotny ponury dzień - po zapadnięciu zmroku haftowała barwny wzorek kwiatowych obrazków, który to teraz w mglistym deszczowym świecie, pozbawionym słońca, mienił się kolorami precyzyjnie dobranych nitek na białej kanwie serwetki. Przypominał swoimi kolorami, że wiosna już za pięć miesięcy. Biłem się z myślami, co robić, bo przecież na leśniczówkowym podwórku stały już dwie BJ-tki, co prawda krótkie i każda z nich, do czego innego - nie tyle stworzona, co przeze mnie przeznaczona. Ta, o której mówił Adam, była o ponad półtora metra dłuższa, wręcz idealna do dalekich, nieskończenie dalekich wypraw. W taką długą to można zapakować maneli, zabezpieczyć się na każdą ewentualność… rozmyślałem. Obszerne wnętrze samochodu dawałoby o wiele większe poczucie bezpieczeństwa, a dodając jeszcze do tego fakt, że to prawdopodobnie jedyny tego typu egzemplarz w Polsce i jeden z nielicznych w całej Europie, dolewał mojej wyobraźni paliwa. W mig uzupełniał w szybko rozgrzewającym się marzeniami mózgu oktanów pomysłów i pragnień...,,
PÓŁWYSEP KOLSKI
,,... Szutrową szeroką drogą opuściliśmy Kirowsk, kierując się na wschód, w stronę drugiego co do wielkości i najgłębszego jeziora Półwyspu Kolskiego - Umboziero. Akwen przecina głęboką rozpadlinę pomiędzy pasmem Chibin na zachodzie i tajemniczymi górami zwanymi Łowoziorskije Turnie na wschodzie. Jest to jedno z najmniejszych i zarazem najciekawszych pasm górskich na terenie Rosji. Już sam kształt pasma, który z lotu ptaka przypomina ogromną literę C, nasuwa przeróżne skojarzenia. Jego zbocza zamykają w środku zagadkowe, ezoteryczne jezioro Sejdoziero. Szerokim łukiem objeżdżaliśmy wschodni brzeg wielkiego Umboziera, klucząc pomiędzy licznymi rozlewiskami, torfowiskami i bagnami. Czasami droga w jednej chwili potrafiła zniknąć i zamienić się w rzeczne koryto czy głębokie bagno z wyrytymi w nim głębokimi koleinami. Wąska, usłana kamieniami ścieżka, niejednokrotnie zarośnięta bujną roślinnością tundry, zaprowadziła nas do miejscowości Koaszwa. Tu na niewielkiej stacji benzynowej, przypominającej te widziane w dalekiej Syberii (pojedyncze dystrybutory z wielkim mechanicznym zegarem wskazówkowym tylko w przybliżeniu podają ilość zatankowanego paliwa), napełniłem zbiorniki po sam korek, uzupełniłem jeszcze o prawie dwa litry kanister wiszący na tylnym kole. Nieopodal wioski, wciśniętej pomiędzy góry a jezioro, znajdowała się olbrzymia kopalnia odkrywkowa wydobywająca rudy fosforytów. Wielkie otwory w ziemi z jednej strony ogradzały stoki gór, z drugiej szczelny blaszany płot, przy którym stał strażnik ubrany w granatowy uniform.
Kilkadziesiąt metrów za ostatnim płotem północnego domostwa ponownie znaleźliśmy się na trakcie prowadzącym na północny wschód wzdłuż wybrzeża jeziora Umboziero. Jednak tym razem droga wyłożona była drewnianymi belkami umożliwiającymi przejazd po torfowym podłożu. Po kilkudziesięciu kilometrach przedzierania się drożyskami tundry niespodziewanie wyprzedził nas zielony uaz nazywany w Polsce świnką lub prosiaczkiem. Zanim zdążyłem Krzysiowi opisać ów pojazd, zobaczyłem jego pojedyncze drżące światło stopu w wyblakłym kloszu tylnej lampy. Z samochodu wysiadło kilku mężczyzn ubranych w zielone uniformy. Jak się niebawem okazało, byli to miejscowi leśnicy i myśliwi. Po krótkiej rozmowie zaprosili nas na posiłek i herbatę do drewnianej chatki nad brzegiem jeziora, nazywanej przez nich „chiżyną” (хижина). Drewniany domek wykonany był z surowych bali drewna i przykryty strzechą z jeziornej trzciny. Przypominał te żywcem wyjęte z przyrodniczych filmów o traperach polujących w niedostępnej i tajemniczej głuszy dalekiej północnej tajgi. Zasiedliśmy przy drewnianym stole, na którym w żelaznych miskach wylądowały wielkie kawałki wędzonej ryby. Niestety gatunku nie byłem w stanie rozpoznać, jak i zrozumieć nazwy, którą na moją prośbę podali Rosjanie. Herbata, nazywana swojsko czajem, również nie przypominała znanych nam smakowo naparów i aromatów angielskiego Liptona czy Tetly. Pachniała dymem węgla drzewnego, a aromat bardziej podobny był do wywaru z igieł sosny niż herbacianych liści. Smakowała równie oryginalnie jak pachniała, była piekielnie słodka i mocna, ale z każdym łykiem stawała się coraz smaczniejsza. W połączeniu z wędzoną rybą i czarnym rosyjskim chlebem, tundrowy skromny posiłek przerodził się w prawdziwą ucztę...,,
NIESPODZIANKI
,,...Po półgodzinnej szarpaninie brązowa maź zalała i wciągnęła w swą otchłań przód auta, wylewając brązową wodę na maskę naszego samochodu. Niezastąpione okazały się aluminiowe trapy i nieśmiertelny przyjaciel offroadu - mechaniczny podnośnik nazywany „Hi-liftem” (ten mój był kiepską chińską podróbką amerykańskiego siłacza). Już przy pierwszej próbie podnoszenia przodu samochodu wygięła się niczym mongolski łuk główna listwa prowadząca. Sytuacja zdawała się być beznadziejna, bo bez sprawnego podnośnika byliśmy bezradni. W akcie heroicznej wręcz rozpaczy uderzyłem z całych sił w podnośnik najcięższą z naszych siekier, którą Krzyś zdążył już odtroczyć z bagażnika dachu. Podobnie zresztą jak szpadel, dodatkowe liny, szekle i nowiutkie, dziewicze taśmy o trzytonowym uciągu (przynajmniej tak były opisane). Jak się dużo później okazało, były piekielnie wytrzymałe i spełniły swoje zadanie w stu procentach, tylko ładny markowy napis z nich znikł. Nie wiem, co to uderzenie siekierą zrobiło podnośnikowi, ale nigdy już więcej się nie wygiął. Po czterech godzinach topienia się w torfowisku i walki z cuchnącym błotem, przy ciągłym ataku milionów komarów, samochód mieliśmy odkopany. Stał stosunkowo pewnie przednimi kołami na trapach, gdy tylna jego oś spoczywała na belkach i gałęziach z pociętych sosen, które wcześniej wyrwała z korzeniami nasza wyciągarka.
Jazda do przodu okazała się niemożliwa. Cała droga, którą kiedyś przemieszczały się jakieś pojazdy, była w tej chwili jednym wielkim bagnem tylko dla niepoznaki przykrytym cienką warstwą świeżo zabliźnionej trawy. W tych warunkach o obróceniu się samochodem nie mogło być mowy. Dosłownie w kilka minut oblała nas ciemna woda i tylko koła wsparte na trapach i prowizorycznych drewnianych legarach sprawiały wrażenie, iż stoją na niewielkiej wysepce. W szalonym pomyśle rozemocjonowanej głowy przełożyłem linę wyciągarki pod samochodem, a Krzyś przymocował ją do kępy krzewów i drzew, oplatając wokół ich cieniutkich pni dwa razy. Tym sposobem chciałem obrócić bezwładne i bezbronne w tych warunkach auto. Lina wyciągarki z trzaskiem napięła się i otrząsnęła resztki błota, centymetr po centymetrze przesuwając toyotę. Nadzieja wypełniła nasze serca, gdy terenówka zaczęła ustępować dzięki sile liny lebiodki. Przód samochodu uniósł się kilkanaście centymetrów do góry i w tym momencie tył powolutku skręcił w lewo… I to wszystko, co mogła wytrzymać jedenastomilimetrowa lina wyciągarki. Podwojony huk zrywanej liny, połączony z ponownym upadkiem samochodu w błoto, zniweczył w ułamku sekundy całą naszą nadzieję. Tylne koła samochodu spadły z drewnianych legarów, przednie wbiły trapy w cuchnącą breję, a samochód osiadł na mostach i podwoziu. Byliśmy dosłownie zakopani po reflektory tylnych świateł, których w ogóle nie było widać, a do tego wszystkiego pozbawieni jedynego, jak w wtenczas pomyślałem, ratunku – wyciągarki. Nie dość, że porwała się stalowa lina, to do tego wszystkiego jedna jej część spoczywała gdzieś pod samochodem utopiona w błocie...,,
GALERIA ZDJĘĆ